Thursday, April 22, 2010

"Chłopaki Anansiego"- recenzja

Przy okazji wydania przez Maga wznowienia póki co ostatniej „dorosłej” powieści Neila Gaimana - Chłopaków Anansiego w twardej oprawie (z cyklu takich, co to mają ładnie na półce wyglądać) przypomnijmy sobie tę książkę, która swą premierę na polskim rynku miała już dobre cztery lata temu.

Wyobraźmy sobie pewną opowieść. Opowieść, która dotyczy pewnego, wydawać by się mogło zupełnie zwyczajnego, przeciętnego człowieka, żyjącego we współczesnej wielkomiejskiej dżungli Londynu. Z pewnością znajdzie się wielu takich, którzy pozazdrościliby Charlesowi Nancy’emu jego życia. Dzieciństwo na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, własne mieszkanie w ładnej okolicy jednego z symboli kosmopolityzmu, piękna narzeczona, z którą już wkrótce ma wziąć ślub, wreszcie praca na niezbyt odpowiedzialnym stanowisku, ale za to dająca możliwość spokojnego życia. Posada doradcy finansowego nie zapewnia specjalnych wrażeń. Mimo to, naprawdę niejedna osoba mogłaby marzyć o takim życiu, chcąc się wyrwać ze zbyt zróżnicowanej codzienności. Tylko że sam bohater, nazywany od zawsze Grubym Charliem, wcale nie uważa, żeby jego życie było czymś godnym pozazdroszczenia. Wręcz przeciwnie. Z przerażeniem wspomina dzieciństwo spędzone w Ameryce pod okiem ojca, który imał się jedynie łowienia ryb i podrywania panienek w barze. Ojca, który przez całe dzieciństwo przyprawiał go o wstyd i śmieszność. Kocha swoją narzeczoną, ale nienawidzi jej apodyktycznej matki, która najchętniej zaplanowałaby życie swojej małej dziewczynki z dala od takich drani z niższych sfer jak Charles Nancy. Chociaż dla niego samego i tak najgorsze jest to, że jego ukochana wcale nie chce z nim sypiać… Nienawidzi również swojej pracy, w której współpracownicy zmieniają się niemalże co chwila, przez co nie ma szans z nikim zaznajomić się bliżej. Nie mówiąc już o despotycznym szefie, który kieruje wszystkim żelazną ręką. Tak, na kilka lat przed trzydziestymi urodzinami bohater wcale nie ma poczucia spełnionego życia. Pełny kompleksów, niechętny do wprowedzenia jakichkolwiek zmian w swoim życiu, przybity po śmierci matki, przeżywa szereg szarych dni bez nadziei na jakąkolwiek odmianę…

I wtedy wszystko się zmienia. Okazuje się, że Gruby Charlie miał brata. Kogoś kompletnie innego niż on sam. Przebojowego mężczyznę, który potrafi zadbać o siebie. Człowieka zupełnie beztroskiego, traktującego życie jak niekończącą się zabawę, uważającego, że nie warto zatrzymywać się na dłużej w jednym miejscu, skoro jest jeszcze tyle do zrobienia i zobaczenia. Człowieka, za którym kobiety po prostu szaleją, ale dla którego wszelkie związki to tylko krótkie przygody… I taki oto człowiek pojawia się w życiu Charliego, niszcząc je całkowicie. Podszywając się pod niego, najpierw zaczyna podrywać i uwodzić jego narzeczoną, a kończy na tym, że po zadarciu z despotycznym szefem, wywołuje zemstę z oskarżeniami o malwersację finansowe. O tak, z tego może być niezła awantura.

Właściwie to dość prostą historię obrał sobie autor za kanwę powieści. Ot, taka komediowa obyczajówka, która jeśli tylko jest rzetelnie i profesjonalnie przeprowadzona, może czytelnikowi dostarczyć uśmiechu, kilku niezwykle cennych obserwacji społecznych, a czasami może nawet zaskoczyć przez dodawanie kolejnych wątków albo zmuszanie bohaterów do robienia zupełnie nieoczekiwanych rzeczy… Ale nie sądzę, żeby można było z tego wyciągnąć więcej… Natomiast tutaj…

W Chłopakach Anansiego przytoczone przeze mnie początkowe perypetie głównego bohatera służą zaledwie jako szkielet całej opowieści, który następnie jest owijany poszczególnymi warstwami, niemalże całkowicie zmieniającymi wymowę całego utworu. Powieść zaczyna się bardzo pratchettowo, chociaż właściwie zupełnie omija tematykę, która interesowała Pratchetta przy pisaniu powieści (chyba z wyjątkiem samych Opowieści i ich wpływu na ludzi i zbiorowości, ale sam Gaiman niespecjalnie rozwinął ten wątek), mam za to wrażenie, że autor posłużył się taką konwencją, żeby zacząć od mocnego aspektu komicznego i w ten sposób poprowadzić resztę swojej książki. Powiem nawet więcej - mam wrażenie, że książka byłaby równie dobra, gdybyśmy pozostali tylko przy tej komediowo-obyczajowej wykładni. Gdyby Spider był po prostu zaginionym bratem, który z bliżej nie przedstawionych czytelnikowi powodów nie wiedział, że ma w Anglii rodzinę i nie mógł wcześniej się skontaktować z „ukochanym braciszkiem”. Gdyby ojciec obu postaci był rzeczywiście jedynie starym lubieżnikiem, lubiącym sobie wypić, robić szkolne kawały wszystkim dookoła, nie plamiąc się przez całe swoje życie czymś tak ordynarnym i niegodnym jak praca. Gdyby cztery starsze panie, żyjące w małym amerykańskim miasteczku, patrzące ze zgrozą na to, co się dzieje z dzisiejszym światem, biadolące nad upływem czasu, chociaż widać po nich, że wciąż nie powiedziały swojego ostatniego słowa były wyłącznie… hmm… czterema starszymi paniami, żyjącymi w małym amerykańskim miasteczku, patrzącymi ze zgrozą na to co się dzieje z dzisiejszym światem, biadolącymi nad upływem czasu, chociaż widać po nich, że jeszcze mają co nieco do powiedzenia. A tak, mamy tutaj dodane kolejne warstwy…

To, czy nazwiemy te kolejne warstwy „fantastyką”, czy też „realizmem magicznym” zależy tylko od naszego uznania. Można by sądzić, że cała symbolika utworu, wywodząca się od prehistorycznych opowieści obejmujących współżycie ludzi z całym otaczającym ich światem zwierzęcym, mająca stworzyć postać boga Anansiego, służy nadaniu całej historii o wiele bardziej poważnych i ponadczasowych wartości. Już we wcześniejszych książkach autora (z kulminacją w postaci Amerykańskich Bogów) sporo miejsca zostało poświęcone takim tematom jak sama istota opowieści, czy też relacje pomiędzy wiarą, tradycją, a współczesnym modelem życia naszego społeczeństwa. Jednakże Chłopaki Anansiego to książka, którą prędzej przyrównałbym do Nigdziebądź, niż Bogów. Oczywiście nie jest to jednoznaczne z negatywną oceną dzieła. Tylko że. Jeśli po póki co ostatniej „dorosłej” powieści Neila Gaimana ktoś będzie spodziewał się chwilami zabawnej, chwilami przejmującej, a chwilami pouczającej opowieści, okraszonej szczyptą magii i niesamowitości - w takim przypadku myślę, że powinien być zadowolony, a wręcz otrzyma więcej niż się spodziewał. Gorzej natomiast, jeśli ktoś oczekiwał co najmniej powtórki z Amerykańskich bogów. Tutaj taki czytelnik może być zawiedziony, bowiem ta zabawna historia w sposób tylko fragmentaryczny korzysta z zasobnych pokładów mitologicznych i kulturoznawczych, do których pisarz odwołał się wcześniej. Po prostu sama opowieść wymusza podejście do tych tematów z lekkością i przymrużeniem oka, dlatego chwilami można mieć wrażenie, że cała powieść jest po prostu tym wszystkim przeładowana, a chociażby nawiązania do pisarstwa Kafki robią wrażenie zupełnie nie na miejscu.

Moja dość umiarkowana recepcja powieści również będzie wynikać z czegoś innego. Za dwa lata minie cała dekada od wydania Amerykańskich bogów, póki co zdecydowanie najważniejszego epickiego dzieła pisarza. W przeciągu tych dziesięciu lat z pewnością nie możemy narzekać na dopływ jego twórczości. Otrzymaliśmy kilka innych książek, chociaż głównie skierowanych do młodszego czytelnika, ale za to dość dobrze ocenionych przez szeroką publiczność. Mieliśmy też wiele głośnych dzieł komiksowych, które nawet ukazują się na naszym, dość marnym, rynku komiksowym. Wreszcie Neil Gaiman okazał się postacią wkraczającą nawet w świat filmu i kto wie, czy wkrótce nie doczekamy się jakiegoś pełnometrażowego obrazu w całości wyreżyserowanego przez niego. Natomiast w temacie powieści… no właśnie. Po prostu nie chciałbym, żeby Amerykańscy bogowie pozostali najlepszą książką, którą napisał, ale żeby pojawiły się kolejne pozycje, które będą mogły z nią śmiało konkurować. Czego życzę sobie i wszystkim czytelnikom.

I jeszcze kilka słów na temat samego tłumaczenia. Zwykle praca pani Braiter nie budzi moich zastrzeżeń (oczywiście na tyle, na ile jestem w stanie to zauważyć bez znajomości oryginałów, ale chyba każdy jest w stanie dostrzec marne tłumaczenie, czytając przełożony tekst), natomiast tutaj jedna rzecz budzi moją wątpliwość. Jako że bohaterami są postaci dość mocno umuzykalnione, w tekście pojawia się mnóstwo odwołań do wykonawców i tytułów muzyki popularnej. Oczywiście rozumiem, że polski czytelnik nie musi znać wielu standardów muzyki anglosaskiej, natomiast jestem wielkim zwolennikiem utrzymania pewnej stałości w tłumaczeniu. Albo podajemy tytuły piosenek w oryginale, albo ich polskie odpowiedniki. Kiedy w tekście widnieje raz jedna wersja, a raz druga, naprawdę nie wygląda to dobrze. Nie mówiąc już o wszystkich odnośnikach do popkultury w samych wypowiedziach bohaterów, ale to już jest niestety nie do przełożenia na inny język i tylko czytanie tekstu w oryginale pozwoli nam dotrzeć do wszystkich znaczeń przemyślanych przez autora.

1 comment:

noita said...

(piszę jako osoba żywo interesująca się tłumaczeniem elementów kulturowych :) nie zgadzam się z zarzutem braku konsekwencji w tym przypadku. Oczywiście wybrana przez tłumacza strategia nie ma prawa się wszystkim podobać. Ale wydaje mi się, że decyzja czy spolszczyć, czy pozostawić oryg. tytuł zależy wielu czynników i każdy przepadek trzeba rozpatrywać oddzielnie. Czy tytuł będzie Polakom znany, czy równie rozpoznawalny? Funkcjonuje w naszym języku? czy jest częścią jakiejś gry słów? Czy konieczne będzie wstawienie nawiązania do treści piosenki? Miło byłoby ujednolić tekst, ale najpierw trzeba się zastanowić, czy na pewno ma to sens. Zaręczam, że czasem można bezkarnie podmienić "Penny Lane" na "Yesterday" i nie będzie to przekłamanie (: