niedziela, 17 kwietnia 2016

Dobry omen, tanie miejsca i wspominanie

Neil napisał w sobotę 16 kwietnia 2016 o 15:23


Od dłuższego czasu nie zamieszczałem nic na blogu, ale teraz jadę pociągiem i wydaje się to dobrą okazją do nadrobienia zaległości. Dziś rano udzieliłem Charliemu Russellowi wywiadu do filmu dokumentalnego o Terrym Pratchetcie (Charlie odpowiada za poprzednie dokumenty BBC o Terrym: „Living With Alzeheimer’s” [Życie z Alzheimerem], „Choosing To Die” [Decyzja by umrzeć] i „Facing Extinction” [W obliczu wyginięcia].

Rozmawialiśmy w chińskiej restauracji na Gerrard Street, bo po Terry i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy w lutym 1985 r. właśnie w chińskiej restauracji. Była swobodnie i miło, ale nagle przestało. Opowiadałem o ostatnim spotkaniu z Terrym, kiedy go widziałem, o czym mówiliśmy i nagle nie mogłem powstrzymać łez, nie byłem w stanie dalej mówić. Ale po chwili wziąłem się w garść i udało nam się skończyć.

- Wiem, że to szalenie nieprofesjonalnie – Charlie zwrócił się do mnie po zakończeniu wywiadu – i jeszcze nigdy nie zaproponowałem tego żadnemu z moich rozmówców, ale może potrzebujesz, żeby ktoś cię przytulił?.
Odpowiedziałem, że owszem.

Nadal jestem dość poruszony. Zupełnie jakby emocje, które trzymałem w ryzach na potrzeby niedawnego publicznego wystąpienia dla upamiętnienia Terry’ego, jego publicznego oblicza, eksplodowały nagle podczas rozmowy o ludziach, którymi byliśmy prywatnie.

Wieczór ku pamięci Terry’ego był przepiękny. Miałem żałobny frak, który uszyła dla mnie Kambriel, i tego popołudnia specjalnie kupiłem nową białą koszulę i czarny krawat. (Właściwie kupiłem cztery koszule, co – zważywszy jak często noszę białe koszule – powinno mi wystarczyć do końca życia.)



Przeczytałem wstęp do „Kiksów klawiatury”, który napisałem jeszcze za jego życia. Pod koniec zrobiło mi się bardzo smutno, ale to było w porządku. I jakoś się trzymałem, nawet kiedy Rob, niesamowity asystent i prawa ręka Terry’ego, wręczył mi wielki, czarny Kapelusz Pisarza, który Terry mi zostawił. Ale nie byłem w stanie go założyć. Nie byłem na to gotowy. (Przymierzyłem go dopiero później, w garderobie. Moim zdaniem wyglądałem jak rabino-kowbojo-zabójca. I nie żeby to było coś złego.)



Na zakończenie wieczoru Rob ogłosił nadchodzące projekty i jednym z nich jest telewizyjna adaptacja „Dobrego omenu” ze scenariuszem mojego autorstwa. (Tak na marginesie, sposób przekazania tej wiadomości wywołał pewna konfuzję, bo Rob mówił chwilę wcześniej o znalezionych w sejfie listach, które Terry dla nas zostawił, więc ludzie założyli że poprosił mnie o realizację tego planu zza grobu. Tak naprawdę było to coś w rodzaju ostatniego życzenia, prośba jeszcze za życia. („Bardzo chciałbym, żeby to powstało i wiem, Neil, że jesteś bardzo zapracowany, ale nikt nie zdoła tego dokonać z zapałem równym naszemu. Chciałbym móc się bardziej w to zaangażować i pomogę, jak tylko będę w stanie” napisał Terry, kiedy się zgodziłem.)

Na pracy nad scenariuszem „Dobrego omenu” spędziłem znaczną część ubiegłego roku, żałując, że nie ma go z nami i nie może mi pomóc, chociażby podnosząc słuchawkę telefonu. Kiedy trafiam na przeszkodę i chcę go poprosić o radę, bywa ciężko. Jest nawet ciężej, kiedy przychodzi mi do głowy coś nowego, sprytnego i zabawnego, co chciałbym mu przeczytać przez telefon, żeby się roześmiał albo wskazał mi element, który przeoczyłem. Przy okazji „Dobrego omenu” zawsze byliśmy dla siebie nawzajem pierwszymi czytelnikami. O to właśnie chodziło. Kiedy pisaliśmy tę dziwaczną historyjkę, żaden z nas nie miał najmniejszego pojęcia, czy uda nam się ją sprzedać, ale wiedzieliśmy, że udało nam się tego drugiego rozbawić. W każdym razie mam za sobą 72% scenariusza i koniec pracy już widać na horyzoncie.

Moim celem jest skończenie pracy przed wydaniem „Widoku z tanich miejsc”, zbioru artykułów i esejów, który wyjdzie w USA i Wielkiej Brytanii 31 maja. Będzie miał dwie różne okładki. Na amerykańskiej siedzę z zamyśloną miną w zrujnowanym teatrze, a na brytyjskiej włosy rozwiewa mi wiatr, a z głowy wyskakują mi koła zębate. Obie wydają się bardzo stosowne, zwłaszcza te wybuchające zębatki.





Stresowałam się i wciąż stresuję pokazaniem światu swojej twórczości innej niż fikcja literacka. Nie boję się wydawać fikcji, ale pewna część mnie zastanawia się, czy mam prawo publicznie wypowiadać się o tym, w co wiedzę, na co mam nadzieję i na czym mi zależy. Ta część zastanawia się, czy ktokolwiek będzie zainteresowany esejami na temat książek, które (w kilku przypadkach) wydawałoby się, nikogo poza mną nie interesują, na temat kondycji komiksów w 1993 r., czy o tym jak napisać tuż przed wyznaczonym terminem recenzję książki, którą się zapodziało. Ale pierwsze recenzje są bardzo pochlebne, a kilka osób, którym wysłałem książkę odpowiedziało w naprawdę miły sposób (i wszyscy zapewnili, że naprawdę ją przeczytali i naprawdę podobała im się tak, jak twierdzą). Z okazji premiery odbędzie się jedno spotkanie w Wielkiej Brytanii, które będziemy transmitować, więc w USA będzie do obejrzenia online po południu lub około południa.

Kiedy byliśmy w Santa Fe, nagrałem audiobook. Nigdy dotąd nie byłem lektorem literatury faktu i nie bardzo wiedziałem, co mam zrobić z wywiadami ze Stephenem Kingiem i Lou Reedem, więc zrobiłem, co mogłem.

Końcówkę zimy spędziliśmy w Santa Fe. To przepiękne miasteczko, Amanda ma tam krewnych i dlatego trafiliśmy tam, a nie gdzie indziej, a ja mam tam znajomych. (Spotkałem się na lunch z George’em R R Martinem. „Internet twierdzi, że przyjechałem tu napisać za ciebie książkę” powiedziałem mu, wzdychając. Jego ubawiło to znacznie bardziej niż mnie.)

Poszliśmy do Meow Wolf, dawnej kręgielni. W skład wchodzi kalifornijski dom, gdzie miały miejsce wydarzenia, które wzburzyły czasoprzestrzeń, zaburzając inne wymiary. To kompletnie szalona i wspaniała mieszanka sztuki, opowieści i Disneylandu, więc jeżeli traficie na południowy zachód USA, powinniście to miejsce koniecznie odwiedzić.

Ash rośnie. Skończył siedem miesięcy. Jest najsłodszym, najbardziej uroczym dzieckiem. Uśmiecha się i jest zabawny. Ten tydzień spędzam w Londynie i tęsknie za nim.



Prune, nasza znajoma Francuzka, stwierdziła, że Ash jest „dzieckiem, które powinni pokazać ci w sklepie, jeżeli chcesz mieć dziecko.”
„Egzemplarz wystawowy?”
„Dokładnie. Egzemplarz wystawowy dziecka”
Tak bardzo go kocham. Lubi muzykę i opowiadania i książki też. 

Poniższe zdjęcie pokazuje, jak Ash lubi książkę. („Dzień z życia Chu” z grubymi, kartonowymi stronami to prezent od mojej agentki, którą rozbawiło, że nie pomyślałem o tym, żeby sprawić swojemu dziecku swoje książki. Więc ona postanowiła to zrobić.)



Cieszy się, kiedy udaję, że kicham.
A poniżej wideo sprzed kilku tygodni, w którym ma na sobie sweterek wydziergany przez Delię Sherman.