piątek, 17 marca 2017

O tłumaczeniach

Neil napisał w poniedziałek 13 marca 2017 r. o 6:01

Drogi Neilu,

Uczę przekładu na Uniwersytenie Notthingham i co roku prowadzę dodatkowe zajęcia z tłumaczeń kulturowych. Jeden tydzień zajęć przeznaczam na wykonanie przez studentów analizy i tłumaczenia zakończenia „Księgi cmentarnej”, ze szczególnym naciskiem na uchwycenie ładunku emocjonalnego, który te strony zawierają.

Większość moich studentów to ludzie dość młodzi (21-25 lat) i pracujący na języki bardzo od angielskiego oddalone (np. chiński, słoweński, rosyjski, arabski) i wielu z nich czuje dużo niepewności dotyczącej tego na co mogą sobie pozwolić, jeśli chodzi o składnię, wybory leksykalne, kolokacje itp. w tłumaczeniach literackich. Najwięcej trudności sprawia piosenka pani Owens, ponieważ próby odwzorowania rytmu i rymów tak, żeby trzymać się możliwie blisko angielskich słów, zwykle kończy się nieporadną rymowanką. Niektórzy decydują się na zastąpienie niektórych zawartych w oryginale obrazów innymi, czego efektem bywają bardzo piękne wiersze, które potrafią przypominać np. chińskie kołysanki, z rymami włącznie, podczas gdy inni tłumaczą praktycznie słowo w słowo, żeby nie ingerować w tekst oryginału.

Wiem, że różni pisarze mają różne zdania na temat tego, co wolno, a;&nbspczego nie wolno tłumaczom: Tolkien był za zachowywaniem oryginalnego brzmienia nazw, Eco wolał zachowanie scen i rytmu, ale niekoniecznie tych samych elementów i odniesień kulturowych, które zastosował. Zastanawiam się, czy mógłbyś dodać swój komentarz. Co powiedziałbyś (albo co mówiłeś) tłumaczowi pracującemu nad twoją twórczością, żeby – jak ująłeś to kiedyś w wywiadzie – sprawić, że pod koniec „Księgi cmentarnej” czytelnikowi „zakręci się łezka w oku”?

Mam nadzieję, że to przeczytasz i że znajdziesz chwilę na odpowiedź, a;&nbspchciałbym również zdradzić, że za każdym razem, kiedy zajmujemy się tym zadaniem, kiedy czytamy opis pożegnania z Nikiem, nagle na sali pojawia się całkiem sporo chusteczek.
Dziękuję za wszystko co robisz, Neil. Twoja praca naprawdę coś znaczy.

Klaus


To znakomite pytanie i nie jestem przekonany, czy można na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Nie wydaje mi się, żeby istniały w tej kwestii jasne, sztywne zasady, może raczej zestaw warunków „jeżeli… to…”.

Co do piosenki pani Owens, chciałbym, żeby czytelnik odebrał ją jako kołysankę, jeżeli jest to możliwe do zrobienia w tłumaczeniu. Jeżeli nie, lepiej oddać ją bardziej dosłownie. Chciałbym, żeby czytelnik, niezależnie od swojego rodzimego języka, miał okazję doświadczyć wrażeń możliwie zbliżonych do doświadczenia angielskojęzycznego czytelnika czytającego po angielsku. Metrum nie musi być takie samo jak moje, rymy nie muszą być moimi rymami, ani słowa dokładnie moimi słowami, jeżeli całość jest kołysanką i przekazuje to samo.

(Najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek miałem do zrobienia jako pisarz – a;&nbspprzynajmniej zadanie, przy którem spędziłem najwięcej czasu nad najmniejszą liczbą słów – to napisanie angielskiego tekstu piosenki do motywu przewodniego z;&nbsp„Księżniczki Mononoke” i do pieśni kobiet Tatara. A nie jestem nawet pewny, czy słowa tej drugiej słychać w filmie. Wyzwanie polegało na tym, żeby oddać japoński tekst po angielsku w sposób umożliwiający zaśpiewanie go w rytm japońskich melodii.)

Zakładam, że tłumacze mają w swoim arsenale potężny zbiór narzędzi do dyspozycji. Niektórzy z;&nbspmoich tłumaczy postanawiali zachować imiona postaci, a;&nbspinni zmieniali tytuły książek (po francusku „Księga cmentarna” to L'Etrange Vie de Nobody Owens – „Osobliwe życie Nika Owensa”); niektórzy zmieniali imiona postaci, zachowując tytuł książki (We francuskim wydaniu „Amerykańskich bogów”, wydanych – we Francji – jako „American Gods” pan Wednesday nosi nazwisko Voyageur [„Wędrowiec”], bo Wednesday, czyli „środa” to po francusku mercredi, a zatem Dzień Merkurego, a nie Odyna).

Nie chciałbym, żeby tłumacze wkraczali pomiędzy czytelnika a książkę. (W jednym z dawnych francuskich wydań „Gwiezdnego pyłu” tłumacz uznał, że książka jest alegorią opartą na „Wędrówce pielgrzyma” Johna Bunyana i dodał przypisy, żeby czytelnik na pewno to zrozumiał.) Nie chcę, żeby tłumaczenie zawierało błędy, które w dobie wyszukiwarek są niewybaczalne. (Ten sam francuski tłumacz myślał – i dodał stosowny przypis – że Unseelie Court [w polskim tłumaczeniu Złowrogi Dwór] to skomplikowana gra słów łącząca znaczenia prefiksu przeczącego un- oraz słów „widzieć” (see) i „kłamać” (lie), a nie część klasyfikacji elfów i wróżek.

Nigdy nie mam nic przeciwko pytaniom od tłumaczy. Czasami po prostu czegoś nie rozumieją, czasami chcą wiedzieć, która część jakiegoś zagadnienia jest dla mnie ważna. Czasami mają pytania, które ujawniają moje wpadki dostrzeżone, bo wczytują się w tekst niezwykle uważnie.

Zakładam, że dla różnych języków i różnych tłumaczy będą rzeczy łatwiejsze i;&nbsptrudniejsze do przetłumaczenia. Gry słów i;&nbspelementy właściwe językowi angielskiemu zawsze będą trudne – tu moja jedyna rada dla tłumaczy to robić, co się da i mieć świadomość, że nie wszystko da się zrobić. Ale jeżeli to możliwe, próbować oddać klimat tego, co starałem się osiągnąć.

Pomogłem?


niedziela, 5 marca 2017

Czy ja w ogóle mam albo potrzebuję immunitetu dyplomatycznego?

Neil napisał w niedzielę 26 lutego 2017 r. o 15:20

Piszę to w samolocie, w drodze do Australii, gdzie  się zaszyję i wrócę do egzystencji człowieka piszącego powieść, a życie zmieni się w nieustającą batalię człowieka z pustą kartką, człowieka z tym, co ma wydarzyć się dalej i człowieka z bohaterami jego książki, którzy mają inne zdanie na temat tego, czym powinni się teraz zajmować.

Ale czas spędzony w trasie był fascynujący. Nie zdarzało się, żebym nie był padnięty: na początku wiedziałem, że muszę wytrzymać tylko do drugiego weekendu, ale do czasu, kiedy ten nadszedł, plany się zmieniły i nagle spędzałem 36 godzin na Islandii, filmując mini-materiał dokumentalny do Amerykańskich bogów. Było wspaniale: kocham Islandię. Ale byłem zmęczony i tak naprawdę niewiele Islandii zobaczyłem.

(Mój ulubiony moment, to kiedy jeden z reżyserów zapytał, czy mogą sfilmować, jak czytam "Amerykańskich bogów" stojąc w jakimś zaułku. Zaproponowałem, że jeśli nie mają nic przeciwko, to może zajrzymy do księgarni, a ja poprzeglądam książki. Tak właśnie zrobiłem i przy okazji podpisałem tyle książek ile zdołałem w czasie, który nam pozostał, bo spieszyliśmy się, żeby wykorzystać resztki zachodzącego lutowego słońca.)




Islandia jest naprawdę przepiękna. I gdyby nie ona, nie byłoby "Amerykańskich bogów"...

Miałem trochę wspaniałej zabawy. Wywiady radiowe dla BBC były tak różne od siebie i tak świetne. Mój występ w Royal Festival Hall też się znakomicie udał, a w przerwie obiadowej pojawiłem się na tej samej scenie jako niespodziewany gość Chrisa Riddella oraz miałem okazję poznać Posy Simmonds i natychmiast zmieniłem się w oszołomionego spotkaniem z idolką nastolatka.

Chris został jeszcze trochę, żeby porysować, podczas kiedy ja tego samego wieczora mówiłem i udzielałem wywiadu:



...

Teraz jestem w Melbourne, w Australii, jest dwa dni później i nie mam zdania, gdzie podziało się ostatnie 48 godzin. Odespałem (Amanda i Ash są w Adelaidzie, gdzie ona koncertuje), zaatakowałem górę e-maili, które na mnie czekały, spędziłem trochę czasu z chorym przyjacielem, a dzisiaj wreszcie usiadłem na trochę do pisania powieści.

"Mitologia nordycka" ukazała się 7 lutego i natychmiast trafiła na pierwsze miejsca sprzedaży w USA, Wielkiej Brytanii i Kanadzie. W drugim tygodniu spadła na drugie miejsce w Stanach, ale w Kanadzie i Wielkiej Brytanii jakoś utrzymała się na pierwszym miejscu, mimo, że w wielu księgarniach się wyprzedała. To zjawisko rozchodzenia się na pniu bardzo mnie ucieszyło i nieco zaskoczyło - moje książki zawsze się sprzedają, ale zwykle w rozsądnych ilościach i normalnym tempie, a jestem autorem bestsellerów, bo te rozsądne ilości sprzedają się bez końca. Nie zdarza się, żeby internauci opowiadali, że odwiedzili pięć księgarni i dorwali ostatni egzemplarz (albo i nie) w dużej czy małej miejscowości, gdzie mieszkają. Ludzie (znajomi, rodzina, dziennikarze, nawet Amanda) mówią, że i ja i wydawca i księgarnie musieliśmy się spodziewać takiego zainteresowania, na co ja odpowiadam, że gdybyśmy się spodziewali takiego entuzjazmu i tempa sprzedaży, od początku wydawca drukowałby więcej, a księgarnie zamówiłyby znacznie więcej książek, a ja z kolei nie ociągałbym się z jej napisaniem przez cztery lata...

Ale wtedy myślę sobie, że może ta książka okazała się tak niesamowicie popularna po części dlatego, że wyszła teraz i to był odpowiedni moment na jej publikację.

Ukazało się mnóstwo fantastycznych artykułów na jej temat i cała masa świetnych recenzji. Bardzo podobał mi się ten artykuł z the Atlantic
i ta recenzja na blogu, która moim zdaniem adekwatnie oddaje to, co usiłowałem zrobić: 

Podobała mi się recenzja Jamesa Lovegrove'a z Financial Times: 

Sarah Lyall przyszła na nowojorski występ i przeprowadziła ze mną wywiad dla New York Timesa:

A tu można mnie posłuchać w podcaście New York Times Book Review:

Michael Dirda zaczyna swoją recenzję "Mitologii nordyckiej" tak, że żołądek podchodzi mi do gardła, a i cała recenzja jest jak jazda kolejką górską (ale taka, po której cieszysz się, że do niej wsiadłeś):

I teraz zdaję sobie sprawę, że jeśli będę w dalszym ciągu linkował do wywiadów itp. pojawiających się po obu stronach Atlantyku, ten post nigdy się nie skończy...

A więc macie okładkę niedawnego dodatku Australian Sunday: nie dajcie się zwieść podanej dacie 1977.


...

W temacie publicznych wystąpień: Na podstronie Gdzie jest Neil znajdziecie list miejsc,w których się w tym roku pojawię. Z wydarzeń zaplanowanych na wiosnę, Seattle jest wyprzedane, tak samo jak Santa Rosa i Boston, Costa Mesa jest prawie wyprzedana, Mesa, AZ schodzi szybko i jest jeszcze... wciąż bardzo, bardzo dużo biletów do San Diego.

Nie wiem dlaczego tak jest. Jeśli jednak mielibyście ochotę przyjść i zobaczyć jak opowiadam i czytam i odpowiadam na pytania i takie tam, a nie dostaniecie biletu na żaden z pozostałych wieczorów, San Diego jest oddalone o zaledwie dwie godziny jazdy pociągiem od LA, a w pociągu mają nawet WiFi, i to niecałe trzy godziny samolotem ze Seattle. I póki co, są wolne miejsca. ("San Diego. Więcej nić ComicCon.")

Mam też wieści na temat jedynego wystąpienia w okolicach Nowego Jorku: odbędzie się 15 kwietnia w Bard College, gdzie jestem wykładowcą. Będzie w całości poświęcone "Amerykańskim bogom", a rozmawiać ze mną będzie mój specjalny gość, producent wykonawczy i jeden z showrunerów serialu, Bryan Fuller. Mamy nadzieję pokazać wam tego wieczora co nieco na dużym ekranie. W końcu to będzie zaledwie dwa tygodnie przed premierą pierwszego odcinka.

Dla członków społeczności Bard wstęp jest wolny, bilet dla reszty świata kosztuje 25$. Szczegóły tutaj:
...

Co mi przypomina:

Mamy już datę premiery AMERYKAŃSKICH BOGÓW: pierwszy odcinek pierwszej serii zostanie wyemitowany w USA przez stację Starz 30 kwietnia i będzie go można oglądać również cyfrowo, na kanale Starz w Amazon Prime.



Poza Stanami będzie można oglądać "Amerykańskich bogów" na Amazon Prime Video od 1 maja.

...

Najważniejsza wieść ze wszystkich, ważniejsza nawet i bardziej ekscytująca niż Międzynarodowy Bestseller Numer Jeden czy wspaniały serial telewizyjny na podstawie mojej książki jest następująca:
zostałem mianowany Ambasadorem Dobrej Woli ONZ ds. Uchodźców. Mam nawet świadectwo. (Jest niebieskie i wielkości paszportu.) Nie wiem co to naprawdę oznacza: zamierzam kontynuować pracę, którą wykonuję od 2013 roku, żeby zwracać uwagę opinii publicznej na uchodźców, szerzyć świadomość oraz informacje i im pomagać.

Byłem zawiedziony, kiedy się dowiedziałem, że nie przysługuje mi się immunitet dyplomatyczny od mandatów za złe parkowanie.*

Tutaj jest ogłoszenie z wywiadu podczas facebookowej transmisji na żywo, w której rozmawia ze mną Jonathan Ross, a ja odpowiadam na pytania od oglądających. Wywiad zaczyna się od ok. 4:30.







*Żart. Kiepski żart. Ambasadorzy Dobrej Woli ONZ sami opłacają swoje mandaty za parkowanie, bilety lotnicze, pobyty w hotelach etc.

Czytanie George'a Reynoldsa w samolocie

Neil napisał w niedzielę, 12 lutego 2017 r. o 1:17

Krótka refleksja przy okazji lektury "Wagnera Wilkołaka" George'a W M Reynoldsa
[wydanego w 1846 - przyp. noita]

Zupełnie oczywistym, niepodważalnym i niepozostawiającym najmniejszych wątpliwości, najdroższy czytelniku, wydał mi się fakt, że ta osoba, ten zacny gentleman o poczciwym sercu i wejrzeniu, autor rzeczonej opowieści, mężczyzna o włosach przyprószonych siwizną znamionującą wiele zim spędzonych na tym łez padole, a pomimo tego odznaczający się rumianym obliczem i usposobieniem chłopca nie starszego niż trzynaście wiosen, chłopca gotowego wyruszyć na przygodę w letni poranek z kieszeniami wypełnionymi szklanymi kulkami, o tak, a może nawet również kilkoma figurkami zwierząt, które razem składałyby się na istną Arkę Noego, ów jegomość, o którym mówię, osoba ta, ten czcigodny, szlachetny i staroświecki starzec, a jednak duchem młodzieniec, otrzymywał, bezdyskusyjnie i niezaprzeczalnie, jako że nikt nie mógł i nie może zadać temu kłamu z czystym sumieniem i szczerym sercem, powiadam wam, ten mężczyzna płacę i wynagrodzenie za swoją mozolną pracę otrzymywał od słowa.