środa, 29 lutego 2012

Przemowa, którą kiedyś wygłosiłem: O Lewisie, Tolkienie i Chestertonie


Neil napisał w czwartek 26 stycznia 2012 o 1:23


Wygłosiłem to przemówienie w 2004 przed Towarzystwem Mitopeicznym. Wydawało mi się, że zamieszczałem je gdzieś na tej stronie, ale do tej pory znajdowało się tylko na Stronie Towarzystwa. Mam nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko, że chcę je zamieścić również tutaj (głównie dla własnej wygody).


PRZEMOWA NEILA GAIMANA, HONOROWEGO GOŚCIA 35. MYTHCONU



Pomyślałem, że opowiem o pisarzach. O trzech konkretnych pisarzach 
i o okolicznościach, w jakich się z nimi zetknąłem.

Z niektórymi pisarzami czytelnik ma szczególną relację, z innymi nie. Niektórzy zmieniają życie czytelnika, inni nie. Tak po prostu jest.




Miałem sześć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłem czarno-biały odcinek Lwa, Czarownicy i starej szafy w telewizji u mojej babci w Portsmouth. Pamiętam państwa Bobrów, pamiętam, gdy po raz pierwszy pojawił się Aslan i jak nieprzekonujące było przebranie aktora w roli lwa, stojącego na tylnych nogach. Stąd wnioskuję, że musiał być to odcinek drugi lub trzeci. Wróciłem do domu w Sussex i zbierałem kieszonkowe, aż udało mi się uzbierać na własny egzemplarz książki. Czytałem Lwa, Czarownicę i starą szafę, a potem Wędrowca do świtu (jedyną inną książkę z serii, którą udało mi się dostać) raz po raz. Wspominałem o nich w domu tyle razy, że w dniu siódmych urodzin dostałem w prezencie zestaw wszystkich siedmiu książek o Narni. Pamiętam, jak spędziłem swoje siódme urodziny: leżałem w łóżku i przeczytałem po kolei wszystkie części Opowieści z Narni, od początku do końca.




Czytałem je przez kolejne cztery czy pięć lat. Czytałem również inne książki, ale w głębi serca wiedziałem, że to tylko dlatego, że nie ma nieskończonej liczby części Narni.

Może to dobrze, a może źle, ale religijna alegoria ukryta w serii zupełnie mi umknęła i dopiero mając jakieś dwanaście lat zdałem sobie sprawę, że istnieją Pewne Podobieństwa. Większość czytelników orientowała się już przy Kamiennym Stole. Do mnie dotarło, że to, co przydarzyło się świętemu Pawłowi w drodze do Damaszku jest właściwie tym samym, co przemiana Eustachego Scrubba. Poczułem się osobiście, głęboko dotknięty, bo pisarz, któremu ufałem, miał ukryte zamiary. Nie miałem nic przeciwko religii albo religii w literaturze – kupiłem (w szkolnej bibliotece) i zachwyciłem się Listami starego diabła do młodego i już wtedy uwielbiałem G.K. Chestertona. Byłem zły dlatego, że przez to zrobiło się dla mniej mniej Narnii, zrobiła się ona mniej interesującym miejscem. Ale lekcje wyniesione z Narnii zapadły głęboko w pamięć. Aslan wyjaśniający wyznawcom Tasza, że modły jakie wznoszą do swojego boga, są tak naprawdę modlitwami do Aslana – to coś, w co wierzyłem wówczas i wierzę nadal.

Mapa Narnii autorstwa Pauline Baynes wisiała na ścianie mojego pokoju jeszcze długie lata.





Wróciłem do Narni dopiero jako rodzic, najpierw w 1988, potem w 1999 roku i za każdym razem czytałem te książki swoim dzieciom w całości na głos. Odkryłem, że rzeczy, które niegdyś kochałem, kocham nadal, czasami nawet mocniej. Natomiast te, które w dzieciństwie wydawały mi się niezręczne (dziwaczna struktura Księcia Kaspiana i niechęć do większości Ostatniej Bitwy) wydają się jeszcze bardziej niezręczne. Inne dopiero po latach naprawdę zaczęły mi przeszkadzać, jak choćby rola kobiet w Narni z kulminacją w postaci usunięcia Susan. O wiele bardziej interesujące okazało się jednak to, jak głęboko Narnia we mnie wniknęła. W czasie pisania zdawałem sobie nagle sprawę, że zapożyczyłem od Lewisa pewne sformułowania, rytm czy sposób, w jaki łączyłem słowa. Np. w Księgach Magii umieściłem jeża i zająca, które rozmawiały i zgadzały się ze sobą zupełnie jak Dufflepuds.


C.S. Lewis jako pierwszy sprawił, że zapragnąłem zostać pisarzem. Dzięki niemu zdałem sobie sprawę z istnienia autora i zrozumiałem, że ktoś stoi za słowami, ktoś snuje opowieść. Zakochałem się w używanych przez niego nawiasach – jego odautorskie uwagi były zawsze mądre i dowcipne, więc sam z radością stosowałem nawiasy przez całe swoje dzieciństwo w esejach i wypracowaniach.

Wydaje mi się, że geniusz Lewisa polega na tym, że stworzony przez niego świat wydawał mi się bardziej rzeczywisty niż ten, w którym żyłem naprawdę. I skoro pisarze pisują opowieści z Narni, ja też chciałem zostać pisarzem.


Jeżeli w ogóle istnieje możliwość poznania Tolkiena od złej strony, to ja poznałem Tolkiena zupełnie nie tak jak należy. Ktoś zostawił u nas w domu egzemplarz The Tolkien Reader. W książce znajdował się m.in. esej „Magiczny Pierścień Tolkiena” Petera S. Beagle'a, kilka wierszy, Liść dzieło Niggle'a oraz Rudy Dżil i jego pies. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że sięgnąłem po tę książkę tylko dlatego, że była ilustrowana przez Pauline Baynes. Musiałem mieć wtedy osiem, może dziewięć lat.

Podczas czytania najbardziej liczyła się dla mnie poetyckość i obietnica opowieści.

W wieku dziewięciu lat poszedłem do innej szkoły i znalazłem w klasowej biblioteczce wyjątkowo stary i sfatygowany egzemplarz Hobbita. Na szkolnej wyprzedaży kupiłem go za pensa wraz z zabytkowym wydaniem Sztuk W..S. Gilberta. Nadal je mam. Dopiero rok później odkryłem w głównej szkolnej bibliotece dwa pierwsze tomy Władcy Pierścieni. Przeczytałem je raz i później jeszcze wiele razy – jak tylko skończyłem Dwie wieże, zaczynałem znów Bractwo Pierścienia. Nie dotarłem to końca sagi, ale nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu, bo z eseju Petera S. Beagle'a dowiedziałem się, że wszystko kończy się mniej więcej dobrze. Ale i tak chciałem sam to w końcu przeczytać.

Kiedy miałem trzynaście wygrałem w szkolnym konkursie języka angielskiego i mogłem sam wybrać sobie książkę w nagrodę. Wybrałem Powrót króla. Nadal mam tę książkę, ale przeczytałem ją tylko raz. Z radością odkryłem, jak opowieść się skończyła, ale mniej więcej w tym czasie kupiłem sobie wydanie w miękkiej oprawie zawierające wszystkie trzy tomy. To była najdroższa rzecz, jaką kupiłem za własne pieniądze i to właśnie to wydanie Władcy Pierścieni czytałem wielokrotnie i czytam do tej pory.

Doszedłem do wniosku, że Władca Pierścieni to najprawdopodobniej najlepsza książka, jaką kiedykolwiek uda się napisać. Stanowiło to dla mnie pewien dylemat. W końcu chciałem zostać pisarzem, kiedy dorosnę. (Nieprawda. Już chciałem być pisarzem.) I chciałem napisać Władcę Pierścieni. Problem w tym, że został on już napisany.


Przemyślałem sprawę dokładnie i w końcu uznałem, że najlepiej byłoby z Władcą Pierścieni w ręku wśliznąć się do równoległego wymiaru, gdzie profesor Tolkien nie istniał. I dać komuś książkę do przepisania na maszynie. Wiedziałem, że jeśli wysłałbym wydawcy gotową książkę, nawet jeśli w tym wymiarze nikt o niej nie słyszał, mógłby zrobić się podejrzliwy. Wiedziałem również, że jako trzynastolatek nie pisałem na maszynie wystarczająco dobrze, by zrobić to samemu. I myślałem, że po opublikowaniu książki w innym wymiarze ja byłbym autorem Władcy Pierścieni i nie mogłoby mi się przytrafić nic lepszego. Czytałem Władcę Pierścieni tak długo, aż nie musiałem jej więcej czytać, bo wpisała się we mnie na dobre. Wiele lat później napisałem do Christophera Tolkiena wyjaśniając coś, do czego nie mógł znaleźć odniesienia w notatkach ojca i wielką nagrodą było dla mnie odkrycie, że zostałem wymieniony w podziękowaniach w Wojnie Pierścienia (w dodatku podziękowano mi za coś, czego dowiedziałem się przy lekturze Jamesa Brancha Cabella).

W tej samej szkolnej bibliotece odkryłem Chestertona. Biblioteka znajdowała się tuż obok gabinetu pielęgniarki i przekonałem się, że w obawie przez lekcjami z nauczycielami, których się bałem lub nie lubiłem, mogłem udać się do pielęgniarki i udawać, że boli mnie głowa. Dostawałem wtedy rozpuszczoną w szklance wody gorzką aspirynę, wypijałem próbując się nie skrzywić i byłem odsyłany do biblioteki, żeby zaczekać, aż zadziała. W bibliotece spędzałem też deszczowe popołudnia i wszystkie inne wolne chwile.


Pierwsza książka Chestertona na jaką tam trafiłem to Przygody księdza Browna. Poznałem dzięki tej bibliotece również setki innych pisarzy, m. in. Edgara Wallace'a, Baronową Orczy, Dennisa Wheatleya. Ale Chesterton był szczególnie ważny. Na swój sposób był tak ważny, jak Lewis przed nim.

Bo choć kochałem Tolkiena i chciałem być autorem jego książki, w ogóle nie chciałem pisać tak jak on. Słowa i zdania Tolkiena sprawiały wrażenie, jakby stworzyła je sama natura, były jak formacje skalne i wodospady. Pisanie jak Tolkien było dla mnie równie niemożliwe, co kwitnięcie jak kwiat wiśni, wdrapywanie się na drzewa jak wiewiórka i padanie jak ulewny deszcz. Chesterton był jego kompletnym przeciwieństwem pod tym względem. Czytając Chestertona zawsze miałem wrażenie, że autor naprawdę delektował się słowami, umieszczał je na stronie, jak malarz nanoszący barwy na płótno. Za każdym zdaniem Chestertona krył się artysta malujący słowami i wydawało mi się, że na końcu każdego szczególnie udanego zdania i doskonale wyłożonego paradoksu można usłyszeć, jak autor zza kulis chichocze z uciechy.

Ojciec Brown, wzór człowieczeństwa i współczucia, był bramą do pozycji cięższego kalibru  zebranych w jednym tomie trzech powieści: Napoleon z Notting Hill (mój ulubiony przedstawiciel antyutopii w stylu Roku 1984 i książka, która bardzo wpłynęła na moje Nigdziebądź), Człowiek, który był czwartkiem (pierwowzór wszystkich dwudziestowiecznych powieści szpiegowskich, a przy okazji koszmar i wspaniały teologiczny problem) oraz Latająca gospoda (bardzo poetycka powieść, ale jako jedenastolatek uznałem ją za zadziwiająco ograniczoną i sądzę, że ksiądz Brown miałby podobne zdanie). Potem były wiersze, eseje i rysunki.

Chesterton, Tolkien i Lewis, jak już mówiłem, byli nie tylko pisarzami, których czytywałem między szóstym, a trzynastym rokiem życia, ale i pisarzami, których dzieła czytałem wielokrotnie. Każdy z nich przyczynił się do mojego rozwoju. Nie wyobrażam sobie, żebym bez nich mógł sam zostać pisarzem, a na pewno nie pisarzem tworzącym fantastykę. Bez nich nie wiedziałbym, jak najlepiej ukazać ludziom prawdę ze strony, z której nigdy nie spodziewaliby się jej usłyszeć. Nie dowiedziałbym się również, że majestat i magia wiary w opowieści i marzenia może być istotną częścią życia i pracy pisarza.

Gdyby nie ci trzej pisarze, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Nie byłoby tu również nikogo z państwa.
Dziękuję za uwagę.

wtorek, 28 lutego 2012

O przedmowach i Viriconium

Neil napisał w poniedziałek, 9 stycznia 2012 o 17:24

Kolejny dzień z rekordowo wysokimi temperaturami. Cieszy mnie to głównie dlatego, że zadziwiająco przyjemnie jest spacerować z psami bez wielu warstw ochronnych odzieży, maski narciarskiej itp. Oznacza to również, że ule mają znacznie większe szanse na przetrwanie tej zimy.

A propos:

Cześć, Neil

Być może spodoba ci się ten artykuł o pszczelarstwie:

Wszystkiego dobrego,
Helana

Rzeczywiście mi się podobał. (Gwoli informacji: choć nie znam osobiście nikogo takiego uważam że ci, którzy praktykują dietę wegańską ze względów etycznych słusznie nie jadają migdałów, ogórków, żurawiny i innych owoców/warzyw/orzechów zapylanych przez obwożone po całym kraju pszczoły. Moim zdaniem takie pszczoły są wykorzystywane i karygodnie traktowane. Nie widzę za to, dlaczego ci weganie mieliby nie jeść miodu z niewielkich, lokalnych pasiek.)

W piątek listonosz dostarczył wiele wspaniałych rzeczy, w tym pudło nowego wydania Księgi dżungli Rudyarda Kiplinga, do którego napisałem przedmowę.


Jeden z powodów, dla których lubię pisać przedmowy (a dokładniej: lubię, kiedy już je napisałem, bo wcale samego pisania nie lubię. Przypomina to odrabianie prac domowych i zawsze zajmuje mi o wiele więcej czasu, niż kiedy się tego podejmuję) jest taki, że lubię pokazywać innym rzeczy, które mi się podobają, zazwyczaj nawet bardzo, i tłumaczyć dlaczego tak jest. W przedmowie nie da się wyjaśnić wszystkiego i wcale nie powinno się próbować. Dobrze napisany wstęp działa trochę tak jak polecanie znajomej miasta, w którym nigdy nie była. Opowiada się jej do których restauracji koniecznie musi zajrzeć, jakie miejsca podobały ci się najbardziej, kiedy byłeś tam ostatnio i dodaje kilka ciekawostek, o których pewnie wiedzą tylko sami mieszkańcy.

Uwielbiam prozę M. Johna Harrisona, uwielbiam jego książki, a seria Viriconium jest moim zdaniem fascynująca i zachwycająca, dlatego też chciałem ją wydać w ACX w ramach linii audiobooków Neil Gaiman Presents.

Kilka lat temu napisałem przedmowę do amerykańskiego wydania Viriconium (wstęp do brytyjskiego napisał Iain M. Banks, więc nawet ci z Was, którzy książkę mają, mogą mojego nie znać).

Oto co napisałem:



O Viriconium: kilka uwag w ramach wstępu

Z ludzi zawsze wyłaniają się ich własne rozczarowania, wiek i rozkład. Dlaczego nie podejrzewają nigdy czym się staną, skoro ich twarze zawierają już twarz, która za dwadzieścia lat stanie się ich własną? 

A Young Man's Journey Towards Viriconium [Podróż młodego człowieka do Viriconium]

A ja spoglądam na cykl Viriconium M. Johna Harrisona i zastanawiam się, czy Pastelowe miasto wiedziało, że wyłoni się z niego W Viriconium lub znajdująca się na jego kartach rozdzierająca serce Podróż młodego człowieka do Viriconium. Czy wiedziało, czym się stanie.

Kilka tygodni temu znalazłem się na drugim końcu świata, w centrum Bolonii, ozdobionego wieżami i zabarwionego promieniami zachodzącego słońca średniowiecznego miasta ukrytego w zaciszu współczesnego włoskiego miasta o tej samej nazwie. Byłem w niewielkim antykwariacie, gdzie pokazano mi Codex Seraphinianus. Książka stworzona przez grafika Luigiego Serafiniego jest właściwie dziełem sztuki. Zawiera tekst, ale użyty alfabet przypomina kod w języku obcych, a ilustracje (dotyczące takich dziedzin życia, jak ogrodnictwo, anatomia, matematyka z geometrią, kry karciane, uprzęże dłużące do latania i labirynty) nieszczególnie przypominają to, co wiemy i z czym spotykamy się w naszych czasach i w naszym świecie. Na jedej z ilustracji kochająca się para przeistacza się w odpełzającego krokodyla. Natomiast zwierzęta, rośliny i idee są na tyle dziwne, że książka zdaje się pochodzić z odległych czasów lub bardzo odległej krainy. Z braku lepszego wyjaśnienia można nazwać ją właśnie sztuką. I kiedy opuściłem niewielki antykwariat, wyszedłem na udekorowane kolumnami, zacienione ulice Bolonii trzymając w ręku tomik niemożliwości, poczułem się, jak w Viriconium. I jest to dziwne tylko dlatego, że dotąd zawsze utożsamiałem Viriconium z Anglią.

Viriconium, dzieło M. Johna Harrisona, Pastelowe miasto na Popołudniu świata. Dwa miasta w jednym, w którym nic nie jest stałe, wszystko zmienia się w kolejnych opowieściach, poza rozsypanką miejsc-nazw, choć nigdy nie mam pewności, czy ta sama nazwa w innym opowiadaniu wciąż opisuje to samo miejsce. Czy Bistro Californium jest stałą? A Henrietta Street?

M. John Harrison, dla przyjaciół "Mike", to średniego wzrostu człowiek o szelmowskim wyglądzie, który zwykł reagować z entuzjazmem i przejęciem. Na pierwszy rzut oka wydaje się wiotki, lecz już po chwili widać, że skonstruowany jest ze sprężyn i twardych, skórzanych rzemieni i nie dziwi wcale fakt, iż Mike uprawia wspinaczkę, bo bez trudu można wyobrazić sobie, jak w zimny, mokry dzień czepia się ściany, znajduje oparcie w niewidocznych praktycznie wyłomach i pnie się do góry w walce człowieka ze skałą. Znam Mike'a ponad dwadzieścia lat. W tym czasie jego włosy zjaśniały do budzącego respekt srebra, ale on sam jakby wciąż młodnieje. Zawsze go lubiłem i od zawsze byłem nieco onieśmielony jego twórczością. Kiedy o niej opowiada przestaje być szelmowski i staje się wręcz opętany. Pamiętam, jak podczas spotkania w Instytucie Sztuki Współczesnej starał się wyjaśnić publiczności naturę prozy fantastycznej: opisał człowieka stojącego na ulicy w wietrzny dzień, spoglądającego na odbicie świata w witrynie sklepu, który nagle zauważa w tym odbiciu zupełnie niewytłumaczalny deszcz iskier. Ten obraz sprawił, że zjeżyły mi się włosy na karku i to wrażenie pozostało do dziś, choć zupełnie nie potrafiłbym tego wytłumaczyć. To jakbym chciał wytłumaczyć, na czym polega proza Harrisona, czego podejmę się w tym wprowadzeniu i co najprawdopodobniej zakończy się porażką.

Zdarzają się pisarze z prawdziwego zdarzenia i oczywiście M. John Harrison jest jednym z nich. Elegancko przemieszcza się pomiędzy gatunkami, jego twórczość jest mądra i klarowna, opowiadania bywają wydawane jako fantastyka naukowa lub fantasy, jako horror lub literatura piękna. W każdej z kategorii zdobywa nagrody i sprawia wrażenie, jakby robił to bez najmniejszego wysiłku. Jego proza sprawia mylne wrażenie prostoty, a każde słowo umieszczone jest dokładnie przemyślane i umieszczone w miejscu, które pozwoli wywołać najlepszy efekt i wyrządzić najwięcej szkód. 

Opowiadania o Viriconium, które odziedziczyło nazwy miejsc i poczucie dyskomfortu po dawno zapomnianym rzymskim mieście z Anglii – jak podaje historyczna strona internetowa: angielscy antykwariusze preferowali nazwę "Uriconium", zamorscy uczeni "Viroconium" lub "Viriconium", sugerowano też "Vriconium". Antyczne źródła nie są co do tego zgodne.  – to fantazje, trzy powieści i garść opowiadań, które przyglądają się naturze sztuki, magii, języka i władzy.

Jak już wspomniałem, i jak sami odkryjecie, w Viriconium nic nie jest stałe. Przy każdej wizycie w mieście coś się zmieniło w nim lub w nas. Natura rzeczywistości przekształca się i przesuwa. Opowiadania o Viriconium to palimpsesty i pod ich powierzchnią widoczne są inne opowieści i inne miasta. Opowieści zwiastują inne opowieści. Wątki i postaci powracają, jak tasowane i rozdawane ponownie karty Tarota.

W porównaniu do kolejnych opowiadań Pastelowe miasto w prosty sposób przedstawia tematykę prozy Harrisona, tak jakby skomplikowany motyw muzyczny po raz pierwszy usłyszeć w wykonaniu orkiestry dętej. To SF osadzone w przyszłości tak dalekiej, że przeistacza się w fantasy, a opowiadania czyta się jak scenariusz znakomitego filmu, zawierającego zarówno zdrady, sceny bitewne, jak i ostrożnie wymierzoną ilość elementów popularnych i sensacyjnych. (Przy czytaniu po raz kolejny przypomina mi Michaela Moorcocka, a w swojej atmosferze znużenia i końca czasów – Jacka Vance'a i Cordwainera Smitha.) Lord tegeus-Cromis (który uważał się za lepszego poetę niż szermierza) zbiera pozostałości legendarnej drużyny Methven, by chronić Viriconium i jego młodą królową przed najeźdźcami z Północy. Jest tam karzeł i bohater, księżniczka, wynalazca i zagrożone miasto. Historia ta pozostawia też słodko-gorzki posmak, którego zwykle nie spodziewa się po tego typu powieści.

Tytuł Skrzydlaty sztorm pochodzi z pierwszej części cyklu i jest zarówno jej kontynuacją, jak i pomostem do opowiadań i kolejnych powieści. Książka ta mówi, moim zdaniem, językiem trudniejszym do zrozumienia, bogatszym i bardziej barokowym. Chwilami przywodzi mi na myśl Mervyna Peake'a, ale sprawia równocześnie wrażenie, że jej autor to ktoś sprawdzający jak daleko może posunąć się ze słowami, zdaniami, opowieścią. 

Następnie proza Harrisona przestaje być barokowa, staje się przejrzysta, ale to przejrzystość zwodnicza. Jak jej poprzedniczki, W Viriconium jest powieścią o bohaterze próbującym uratować księżniczkę, opowieścią o karle, wynalazcy i zagrożonym mieście, ale po rozległych połaciach pierwszej książki w tym wypadku pozostaje tylko kameralna i osobista opowieść o złamanym sercu, sekretach i pamięci. Bogowie powieści są nieokrzesani i nieodgadnieni, a nasz bohater ledwie rozumie naturę historii, w której sercu się znalazł. Wydaje się, że ta powieść jest mi bliższa, niż poprzednie – rozczarowania i rozkład wykluwające się dopiero we wcześniejszych historiach zdążyły wyłonić się w całości, jak przeistaczający się z poczwarki motyl lub uwolniony ze swego kokonu metalowy ptak.

Opowiadanie osnute wokół trzech powieści to historie ucieczek, zazwyczaj nieudanych. Opowiadają o władzy i polityce, o języku i podstawach struktury rzeczywistości. Opowiadają również o sztuce. Są nieuchwytne jak woda, ulotne jak deszcz iskier i równie trwałe i naturalne, co formacje skalne.

Opowiadania i powieści o Viriconium dotyczą takich dziedzin życia, jak ogrodnictwo, anatomia, matematyka z geometrią, kry karciane, uprzęże dłużące do latania i labirynty. Opowiadają również o sztuce.

Po opuszczeniu Viriconium Harrison stworzył kilka arcydzieł w tym i innych gatunkach: Climbers, niezwykła powieść o wspinaczach i eskapizmie podejmuje wątki z "Podróży młodego człowieka do Viriconium" i przenosi je na grunt mainstreamowej literatury; The Course of the Heart ["Droga serca"], która przenosi je do fantasy, chwilami nawet do horroru; transcendentna i wijąca się powieść SF Światło, kolejna opisująca nieudane ucieczki: od nas samych, z naszych światów, od własnych ograniczeń.

Dla mnie przeczytanie Nocy Viriconium oraz W Viriconium po raz pierwszy stało się prawdziwym objawieniem. Natknąłem się na nie jako młody człowiek, pół życia temu. I wspomnienie pierwszego spotkania z prozą Harrisona jest równie wyraźne, jak wyraźnie widać rzeczy w górskim strumieniu - i równie zimne. Jego opowiadania poplątały się w mojej pamięci ze wspomnieniami czasów, kiedy czytałem je po raz pierwszy: lata rządów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii powoli stają się mityczne. Wszystko było aż nazbyt jaskrawe, ale żyliśmy w tych wyjątkowych czasach i w opowiadaniach tych miasto ma więcej niż tylko trochę charakterystycznego posmaku Londynu, a złośliwość Mammy Vooley ma w sobie coś z arogancji samej Thatcher (i rzeczywiście, kiedy Harrison zaadaptował opowiadanie The Luck in the Head w formie powieści graficznej ilustrowanej przez Iana Millera, postać Mammy Vooley wyraźnie została narysowana jako Margaret Thatcher).

Kiedy teraz czytam cykl po raz kolejny, klarowność prozy jest wciąż godna podziwu, ale bardziej niż kiedykolwiek doceniam jego postaci. Są pełne wad, są zranione i wciąż poszukują sposobów porozumienia się ze sobą nawzajem, wciąż zdradzane przez język, tradycję i siebie samych. I zdaje mi się teraz, że każde odwiedzane przeze mnie miasto to pewien aspekt Viriconium, że miasto górne i dolne jest w Tokio i w Melbourne, w Manili i w Singapurze, w Glasgow i w Londynie, a Bistro Californium jest tam, gdzie uda się na nie trafić albo tam, gdzie go potrzebujesz albo zwyczajnie jest tym, czego potrzebujesz.

M. John Harrison w swej twórczości trzyma się mocno skalnych ścian, znajduje niewidoczne załomy i uchwyty, których nie powinno tam wcale być. Poprzez opowieść ciągnie nas za sobą do góry i przeciąga na drugą stronę lustra, gdzie wszystko wygląda prawie tak samo, poza tym deszczem iskier...

Neil Gaiman

Lotnisko Narita, 25 lipca 2005

...

Tyle.

Oto dlaczego Viriconium mi się podoba.

Oto kilka rzeczy, o których należy pamiętać odwiedzając Viriconium.

Viriconium znajdziecie w najbliższej Indie Bookstore lub online:
 http://www.indiebound.org/book/9780553383157

Audiobooka, z którego jestem tak dumny, można posłuchać na
http://www.audible.com/pd?asin=B006L88VMY&source_code=NGAOR0002WS101911.


Aha, adumbrate [powyżej: "zwiastować" - przyp. noita] oznacza naszkicować, przedstawić w zarysie, zapowiadać.

sobota, 4 lutego 2012

Za dużo powrotu do domu

Neil napisał w poniedziałek 9 stycznia 2012 o 12:14

Wróciłem do domu i cóż, wciąż nie jest tak zimno jak powinno być. (W razie gdyby Was to interesowało) To był najcieplejszy 5 stycznia w tej części świata. A mnie ta ciepła pogoda odpowiada chyba o wiele bardziej, niż powinna.

Ostatnio pisałem w sylwestra z Melbourne.

Nowy Rok był dniem cichym i wyjątkowo upalnym. Amanda skończyła post na temat naszego ślubu, który zaczęła pisać prawie rok wcześniej. (Możecie go przeczytać na http://blog.amandapalmer.net/post/15120706154/the-wedding-blog.
Po pierwszym przeczytaniu trochę pociągałem nosem. Zostaliście ostrzeżeni.)

Dla zainteresowanych: moja własna relacja ze ślubu jest do przeczytania na http://neilgaiman-pl.blogspot.com/2011/01/tak.html. Jest znacznie krótsza, niż Amandy, ale powstała tuż po ślubie. Kończy się parafrazą zdania z dramatu Oscara Wilde'a Bądźmy poważni na serio.

W ramach niesamowitego zbiegu okoliczności obchodziliśmy naszą pierwszą rocznicę ślubu 2 stycznia w Melbourne, oglądając właśnie tę sztukę, z Geoffreyem Rushem w roli Lady Bracknell. Bilety zdobyliśmy dzięki aktorowi Toby'emu Schmitzowi, który grał w sztuce rolę Jacka Worthinga i zauważył, że pytałem na twitterze o pomysły na spędzenie wieczoru w Melbourne. Znakomita obsada, wspaniała inscenizacja, pięknie wystawiona produkcja. Sprawiła, że zacząłem myśleć o tym, co na powierzchni, o Oscarze Wildzie  oraz o tym, co znaczy i czego dokonuje sztuka i jak się te kwestie łączą. Następnie nieco przygnębieni, bo wreszcie dotarło do nas, że ja lecę do domu, a Amanda zostaje, zjedliśmy kolację i udaliśmy się na spoczynek do luksusowego hotelu. Rano ruszyłem na lotnisko. Nie zobaczę Amandy przed około 3 miesiące. Spodziewajcie się zatem przez najbliższe trzy miesiące okazjonalnych tęsknych wpisów.

W drodze do domu zrobiłem sobie przystanek w Los Angeles. Spotkałem się ze Scottem i Ivy McCloudami oraz z ich córkami, Sky i Winter, moimi córkami chrzestnymi. Za rzadko ich widuję. W moim wieku najlepsze jest to, że zna się ludzi Od Dawna. Od tak dawna, że maja już swoje dzieci. Od tak dawna, że te dzieci są już dorosłymi, albo prawie dorosłymi.


Spotkałem się z Harlanem Ellisonem i wyraziłem niekryty zachwyt zbiorem jego opowiadań i esejów zatytułowanym Encountering Ellison: Harlan 101 ["Spotkania z Ellisonem: Harlan dla początkujących"], do którego napisałem wstęp.

(Możecie kupić tę książkę z http://www.cafepress.com/harlanellison)

Miałem spotkanie w HBO w sprawie Amerykańskich Bogów. Potem poleciałem do domu. I było tam niecharakterystycznie ciepło, jak na styczeń.

Jest niecharakterystycznie ciepło, myślą psy. Ale wcale nie narzekamy.
Sezon łowiecki już się zakończył i chusteczka Cabala jest tylko na pokaz.
Od kilku miesięcy mam własnego tumblra na http://neil-gaiman.tumblr.com/ i całkiem dobrze się tam bawię: zamieszczam drobiazgi i ciekawostki, które zwróciły moją uwagę.

Wczoraj była setna rocznica urodzin Charlesa Addamsa i wrzuciłem na tumblra ten rysunek, który kupiłem sobie w prezencie po zdobyciu Medalu Newbery. Został zamówiony jako reklama dla British Telecom i po raz pierwszy zobaczyłem go w londyńskim metrze pod koniec lat 80. (W owym czasie Addams utracił prawa do tych postaci, więc rysował je tylko na zamówienie osób, które go zatrudniały i wykupiły prawa.)

Podpisy brzmią:  “Mam nadzieję, że to naprawdę on.” I drugi, “Było wspaniale, Babciu. A Fester wreszcie odnalazł swojego przodka!” Reklama miała przekonać ludzi - głównie amerykanów - że telefon do Stanów kosztuje mniej, niż im się wydaje.

...

Wszystko dotąd miało być wprowadzeniem do opowieści o książce Viriconium M. Johna Harrisona, do której napisałem wstęp w 2005 roku i którą pomogłem wydać w formie audiobooka w 2011. Ale chyba odłożę to na jutro. Viriconium zasługuje na osobny post.

(Inne wieści z Neil Gaiman Prezentuje: pojawiła się pierwsza recenzja Anity, a Swordspoint zdobyło swoją pierwszą nagrodę, "Słuchawki" magazynu AudioFile, który zrecenzował Swordspoint następująco:

Niezrównany szermierz Richard St. Vier równie często toczy pojedynki w imieniu szlachetnie urodzonych, co sowicie wynagradzających. Ale walka o honor własny i przyjaciół jest o wiele bardziej skomplikowana. W bitwie, w polityce i oczywiście w miłości obowiązuje mnóstwo zasad. Z doskonałym wyczuciem frazy Ellen Kushner stworzyła unikalne i przekonujące połączenie współczesnej fantasy i dziewiętnastowiecznej powieści obyczajowej, okraszonej serdecznym humorem. "Neil Gaiman Presents" uzupełniło powieść o oryginalną muzykę, efekty dźwiękowe i głosy najznakomitszych lektorów. Słuchanie, jak Katherine Kellgren, Dion Graham i inni ożywiają dialogi to czysta przyjemność. Zdobywca Słuchawek AudioFile.

Gratulacje dla Ellen Kushner, autorki i narratorki oraz dla obsady, a także dla niewymienionej powyżej Sue Zizzy, odpowiedzialnej za całość pani reżyser.)


Nawiasem mówiąc, podczas pobytu w Australii przeczytałem Lift Rebekki K. O'Connor. Byłem ciekaw tej książki od kiedy zobaczyłem, że gdy napisałem na twitterze o ACX, Rebecca postanowiła z niego skorzystać i wydać swoją książkę jako audiobook, a pieniądze na ten cel zgromadzić na Kickstarterze. Moim zdaniem to bardzo sprytne wykorzystanie świata, żeby powołać coś nowego do istnienia. Miałem nadzieję, że książka będzie dobra. Była i teraz nie mogę się doczekać audiobooka.

...

Powinienem już iść i jeszcze trochę popisać.

piątek, 3 lutego 2012

Moje Życzenie Na Nowy Rok

Neil napisał w sobotę 31 grudnia 2011 o 8:58



Niech nadchodzący rok będzie przepełniony magią, marzeniami i dobrym szaleństwem. Mam nadzieję, że przeczytacie jakieś dobre książki
i pocałujecie kogoś, kto myśli, że jesteście wspaniali, i nie zapomnijcie stworzyć jakiejś sztuki - napiszcie lub narysujcie lub zbudujcie lub zaśpiewajcie lub żyjcie jak tylko Wy potraficie. I mam nadzieję, że kiedyś w przyszłym roku zaskoczycie samych siebie.

Prawie dziesięć lat temu napisałem:

... mam nadzieję, że to będzie dla was cudowny rok, że będziecie śnić śmiało i niebezpiecznie, że stworzycie coś, co dotąd nie istniało, że będziecie kochani i że będziecie lubieni i że również Wy będziecie mieli kogo kochać i lubić. I, co najważniejsze, (bo uważam, że świat potrzebuje teraz więcej dobroci i mądrości) że kiedy trzeba będziecie mądrzy i że zawsze będziecie dobrzy.

A w tym roku chciałbym życzyć nam wszystkim czegoś bardzo niewielkiego
i bardzo prostego.

Oto i moje życzenie.

Mam nadzieję, że w nadchodzącym roku, będziecie popełniać błędy.

Bo kiedy popełniacie błędy, robicie coś nowego, próbujecie nowych rzeczy, uczycie się, żyjecie, mobilizujecie się, zmieniacie siebie i zmieniacie świat. Robicie rzeczy, których dotąd nie robiliście i, co najważniejsze, Coś Robicie.

Tego właśnie życzę Wam i sobie samemu. Popełniajcie Nowe Błędy. Popełniajcie zadziwiające, wspaniałe błędy. Popełniajcie błędy, których nikt przed wami jeszcze nie popełnił. Nie popadajcie w przerażenie, nie przestawajcie, nie martwcie się, że coś nie jest wystarczająco dobre, albo że nie jest doskonałe, cokolwiek to jest: sztuka, miłość, praca, rodzina czy życie.

Jeżeli czegokolwiek się boicie - Zróbcie to.

Popełniajcie własne błędy, 
w tym roku i zawsze.

czwartek, 2 lutego 2012

W sylwestra, który tutaj już jest

Neil napisał w piątek 30 grudnia 2011 o 23:00

Jak, u diabła, do tego doszło? Obiecałem, że kolejny post napiszę jutro, a to było ponad tydzień temu. Napisałem esej, opowiadanie, pojechałem do Sydney poczytać na scenie przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego, ale nie pisałem na blogu. A teraz siedzę za kulisami Revolt w Melbourne przygotowując się na przebierane przyjęcie sylwestrowe i przegapiłem czas na pisanie bloga. Ale póki bezprzewodowego internetu, póty nadziei i pisze teraz.

W czasie, kiedy nie pisałem bloga wydarzyło się wiele wspaniałych i ekscytujących rzeczy. Między innymi zacytował mnie Tom Stoppard.

[Zapytany, czym jest "pytanie", Neil Gaiman raz na zawsze ustalił definicję, mówiąc:

Pytanie to stosunkowo krótki zestaw słów zakończony znakiem zapytania, na które można odpowiedzieć ze sceny. Jeżeli pragniesz po prostu powiedzieć nam, co myślisz na jakiś temat - to nie jest pytanie.

Idealne pytanie tego dnia podczas spotkania z Tomem Stoppardem zadała Rosamund Christie. Zapytała, jakim jedym słowem streściłby Hamleta. Jego odpowiedź brzmiała "CZY". - przyp. noita]

Na stronie Tor.com bardzo miło napisali o moim opowiadaniu A Case of Death and Honey ["Sprawa śmierci i miodu"] z antologii A Study in Sherlock ["Studium w Sherlocku"] i redagowanego przez Jonathana Stahana szóstego tomu najlepszych opowiadań SF i fantasy roku. Pisanie opowiadań, podobnie jak pisanie poezji według słów Dona Marquisa, przypomina wrzucanie płatków róży do Wielkiego Kanionu i czekanie na łoskot. Zazwyczaj zapada cisza, więc nawet niewielka reakcja na opowiadanie to dla pisarza przyjemna rzecz. Artykuł Nialla Alexandra z Tor.com można przeczytać na http://www.tor.com/blogs/2011/12/the-adventure-of-the-devils-foot-neil-gaiman-and-the-great-detective.

Za kilka tygodni zostanie opublikowany pierwszy tom niezwykłego wydania Annotated Sandman, czyli Sandmana z przypisami Lesa Klingera. Już teraz zarezerwujcie sobie egzemplarz w najbliższym sklepie z komiksami.



Tutaj znajdziecie świetny artykuł na temat Allegry Rosenberg, która gra Time Lord Rocka w Chicago. Ma szesnaście lat, choć powiedziałem, że ma piętnaście, kiedy zapraszałem ją na scenę podczas mojego quizu w programie Wait Wait Don't Tell Me.

Wywiadu ze mną z tego programu można posłuchać na 
http://www.npr.org/2011/12/24/144146842/author-neil-gaiman-plays-not-my-job. (Można go też przeczytać. Ale posłuchajcie, nie czytajcie.) Nie mogę go tu wkleić.

Mogę za to wkleić odtwarzacz z audycją z opowiadaniami, Selected Shorts, co też uczyniłem. Zawiera czytany przeze mnie Trollowy most oraz jedno z moich ulubionych opowiadań Borgesa, Koliste Ruiny.
[można było - przyp.noita]

...

Już miałem wam opowiedzieć o fragmencie przepięknego audiobooka Viriconium M. Johna Harrisona na stronie Neil Gaiman Prezentuje. Ale chcę napisać o tym oddzielny post w najbliższym czasie. Póki co, zajrzyjcie sami i przekonajcie się, czy Was interesuje:
...

Kilka dni temu spędziłem w Sydney cudowne chwile z kwartetem smyczkowym FourPlay. Poleciałem do domu i poszedłem prosto do Biblioteki Miejskiej w Melbourne, gdzie Amanda i ja czytaliśmy (ja) i śpiewaliśmy (ona). Ogłosiliśmy, że tam będziemy przed samym startem samolotu, ale przyszło ok. 400 osób.

Biblioteka w Melbourne jest niesamowita. Jest tam pianino, a bibliotekarze są tak sympatyczni i kreatywni, że chciałem zabrać ich ze sobą w trasę. Nazywalibyśmy się "Neil Gaiman i jego trupa wędrownych bibliotekarzy".


Uwielbiam to zdjęcie, na którym z zamkniętymi oczami słucham, jak Amanda gra:

...

A skoro mowa o dobrych zdjęciach...


To pochodzi ze strony fotografa Rasmusa Rasmussena:

Jak sam pisze:

Co roku robię tysiące zdjęć, więc kiedy zapytano mnie niedawno, które jest moim ulubionym w roku 2011, miałem trudności z udzieleniem odpowiedzi. Ale po kilku dniach rozmyślania wciąż przychodziło mi do głowy jedno szczególne. 
11.11.11 fotografowałem koncert Jasona Webleya w The Moore w Seattle. Tam właśnie udało mi się uchwycić ten moment. Webley opowiadał o zaletach miłości, podczas gdy Neil Gaiman i Amanda Palmer siedzieli za nim i słuchali. 
To opowieść o miłości, która rozpoczyna się wyrazem szczerej radości na twarzy Jasona Webleya, gdy spogląda w górę, prosto w reflektory i postanawia podzielić się swą radością z publiką. Dla mnie tę publiczność reprezentuje Amanda Palmer: rozluźniona, ale uważna, świetnie się bawi. Ich opowieść dopełnia Neil Gaiman, spoglądający na żonę z całkowitym uwielbieniem i uśmiechem, który mówi zwyczajnie "Kocham Cię". 
W tym zdjęciu jest tyle intymności, że obrabiając je czułem się, jak podglądacz, jakbym wtargnął tam bez zaproszenia. Musiałem sobie wręcz przypominać, że to był występ przed dużą publicznością. Dlatego właśnie uważam, że to moje ulubione zdjęcie z 2011 roku. Gdy na nie patrzę, mam ochotę pocałować żonę, włączyć jakąś dobrą muzykę i cieszyć się drobiazgami.

...

A co do Noworocznych Przemówień... Muszę napisać takie na dzisiejszy wieczór w Melbourne, jak tylko uporam się z tym wpisem.

Musi być równie dobre jak te, które przez lata umieszczałem na blogu. Zazwyczaj nie zastanawiam się za długo. Pisze po prostu, czego życzę sobie w nadchodzącym roku i mam nadzieję, że inni ludzie życzą sobie tego samego.

Ktoś właśnie przerobił te życzenia na plakat:



Kilku z tych rzeczy życzyłem ze sceny w Bostonie dokładnie dwa lata temu...


środa, 1 lutego 2012

Dobry wieczór, Melbourne (i wszyscy inni)

Neil napisał w poniedziałek 19 grudnia 2011 o 23:41

W razie gdybyście się zastanawiali, gdzie jestem – i nie dziwiłbym się Wam zanadto, bo sam często nie mam pewności, gdzie jestem i muszę się pilnować – jestem w Melbourne, tym w Australii, nie tym na Florydzie. Zatrzymałem się u przyjaciół, Petera Nichollsa i Clare Coney i jest ze mną moja żona, która na najbliższe kilka miesięcy w Australii ma rockandrollowe plany.

Przyleciałem tu w ubiegłym tygodniu i spontanicznie zorganizowałem spotkanie dla Wheeler Centre w Atheneum Theatre, które okazało się niesamowicie fajne, pomimo zmiany strefy czasowej. Zabawa była tym lepsza, bo miałem okazję spędzić trochę czasu z Tomem Stoppardem, którego poznałem w 2007 w Brazylii i ogromnie polubiłem.


(Oto zdjęcie zrobione pod sceną przez Alison Croggan, która przeprowadzała wywiad z Tomem.)

Po tym spotkaniu 1/3 mojego australijskiego planu (przynajmniej część polegająca na wychodzeniu na scenę) już za mną. 28 grudnia w Factory Theatre w Sydney jest występ, na który zabrakło już biletów, a w Sylwestra biorę udział w dość niesamowitym przyjęciu przygotowywanym przez Amandę. Potrwa od 20 to 2 nad ranem i pojawi się na nim Amanda, ja, Meow Meow, The Jane Austen Argument i mnóstwo innych fantastycznych postaci. Ja planuję napisać coś specjalnego i sylwestrowego na tę okazję. To niewielki lokal, a Amanda mówi, że w ten sposób na pewno będzie się dobrze bawić na sylwestrowej imprezie. Kilka ostatnich biletów można kupić na http://www.revoltproductions.com/melbourneevents/byevent/NYE1.

Na http://www.selectedshorts.org/onair/ można posłuchać odcinka audycji Selected Shorts, w którym czytam Trollowy most. A oto bezpośredni link. Cały odcinek jest bardzo fajny i zawiera również opowiadanie autorstwa Jorgego Luisa Borgesa.

Cat Mihos planuje na Neverwear coś bardzo miłego. Codziennie będzie rozdawała jeden artykuł ze sklepu komuś, kto zasłuży na niego czymś fajnym. Niektórzy nominują siebie samych, inni swoich przyjaciół. O wszystkim można przeczytać na: http://kittysneverwear.blogspot.com/.

Co więcej, spuszcza 5$ z ceny każdego zakupionego artykułu po podaniu kodu nice-kitty.

...

Nadszedł ten czas w roku, kiedy lubię sobie przypominać o artykule napisanym dla Independent kilka lat temu.


Zaczyna się słowami:

Nie przypominam sobie, żebym jako dziecko namawiał rodziców na cokolwiek z większym zapałem, niż kiedy wraz z siostrami namawiałem ich na choinkę.

Rodzice nie chcieli się zgodzić. "Jesteśmy żydami" mawiali. "Nie obchodzimy Bożego Narodzenia. My mamy Chanukę."

Nie zniechęciło nas to ani trochę. A zresztą, Chanuka to żadna namiastka Gwiazdki. W odróżnieniu od dziadków, rodzice nie zawsze pamiętali o obchodach tego święta, a nawet kiedy pamiętali – dzieci widzą różnicę pomiędzy menorą i świecami, a choinką. Rodzice prowadzili koszerna kuchnię, w Jamim Noraim chodzili do synagogi, ale na tym właściwie kończyła się religijność w naszym domu. Dziadkowie byli prawdziwie pobożnymi żydami, rodzice nieszczególnie pobożnymi, a ich dzieci – po prostu złymi żydami. 

Wiedzieliśmy, że jesteśmy złymi żydami, bo pragnęliśmy choinki...

...

Odcinek specjalny programu Wait Wait Don't Tell Me pojawi się na antenie NPR i w telewizji 23 grudnia. Powiedziano mi, że w radio będzie mnie więcej, niż w telewizji. "Kiedy wszyscy jeszcze raz to obejrzeli, doszliśmy do wniosku, że sadzanie cię na tamtym tronie było koszmarnym pomysłem" wyjaśnił Peter Sagal.

...

Neil Gaiman Przedstawia wydało kolejne dwie książki i obiema jestem zachwycony.

Powieść Anita pamiętam z czasów nastoletnich, opowiada o przygodach młodej czarownicy w latach 60. Pojawia się w niej najlepsza postać babci w literaturze pięknej, lepsza nawet od tej z rodziny Addamsów. Książka jest zabawna, urocza, przerażająca i wzruszająca. Próbki można posłuchać na http://www.audible.com/pd?asin=B006L7BA6O&source_code=NGAOR0002WS101911, czyta Nicola Barber i moim zdaniem robi to znakomicie.


Kto zauważy tajemniczą literówkę na okładce?

Jeżeli podobał się wam audiobook Pawany Keitha Robertsa... obawiam się, że ten jest zupełnie inny.
...

Ups. Muszę lecieć. Na wieści o kolejnej książce będziecie musieli poczekać. (Dzisiaj idziemy zobaczyć The Terminativity. Więcej jutro.)

Dzień DOOBRY, Sydney!

Neil napisał we wtorek, 6 grudnia 2011 o 3:14

JEŻELI JESTEŚCIE W SYDNEY, W AUSTRALII:

Godzinę temu rozpoczęła się sprzedaż biletów na WIECZÓR Z NEILEM GAIMANEM 28 grudnia. Pierwsze 150 osób kupi je za 35$, następni chętni po 45$. Wystąpię w Factory Theatre.

Jako support wystąpi kwartet FourPlay, który będzie mi również towarzyszył na scenie podczas jednego z fragmentów, jak na poprzednim występie w Operze. Są cudowni.

Na tej stronie znajdziecie bilety i szczegóły. To strona bliźniacza do oficjalnej strony Factory Theatre, powstała po to, by nie zawiesić strony teatru, gdy wszyscy na raz zaczną kupować.


Jeżeli nie jesteście w Sydney, w Australii:

na pocieszenie - zdjęcie Loli przy nagrobku obok altany: