czwartek, 12 lipca 2018

Musimy pomagać uchodźcom, bo to zwyczajnie może być każdy z nas.


W obliczu 68,5 miliona ludzi zmuszonych do opuszczenia swoich domów w 2017 roku Neil Gaiman wyjaśnia, dlaczego każda z tych osób potrzebuje naszej pomocy.


Dziś ustanowiony przez ONZ Światowy Dzień Uchodźcy, poświęcony trudnościom i zmaganiom milionów uchodźców. Zdaniem UNHCR, urzędu Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców, w 2017 roku 68,5 miliona osób zostało zmuszonych do opuszczenia swoich domów. Neil Gaiman, pisarz i ambasador dobrej woli UNHCR mówi, że wszyscy oni potrzebują naszej pomocy i współczucia, bo któregoś dnia możemy się znaleźć na ich miejscu.

Ogromne, potworne tragedie się zdarzają. Wojny, terroryzm i kataklizmy wszelkiego rodzaju mogą zmusić ludzi do ucieczki z domów na miesiące, na lata, nawet do końca życia. 
Przyjmuje się ich – myślałem. Pomaga się im.
Robi się, co w naszej mocy. I robi się to, bo to zwyczajnie może się przydarzyć tobie.

Moja znajoma spędza życie na opiece nad dużo starszym mężem. Kilka lat temu miał udar i nie wstaje z łóżka. Kiedy powiedziałem jej, że jest dobrym człowiekiem, bo rzuciła wszystko, żeby się nim opiekować, odpowiedziała: „Wcale nie. Po prostu traktuję go tak, jak chciałabym, żeby mnie traktowano, gdybym znalazła się na jego miejscu.”

Cywilizacja jest krucha. Duże i mniejsze miasta są kruche. A ludzie – cudownie wytrwali, twardzi, wspaniali ludzie – są najbardziej kruchą rzeczą ze wszystkich.
W tej chwili na świecie jest ponad 68,5 miliona osób wysiedlonych – z powodu prześladowań, wojny domowej, głodu.
To ludzie, którzy odkryli, że miejsce, w którym mieszkali, które nazywali domem, stało się niebezpieczne albo niezdolne ich wykarmić.
Z różnych powodów – a jest ich równie wiele, co osób zmuszonych do ucieczki – ich świat stał się miejscem zagrożenia, więc ruszyli dalej, samotnie lub z rodzinami, często zabierając tylko to, co zdołali unieść.
Na rozwiniętym zachodzie szczycimy się przyjmowaniem uchodźców, choć jednocześnie i często w tych samych myślach, szczycimy się uszczelnianiem granic i upewnianiem się, że ludzie poszukujący bezpiecznego schronienia nie trafią tam, gdzie sami mieszkamy.

Mówimy sobie, że przecież mają gdzieś swoje domy i stali się bezpieczni natychmiast po przekroczeniu granicy i opuszczeniu swojego kraju, a ci, którzy zginęli w drodze – na przykład na morzu – sami się o to prosili, a przynajmniej są godni politowania.
W rzeczywistości to najbiedniejsze kraje przyjmują znakomitą większość uchodźców: 85% z nich znalazło schronienie w krajach rozwijających się. Społeczności, które przyjmują uchodźców same znajdują się na granicy wytrzymałości, a czasem nawet już tę granicę przekroczyły.

Uchodźcy (i zdaje mi się bardzo dziwne, że w ogóle muszę o tym wspominać) nie powinni być nigdy wykorzystywani jako waluta polityczna. Światowi przywódcy nie powinni używać ludzi uciekających przed przemocą i śmiercią do zdobywania punków ani straszenia wyborców. Wojna może wybuchnąć wszędzie, a kiedy tak się dzieje – ludzie muszą mieć możliwość ucieczki przed nią.
Pomyślcie: gdybyście to wy mieli zabrać całą rodzinę i tylko tyle, ile uniesiecie z rozdzieranego wojną Birmingham do, powiedzmy, Paryża albo udać się daleko od dymiących zgliszczy Camden Town, jeśli szukalibyście pomocy w odległym kraju (którego zwyczajów ani choćby języka nie znacie), jak chcielibyście być traktowani? Jak chcielibyście, żeby świat potraktował region, który was przygarnął?

Pamiętajcie: system przyznawania azylu osobom uciekającym z niebezpiecznych albo niegościnnych obszarów został wprowadzony, żeby ratować ludzkie życie. Osłabiamy go na własne ryzyko.

Wydaje się to banałem, ale globalne katastrofy wymagają globalnych rozwiązań. Jeśli pokój zawitałby w jednym z pięciu miejsc generujących największą liczbę uchodźców: Syrii, Afganistanie, Somalii, Sudanie, Mjanmie, liczba uchodźców na świecie zmniejszyłaby się, a sytuacja życiowa milionów ludzi uległaby dramatycznej poprawie. To musi być priorytetem.

A tymczasem róbmy, co w naszej mocy, żeby przestać bawić się w politykę uchodźcami i uczynić ich życie łatwiejszym.
To nie są ludzie, którzy chcą wam odebrać wasz świat. 
To są ludzie, którzy chcą pewnego dnia wrócić ze swoimi rodzinami do domu.

Tak mówi zdrowy rozsądek. I zwykła, ludzka przyzwoitość.

***
Więcej informacji o tym, jak pomóc uchodźcom można znaleźć na podstronie UNHCR Neila
http://www.unhcr.org/neil-gaiman
oraz polskiej podstronie http://www.unhcr.org/pl/

wtorek, 3 lipca 2018

Harlan Ellison


 Neil napisał w piątek, 29 czerwca 2018 r. o 10.33



Dwa tygodnie temu byłem w LA, żeby nagrać osobę, która będzie Głosem Boga w Dobrym omenie. Miałem nadzieję, że wypad będzie na tyle długi, żebym zdążył odwiedzić starych przyjaciół i nadrobić zaległości ze świata, ale musiałem go nagle skrócić,  bo potrzebowali mnie w Toronto na wydarzeniach prasowych związanych z nastepną serią Amerykańskich bogów. Między lotniskiem a hotelem miałem tylko tyle czasu, żeby odwiedzić przyjaciela.

Odwiedziłem Harlana i Susan Ellisonów. Przyjaźniłem się z Harlanem od 33 lat. Poznaliśmy się w 1985 roku w hotelu  Central w Glasgow, gdzie był Gościem Honorowym Easterconu. Pojechałem tam jako młody dziennikarz, żeby przeprowadzić z nim wywiad dla magazynu, który zamknął się między moim spotkaniem a oddaniem tekstu do druku. Wydawca zakończył jego działalność po wydrukowaniu czarno-białych stron, ale przed wydrukiem kolorowych (które są droższe). Sprzedałem wywiad innemu pismu, bo czym redaktora natychmiast zwolniono i nikt się nie chciał dotknąć do niczego, co przeszło przez jego ręce. Wtedy schowałem swój artykuł do szuflady w przekonaniu, że jest Jonaszem.

Parę lat później, kiedy zaczynałem właśnie pisać komiksy, Harlan zadzwonił, żeby nawrzeszczeć na mnie za sprawienie, że Batman złamał prawo, wchodząc do pokoju hotelowego bez nakazu przeszukania („Ale on właśnie dlatego nosi maskę” wyjaśniłem. „Żeby mógł łamać prawo”). Skończyło się odwiedzinami u niego w domu przy mojej kolejnej wizycie w LA z okazji spotkania autorskiego, przyniosłem frytki - takie, jakie lubił. I odtąd byliśmy przyjaciółmi.

Ale wciąż telefon od Harlana to tak jakby zadzwonił do ciebie tajfun, który wkrótce przemieni się w prawdziwy huragan. Moja asystentka Lorraine panicznie się ich bała.

Przez te lata kilka razy pisałem o Harlanie. Napisałem wstęp do jego zbioru opowiadań The Beast that Shouted Love at the Heart of the World.

Poniżej kilka cytatów z tego tekstu:

Od czasu do czasu myślałem sobie, że Harlan jest zaangażowany w projekt artystyczny-widowiskowy o rozmachu Gutzona Borgluma, w coś ogromnego i trwałego. To przedsięwzięcie nosi nazwę Harlan Ellison: korpus anegdot, opowieści, przeciwników, występów, przyjaciół, artykułów, opinii, plotek, wybuchów, skarbów, ech i zwyczajnych łgarstw. Ludzie mówią o nim, piszą, niektórzy nawet spaliliby go na stosie, gdyby nie było to tak kłopotliwe, a niektórzy najchętniej padliby mu do stóp i wielbili, gdyby nie fakt, że powiedział by wtedy coś, co sprawiłoby że poczują się bardzo mali i bardzo głupi. Ludzie opowiadają o nim historie; niektóre z nich są prawdziwe, inne nie; niektóre są pochlebne, inne wręcz przeciwnie.

I taka była prawda, dopóki nie umarł. (Gutzon Borglum to człowiek, który wykuł twarze w zboczu góry Rushmore.) Pisałem w tym wstępie też o sobie i Harlanie. Tu zamieszczam kawałek:

Osobisty związek z Harlanem miałem na długo zanim go poznałem, co jest najbardziej przerażającym elementem bycia pisarzem, bo wymyślasz historie, zapisujesz je i tyle robisz ty sam. Ale ludzie je czytają, one na nich oddziałują albo umilają im upływ czasu w podróży pociągiem, czy cokolwiek innego, po czym okazuje się, że za pośrednictwem tych historii autor ich wzrusza, zmienia albo niesie pociechę – jakkolwiek się to dzieje, zachodzi dziwny, jednostronny proces komunikacji poprzez czytany tekst. A to nie jest powód, dla którego te historie zostały napisane. Ale taka jest prawda i tak się dzieje.

Miałem jedenaście lat, kiedy mój ojciec dał mi dwie antologie opowiadań Best SF Carra-Wollheima, gdzie przeczytałem I Have No Mouth and I Must Scream [Nie mam ust i muszę krzyczeć]. W ciągu kolejnych kilku lat kupiłem wszystko jego autorstwa, co udało mi się znaleźć. Wciąż mam większość tych książek.

Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, przytrafił mi się najgorszy dzień w życiu (Przynajmniej do tego momentu. Od tego czasu zdarzyły mi się dwa inne wyjątkowo złe dni. Ale ten był najgorszy z nich). A na lotnisku nie było do czytania nic poza Shatterday, więc kupiłem. Wsiadłem do samolotu i przeczytałem książkę nad Atlantykiem. (Jak zły był ten dzień? Tak zły, że kiedy samolot delikatnie wylądował i nie stanął w płomieniach, poczułem się nieco zawiedziony. Aż tak zły.)
W drodze przeczytałem Shatterday, zbiór w większości świetnych opowiadań – oraz wstępów do opowiadań – na temat związku pisarzy z opowieściami. Harlan opowiedział mi o marnowaniu czasu (w Count the Clock That Tells the Time) i pomyślałem: chrzanić to, mógłbym być pisarzem.
Harlan powiedział mi też, że odczuwanie osobistego bólu dłużej niż przez dwanaście minut to już zbytnie użalanie się nad sobą i nic nie pomogłoby mi bardziej wyrwać się z mojego ówczesnego stanu odrętwienia, niż to stwierdzenie. A kiedy wróciłem do domu, wziąłem cały ten ból, strach i żal, całą moc przekonania, że jestem pisarzem, do cholery, i zacząłem pisać.
Dotąd nie przestałem.

Shatterday, mniej lub bardziej odpowiada za to, kim dzisiaj jestem. To twoja wina, Ellison.

I to jest prawda. Naglący głosik, który jako młody pisarz słyszałem z tyłu głowy , ten, który mnie napędzał, był głosem Harlana ze wstępów i esejów: nieustraszony, bez poczucia winy, samodzielnie ukształtowany i określony. Nie byłem tym człowiekiem, ale głos Harlana podpalił lont, który wciąż się tlił. A Harlan odczarował pisanie. Według niego było to coś, co da się zrobić. Coś w zasięgu twoich możliwości. I możliwe było stawać się w tym coraz lepszym.

Był swoim największym wrogiem, co jest jeszcze bardziej imponujące, kiedy sobie uświadomić, że był jedyną znaną mi osobą posiadającą oficjalną grupę Wrogów (przez jakiś czas nazywali siebie „The Enemies of Ellison - Wrogami Ellisona). Wzbudzał silną lojalność i równie silny sprzeciw, a fakt, że naprawdę lubię większość ludzi (w tym kilku Wrogów Ellisona) i większość ludzi zdaje się lubić mnie, uważał za ogromną wadę mojego charakteru.

Harlan i ja pozostaliśmy przyjaciółmi przez najróżniejsze wzloty i upadki. Ostatnim takim dołkiem był jego udar trzy lata temu. Położył się do łóżka i już nie wstał. Był waleczny, ale się poddał. Nie zawsze był z nim kontakt: tracił wspomnienia, czasami bywał zdezorientowany, ale to wciąż był Harlan.

Byłem w pełni świadomy faktu, że każde nasze spotkanie może się okazać ostatnim. Byliśmy ze sobą do bólu szczerzy. Kiedy śmierć wisi w powietrzu, nie zostawia się niedopowiedzeń.

Kiedy widziałem się z nim po raz ostatni, był sobą bardziej niż przez ostatnie parę lat. Ale był łagodniejszą wersją siebie. Chciał, żebym powtórzył początek dowcipu, który opowiedziałem mu 15 lat temu. Jak stwierdził, był to najzabawniejszy żart jaki słyszał w życiu, ale nie mógł sobie przypomnieć, od czego się zaczynał. Opowiedziałem, a on znów się uśmiał. Opowiedziałem mu o Syreniej Paradzie, o Amandzie i Ashu. (Zabrałem Amandę do Harlana, kiedy zaczęliśmy się spotykać, na takiej zasadzie jak przedstawia się kogoś swojej rodzinie.) Powiedział, że od Susan nauczył się, jak godzić się z wydarzeniami, a ona, podczas 32 lat małżeństwa, nauczyła się złościć.

Wczoraj wyszedłem z montażowni Dobrego omenu i zobaczyłem kilka nieodebranych połączeń. Oddzwoniłem do Susan Ellison, która przekazała mi wiadomość, że Harlan zmarł we śnie.

Cieszę się, że odszedł w spokoju.

Kochałem go. Był dla mnie rodziną i będzie mi go bardzo brakowało.

Pozostawił po sobie mnóstwo opowieści. Ale sądząc po liczbie osób, które się do mnie odzywają i opowiadają, że ich zainspirował, że zajęli się pisaniem dzięki jego twórczości albo wystąpieniuvw radio czy na żywo (czasem mam wrażenie, że jakieś 90% ludzi, którzy przyszli posłuchać Harlana, Petera Davida i mnie po 9/11 na MIT zostało pisarzami), jego prawdziwą spuściznę stanowią pisarze, twórcy opowieści i ludzie odmienieni przez jego twórczość.