niedziela, 26 grudnia 2010

Koty w saunie i sztuczki z gotującą się wodą

Neil napisał we wtorek 14 grudnia 2010 o 15:47
Psom podoba się zimno. (Z wyjątkiem wczorajszej nocy, kiedy termometr za oknem w kuchni pokazał poniżej -20,6 F, czyli -29 C, a następnie wyzionął ducha.)

Próbowałem wczoraj późnym wieczorem zrobić sztuczkę z czajnikiem: trzeba zagotować wodę, nalać ja do szklanki, wyjść na zewnątrz i przy -20 F wyrzucić wodę w powietrze, gdzie powinna natychmiast przemienić się w śnieżny pył. Tak też zrobiłem. Udało się. Ale przycisnąłem nie ten guzik w telefonie i nie zdołałem uwiecznić tego momentu dla potomności. Postanowiłem, że nie będę tego powtarzał, bo i tak mnóstwo ludzi zamieściło swoje próby na YouTube (w tym nawet niektóre poważane instytucje). Nie miałem też zamiaru siedzieć na dworze i wypatrywać meteorów. Zamiast tego poszedłem do altany w ogrodzie, żeby trochę popisać.)

Najdziwniejsze, że w samym środku takiej zimy -20 będzie temperaturą, której wyczekuję z niecierpliwością. Bardzo nie lubię jak jest -40. (A kiedy już jest -40, niezależnie czy będzie to w stopniach F i C nie przejmuję się już odczuwalna temperaturą.)

Przeczytałem kiedyś, że przy -70 F można usłyszeć jak cichutko dzwoni zamarzający i opadający na ziemię oddech, ale na szczęście nie mam okazji tego sprawdzić.

W każdym razie...

Psom podoba się taka pogoda.

Kotom nie. Koty praktycznie na stałe przeniosły się do sauny...

Swego czasu w tym domu mieszkało siedem kotów. Kiedy jeden umierał lub znikał na dobre, w jego miejsce przychodził inny. Ale dwa wielkie białe psy zakończyły to, niestety, na dobre. Wraz z wymieraniem najstarszych kotów, w domu zostawało ich coraz mniej.

Coconut, należący niegdyś do Maddy jest najmłodszy. Jest bardzo przyjaznym i otwartym kotem.


Jest jeszcze Księżniczka. Ona nie jest otwarta i jest równie przyjazna, co szalona staruszka mieszkająca po sąsiedzku, która przygląda ci się, gdy mijasz jej dom - przyjazna, jeśli tylko nie jej nie przeszkadzasz. Księżniczka jest najstarszym z naszych kotów. Pojawiła się u nas 26 czerwca 1994, w dziewiąte urodziny Holly, ale już rok wcześniej widywałem ją, dziko żyjąca w lesie kotkę.
Jest zadziorna i marudna, lubi kiedy ludzie robią dla niej sztuczki, czyli odkręcają kran tak, żeby kapał i czekają, aż się napije.


Jeśli zakręcisz kran, zanim skończy, będzie na ciebie złowrogo łypać.


Lubi też był głaskana przez gości. Kiedyś dawała znać, że wystarczy pieszczot zatapiając zęby w twojej ręce, mocno i głęboko. Teraz jest już za stara na takie głupoty. Kiedyś musiałem ja unieruchomić przed obcinaniem pazurów lub wyczesywaniem kołtunów. Teraz zgodzi się na wszystko. I prawie nic nie waży...

Właśnie odkryłem, że ma jakiś guzek na pysku. Zabiorę ją do weterynarza... mam nadzieję, że to nic wielkiego i nic strasznego. Przyzwyczaiłem się, że mam w domu źle wychowane, ale przepiękne koty, przed którymi muszę ostrzegać moich gości. Księżniczka przeżyła wszystkie koty, które kochałem i do których się przywiązałem.

Wydaje mi się, że ona też się do mnie przywiązała.

Kiedy umarła Zoe bardzo trudno było mi wytłumaczyć innym, jak bardzo może brakować ci słodkiej, łagodnej kotki, która była dosłownie kulką puchatej miłości. Kiedy za jakiś czas, może za kilka miesięcy lub lat nadejdzie ten dzień, będzie mi jeszcze trudniej wyjaśnić, jak można tęsknić za najbardziej złośliwą, podłą i najniebezpieczniejszą kotką, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia.

Ech.

...

Wracam do pracy. Polecę Wam tylko aukcję CBLDF na eBayu.

Można na niej kupić krzesło Franka Millera, w którym narysował Mrocznego Rycerza, Sin City i 300 (ostrożnie! po zakupie możecie stwierdzić wcześniej nie posiadane zdolności plastyczne, ale możecie również zacząć opatrywał twarz po spotkaniach z kłopotliwymi damami i skorumpowanymi gliniarzami i ani się obejrzycie, a wrócicie z emerytury, aby w pogniecionym kostiumie bezlitośnie zwalczać przestępców*).

Można też kupić komuś ostatnie egzemplarze ilustrowanego przez Tonyego Harrisa "In Reilig Oran", wiersz,a który napisałem z okazji tegorocznego Comic Conu w Chicago. Są podpisane przeze mnie i Tony'ego. (Są one dostępne w opcji KUP TERAZ, więc jeśli kupicie od razu, zdążą dojść jeszcze przed świętami. Hurra.)

A jeśli ktoś zastanawiał się, po co wspierać CBLDF lub zostawać członkiem... cóż, w tej chwili zajmują się walką w tego typu sprawach. (Wiem. To wszystko bardzo niejasne. Kiedy sprawy nieco się rozwiną, wszystko stanie się jaśniejsze i zostaną wystosowane oświadczenia.)






*Tego oświadczenia nie zatwierdziło CBLDF. Ani FDA [Amerykańska Agencja Żywności i Leków]. Ani żaden organ zajmujący się zatwierdzaniem oświadczeń.

Śnieg i smodcasty

Neil napisał w niedzielę 12 grudnia 2010 o 12:02

Skoro pytacie odpowiadam, że owszem, śnieg wciąż pada. Sądząc po odgłosach hulającego wiatru można to nawet nazwać śnieżycą. I jest to największa burza śnieżna w tej okolicy od 19 lat.

Sprowadziłem się tutaj 18 lat temu, czyli jest to zdecydowanie najbardziej śnieżna śnieżyca, jaką w życiu widziałem.


......................................................................................................................................................................
Wszystkie nareszcie są w jednym miejscu: trzy Smodcasty Kevina Smitha: wywiad ze mną i Amandą trwa prawie dwie godziny.

Potem przez 50 minut Amanda gra. A potem (ponieważ robiło się już całkiem późno), czytam przez jakieś pół godziny.

Odsłuchać można je za darmo, albo zapłacić i ściągnąć. Każda z części kosztuje tylko 90 centów, ale można zapłacić więcej, a wszystko zostaje przekazane na naprawdę szczytny cel.






Nazywają to śniegogeddonem

Neil napisał w sobotę 11 grudnia 2010 o 16:35A ja to uwielbiam. Głównie dlatego, że najgorsza pogoda mnie omija - zawsze jestem wtedy uwięziony w jakimś hotelu przy lotnisku i nie mogę wrócić do domu, bo zamknęli lotnisko w Minneapolis.

Ale teraz nie jestem w żadnym hotelu. Jestem w domu. I tak właśnie on wygląda. W nocy napadało prawie pół metra śniegu i wciąż pada...

Psy też są raczej zachwycone. Powiedzmy, że przynajmniej połowa psów.

Co oznacza, że Lola bryka po śniegu i dokazuje, a Cabal tylko spaceruje i nie za bardzo go śnieg cieszy. Lola jest zdziwiona, bo czy on nie widzi, że śnieg to najfajniejsza rzecz na świecie? I nie chce się z nią nawet bawić. Więc ona samotnie podskakuje i znika w zaspach, potem skacze, bryka i buszuje, natomiast on spaceruje z godnością, jak dystyngowany gentleman, który nie może doczekać się powrotu do ciepłego domu i próbuje ją namówić, żeby się uspokoiła.



Nieruchome fotografie psów nie oddają tego w pełni.

Moment. Sprawdzę, co mam na komórce. Będzie trochę niewyraźne, głównie z powodu śniegu padającego w obiektyw, ale może to lepiej pokazuje...







Muzyka zespołu Puppini Sisters - http://www.thepuppinisisters.com/ - z ich smakowitego nowego albumu Christmas With the Puppini Sisters. (jeśli nie widać wstawionego klipum oto link do YouTube http://youtu.be/Fn00Eb8Zn5E.)

Otóż to. Lola podskakująca w śniegu.

W którym John Cameron Mitchell spotyka dziewczyny na prywatkach

Neil napisał w piątek 10 grudnia 2010 o 20:29

(Po lewej: John Cameron Mitchell. Po prawej: Amanda Palmer. W środku: Dwie Kobiety oglądające menu restauracji, gdzie ubiegłego lata jedliśmy lunch, które prawdopodobnie nie mają nawet pojęcia, że znalazły się na tym zdjęciu.)


Życie jest dziwne, wspaniałe i pełnie osobliwych zbiegów okoliczności. Dokładnie dwa lata temu, co do dnia, pisałem na blogu o tym, że obejrzałem film Shortbus Johna Camerona Mitchella i że bardzo mi się on podobał. (http://journal.neilgaiman.com/2008/12/no-coherent-theme-of-any-kind.html).
Mitchell sam zdradził kilka szczegółów dotyczących kolejnego projektu. "Pracuję również nad czymś z Neilem Gaimanem. Będzie to adaptacja opowiadania pt. Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach. To historia z brytyjskiej ery punk, będzie mowa o dziewczynie-kosmitce i feriach wiosennych. Wspólnie z brytyjskim autorem będę czuwać nad adaptacją, a potem zajmę się reżyserią."

Opowiadanie nominowane po swojej publikacji w 2006 roku do wielu różnych nagród można przeczytać na stronie internetowej Neila Gaimana. Rabbit Hole [Królicza nora] udowodnił, jak wszechstronnym twórcą jest Mitchell i że radzi sobie ze światem lovecraftowskiej science fiction. Tym bardziej nie możemy się doczekać, co wyjdzie z komedii osadzonej w Anglii lat 70. Z pewnością reżyser, który na razie wymyka się wszelkim etykietkom jeszcze nie raz nas zaskoczy.

I to najszczersza prawda. John zajmuje się tym projektem i niezmiernie mnie to cieszy.

Do tej pory nic nie mówiłem, ale wydaje mi się, że wszystko jest już załatwione. a skoro on pierwszy o tym wspomniał, z radością mogę potwierdzić. Nie będę pisał scenariusza, ale przysłano mi plany i próbne wersje i moim zdaniem zaczyna to wyglądać jak film. Uwielbiam jego twórczość (wydaje mi się, że zapoznała mnie z nią moja córka Holly, ona uwielbia film Hedwig and the Angry Inch) i uważam go z jedną z najsympatyczniejszych i najmądrzejszych osób ze środowiska filmowego, jakie poznałem.

Oto fajny i praktycznie abstrakcyjny krótkometrażowy film, który ostatnio nakręcił. Występują: Russell Tovey, Sir Ian McKellen i Marion Cotillard, który uwielbiam z wielu powodów. David Essex śpiewający 'Rock On' to tylko jeden z nich.


Opowiadanie Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach można przeczytać lub ściągnąć czytaną przeze mnie wersję audio z http://www.neilgaiman.com/p/Cool_Stuff/Short_Stories/How_To_Talk_To_Girls_At_Parties. (Film, którym zajmuje się John zaczyna się od wydarzeń w opowiadaniu i idzie dalej.)

(Ups. Prawie zapomniałem. Ostatnia część Smodcastle Evening Kevina Smitha jest już dostępna w sieci: http://smodcast.bandcamp.com/track/chapter-3-neil-gaiman-reads
W tej części czytam opowiadanie "BEING AN EXPERIMENT ON STRICTLY SCIENTIFIC LINES...", a następnie fragment Amerykańskich bogów, którym jestem narratorem, a Kevin i Amanda odgrywają postaci. Przez to zaczęła mi po głowie chodzić wersja Amerykańskich bogów czytana w całości z podziałem na role... Podcastu można posłuchać za darmo, ale żeby ściągnąć trzeba zapłacić. I mimo wszystko wspomnę, że ta audycja jest tylko dla "dorosłych słuchaczy"...)

Nocne strachy i inne niebezpieczeństwa wieczorową porą

Neil napisał w piątek 10 grudnia 2010 o 0:26

Pamiętacie przerwy w dostawie prądu, o których pisałem ostatnio? Wtedy, kiedy prąd się wyłączał i włączał? (przez co straciłem niewielki kawałek wpisu) (i nauczyłem się, że podłączenie komputera do czarnego, podobnego do cegły urządzenia, które ma go zasilać podczas przerw w dostawie prądu jest równie skuteczne, co podłączenie go do prawdziwej cegły). Okazało się, że te problemy spowodował kierowca, który wjechał w słup telefoniczny i zerwał trakcję jakąś milę stąd, co następnie wysadziło stację transformatorową z takim hukiem, że moja asystentka Lorraine śpiąca smacznie w swoim domu kilka mil dalej obudziła się gwałtownie i uderzyła głową w zagłówek.

Wspominam o tym głównie dlatego, że Lorraine przyszła dziś rano do pracy, upewniła się, że już nie śpię, zrobiła mi herbatę i owsiankę, zawiozła mnie do studia radiowego w mieście i dopiero kiedy byłem już w drodze do KNOW w St Paul wymknęła się do lekarza i dowiedziała, że skórę głowy należy skleić i że ma wstrząśnienie mózgu.

Nie spodziewam się jej jutro w pracy (i jeśli koniecznie musicie się ze mną skontaktować, to już wiecie dlaczego nikt nie odbiera telefonu). (Lorraine, jeśli to czytasz - wracaj do łóżka. Sam zrobię sobie herbatę, a wszystko inne może poczekać do poniedziałku.)

Co jeszcze. Pojawiłem się na Talk of the Nation. Można o tym przeczytać i posłuchać wywiadu na http://www.npr.org/2010/12/09/131937258/neil-gaiman-selects-top-american-comics-of-2010


Po TALK OF THE NATION nastąpiła nagła zmiana kierunku jazdy, bo co prawda zostałem w tym samym studio (News Studio 3), ale zamiast udzielać wywiadu... cóż, grałem,

Simon Jones (którego podziwiam od czasu, kiedy grał Arthura Denta w pierwszej radiowej wersji Autostopem przez galaktykę i który tak samo jak ja jest Dożywotnim Honorowym Członkiem Stowarzyszenia Wielbicieli Autostopowicza ZZ9 Plural Z Alpha- http://www.zz9.org/) gra mojego ojca w słuchowisku, współtworzonym przez cudowną Ellen Kushner. On był wraz z reżyserem i Ellen w Nowym Jorku, a ja tutaj, w St Paul, ale i tak zagraliśmy razem. Simon mistrzowsko opanował akcent, który mieliśmy naśladować: podobny do tego, który można było usłyszeć w amerykańskim radio i filmach w latach 40. Mi szło znacznie gorzej.

Na stronie http://www.whosay.com/neilgaiman/videos/6143 można zobaczyć jak wyglądałem podczas nagrywania swoich kwestii (było to filmowane przez szybę studio, więc prawie mnie nie słychać, ale na koniec słychać Simona) i dopiero kiedy zobaczyłem nagranie pojąłem wstrząsającą prawdę: kiedy gram, gestykuluję.

Ciekawe, czy tak samo zachowuję się na nagraniach audiobooków.

Ellen opisała to popołudnie (i cały projekt, Wiedźmy z Lublina, na http://ellen-kushner.livejournal.com/333363.html)

...

Cześć, Neil W przeszłości mówiłeś, że nie chciałbyś wydawać książek na własną rękę. Biorąc pod uwagę, ile książek sprzedajesz, doskonale to rozumiem. Ale zastanawiam się, czy rozważałbyś taką możliwość jako debiutujący pisarz? Czy odpowiedź nadal brzmiałaby "lubię pisać" i pozwolę innym zająć się stroną biznesową? Wydaje się, że coraz więcej osób może osiągnąć sukces tylko, jeżeli staną się wielozadaniowi (albo będą mieć niesamowite szczęście i wesprze ich jakiś gigant). Zastanawiam się, czy rozważyłbyś to choć przez chwilę. A potem przemyślał, jak zachowałbyś się w obecnych czasach, gdyby już wiele razy Ci odmawiano. Czy w taki sytuacji to wyjście stało się bardziej atrakcyjne?

To zależy jak rozumieć "wydawanie na własna rękę". Jeśli chciałbym, aby książki można było dostać w tradycyjnej księgarni, to nie, nie zdecydowałbym się na to. Ale przy szybkim rozwoju rynku książek elektronicznych, Internetu i rozwiązań takich jak Lulu.com, istnieje wiele sposobów na publikowanie swojej twórczości bez konieczności drukowania książek, przechowywania ich w swojej piwnicy, przygotowywania kampanii reklamowej i dostarczania jakoś tym, którzy chcieliby je przeczytać.

Z pewnością da się zarobić na samodzielnym wydawaniu swoich książek, jeżeli jest się gotowym do objęcia wszystkich zadań wydawnictwa: sprzedaż, marketing, redakcja, projektowanie, wysyłka, odbiór. Ale i tak nie chciałbym tego robić.

Przeczytałem dziś (9.12.10) ostatni wpis na temat zimna. Życie w okolicach koła podbiegunowego (choć całe szczęście w Finlandii nie jest jeszcze najgorzej) oznacza, że rozumiem doskonale, jak bardzo męczące mogą być np. dwa tygodnie temperatury poniżej -25 C, noszenia pięciu warstw ubrań i wychodzenia tylko wtedy, kiedy to absolutnie konieczne. 25 minut idę na uniwersytet.
Jednak zamarzanie w temperaturze -18 C oznacza, że coś robisz nie tak. Co ciekawe, wpisuje się to idealnie w stereotyp o Anglikach jaki panuje w Finlandii, ale to opowieść na inną okazję.

a) zakładam, że pieniądze nie są dla Ciebie problemem, więc proponowałbym odpowiednią kurtkę. Firma Canada Goose jest godna polecenia. Przy takiej kurtce w temperaturze -18 C wystarczy pod spodem T-shirt. Grubsze kurtki puchowe rozmaitych marek będą przydatne w temperaturach bliższych -30 C.
b) bielizna z wełny Merino, na to polar lub wełna.
Np. Patagonia produkuje linię przystosowaną do trudnych warunków pogodowych.

Mówiąc krótko, jeśli zamarzasz w -18 C, coś robisz nie tak. Jeśli taka temperatura Ci nie służy, masz nieodpowiednie ubrania.

Śnieg też bywa całkiem fajny, choć czasem o tym zapominam. Spróbuj kupić sobie narty biegówki. (Cóż, to mogła być zbyt fińska rada.)

Dzięki za wszystkie książki i że pozwalasz nam zajrzeć do tworzonych przez siebie światów.
Tuomas Tähtinen.

ps. Najlepszy zabezpieczeniem przez brakiem prądu w zimie jest kominek...


Nie powiedziałam że zamarzam w -18 C, nie powiedziałem nawet, że taka temperatura mi przeszkadza. Powiedziałem za to, że mam naprawdę dosyć zakładania na siebie tych wszystkich warstw przed i zdejmowania ich po spacerze z psami. Ile można.

W poprzedniej notce napisałem, a przynajmniej tak mi się wydaje, że inaczej odczuwa się temperaturę po długim okresie mrozów. Po kilku tygodniach -30 i -40m niezmiernie ciesze się, gdy tylko termometr pokaże liczbę nie grożącą zdrowiu i życiu. I że rozumiem osoby, które zamiast marznięcia wiosną wolą chodzić w t-shirtach lub nawet bez koszulek. (Rozumiem ich. Nie dołączyłem do nich.)

Istnieje powód, dla którego tylu Finów i Skandynawów osiedliło się na amerykańskim środkowym zachodzie. To dlatego, że nic nie byłoby Was w stanie przekonać do przeprowadzki do Australii...

Cześć,
Chciałam podziękować za ostatni wpis na blogu, "Anatomia ptaków migrujących". Naprawdę poprawił mi humor tamtego dnia. Jest jeszcze ktoś przysypywany śniegiem, kto marzy o Karaibach.

Mieszkam w Finlandii i w tym roku mamy prawdziwie syberyjską zimę, co tydzień spada pół metra śniegu. Mój mąż narzekał na pogodę od kiedy jesteśmy razem, od sześciu lat i teraz zamierzamy przeprowadzić się do Australii, tym razem na serio :D Właśnie zaczęłam się zastanawiać jak zapakuje i zabiorę ze sobą Sandmana i całą kolekcję książek... no cóż. Może do przyszłego roku wpadnę na jakiś genialny pomysł.
Pozdrawiam,
Anna - Śnieżny Bałwan z Helsinek


...no może prawie nic.

...
Przyszło mnóstwo odpowiedzi dla Leviego, ale chyba zostawię je na jutro. Tzn. później na dzisiaj.

I na koniec wiadomość od Davida Lenandera. Jeśli jesteście dzisiaj (w piątek 10.12) w okolicy Bliźniaczych Miast i mielibyście ochotę wpaść na konferencję poświęconą C.S. Lewisowi nim nastanie śnieżyca, macie szczęście:

Chcę tylko powiedzieć o niewielkiej konferencji na temat C.S. Lewisa, która odbędzie się dziś na Uniwersytecie Minneapolis. Twoje wystąpienie na Mythcon 35 i "Problem Zuzanny" należą do rzeczy, które ją zainspirowały, obok książki Laury Miller The Magician's Book. Miałem szczery zamiar napisać i poprosić, żebyś wspomniał o nas na blogu, ale już trochę za późno.
Ale dziękuję za wszystko, co napisałeś. Właśnie się zbieram, żeby się opatulić i wyprowadzić swojego psa na spacer i doskonale rozumiem dlaczego ludzie tacy, jak pewnie Will i Emma przeprowadzają się na południe.

http://web.me.com/david_lenander/NarniaCon

Anatomia gatunków wędrujących

Neil napisał w czwartek 9 grudnia 2010 o 12:13

Nie przeszkadza mi, że muszę wychodzić z psami na spacer. Lubię je wyprowadzać.

Przeszkadza mi natomiast wszystko, co muszę przed takim spacerem zrobić, gdy temperatura, jak teraz, spada poniżej 0 °F (-18 °C). Ciepłą bieliznę i dwa swetry zakładam tak czy inaczej. Na to kombinezon narciarski, ciepłe rękawiczki i ciężkie buciory. Do tego maska narciarska i wielka ujgurska czapka... Wyglądam jak nieudany żydowski ninja.


Nawet kiedy pracuję w swojej altance, przy tej temperaturze mimo włączonych grzejników będę siedział w znoszonej skórzanej kurtce i ogromnym szaliku w stylu Doctora Who...



Kiedy 18 lat temu zamieszkałem w tej części świata zauważyłem dziwne zjawisko. Znajomi, którzy stąd pochodzili i bardzo im się tu podobało, którzy tworzyli również tutejszą scenę i światek artystyczny Minneapolis nagle, zupełnie niespodziewanie ogłaszali, że wyjeżdżają i to na dobre. Sprzedawali wszystko i wyruszali Na Południe. Zawsze Na Południe.

Pomyślałem, że to bardzo dziwne. Przecież byli tu tacy szczęśliwi.

Wydawało się to nieco złowieszcze.

Dziś na spacerze z psami dotarło to do mnie wreszcie. Nagle zimno i myśl, że każdy spacer z psami w ciągu najbliższych dwóch, trzech, czy nawet pięciu miesięcy, czy to za dnia...

czy w nocy...


...będzie wymagał przygotowań godnych kosmonauty wyruszającego na powierzchnię planety niesprzyjającej ludzkiemu życiu. Za każdym razem. I będę niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedy temperatura wzrośnie do 0 °F, bo wtedy oddychanie nie sprawia bólu i nie potrzeba stosować absurdalnych warstw przed wyjściem na zewnątrz, a psy też świetnie się na dworze czują.

Pomyślałem sobie: założę się, że Karaiby o tej porze roku muszą być naprawdę przyjemne.

I poczułem, że pod kombinezonem przeszedł mnie dreszcz, który nie miał nic wspólnego z niską temperaturą. Pomyślałem: na pewno oni myśleli dokładnie to samo. Ci, którzy Wyruszyli Na Południe.

Nie sądzę, żebym miał do nich dołączyć. Jeszcze nie teraz. Ale zdecydowanie ich rozumiem.
...

Skrzynka FAQ jest kompletnie zapchana. Zaznaczyłem sobie kilkaset pytań. Spróbujmy odpowiedzieć na kilka z nich:

Razem z moją żoną, Kestrell (która ma oczy Delirium), wybieram się za kilka miesięcy do Nowego Orleanu. Ona chciałaby zajrzeć do sklepu, w którym kupiłeś swój urodzinowo-ślubny cylinder. Mógłbyś podać jego nazwę?

To był sklep Fleur de Paris (http://www.fleurdeparis.net). Wspaniałe kapelusze, uroczy ludzie, Holly kupiła tam również prześliczną sukienkę. Natomiast Amanda kupiła sobie sukienkę, a także inne rzeczy, w Trashy Diva, który jest sklepem o wiele bardziej eleganckim, niż sugerowałaby jego "tandetna" nazwa.

Mój cylinder (i wiele innych kapeluszy zakupionych w tym samym czasie, tak że pod koniec wyglądało to jak jakiś zjazd kapeluszników) jest marki Meyer the Hatter - http://www.meyerthehatter.com/meyer/. Naprawdę bardzo mi się tam podobało, mają naprawdę świetną obsługę. Po zakupie kapelusza (który musieli dla mnie nieco dopasować) wróciłem do tego sklepu ze znajomymi i właściciel, Sam Meyer, zabrał mi mój kapelusz i wręczył inny, jeszcze lepiej dopasowany do mojej głowy, bo właśnie przyszła do nich świeża dostawa. Idealne dopasowanie mojego kapelusza było dla niego kwestią dumy zawodowej.
...

W archiwum Twojej strony znalazłem wpis na temat tego, czy college jest konieczny, jeśli ktoś chce zostać pisarzem, ale moje pytanie sięga nieco dalej. W szkole średniej znany byłem z tego, że piszę. Dostałem kilka nagród (choć nie są one znaczące, w końcu to tylko liceum), a w ostatniej klasie ogłoszono mnie Największym Intelektualistą spośród ponad 650 uczniów z mojego rocznika, gdzie średnia oceną było "C".

W tej chwili jestem nieszczęśliwym studentem
Middle Tennessee State University i po jednym semestrze zastanawiam się, czy nie rzucić studiów. Przez nie kompletnie zniknęła moja miłość do pisania i co nawet gorsze - do czytania. Od dwóch miesięcy nie przeczytałem ani jednej książki, niczego się nie nauczyłem i nie napisałem niczego, co by mi się podobało. Usunięto mnie z grupy zajęć pisarskich po tym, jak profesor (który rzekomo mnie faworyzował) upomniał mnie w e-mailu na temat nieobecności. Mam prawie dwadzieścia lat, nigdy nic nie wydałem, nie mogę znaleźć pracy, a kiedy przekonałem się na czym polega praca wykładowcy, nie chcę już nim zostać.

Zastanawianie się nad rzuceniem studiów sprawiło, że wiele straciłem. Wielu znajomych i członków rodziny (w tym moja matka), a także mój niegdysiejszy mentor (nauczyciel łaciny i mitologii z ogólniaka) praktycznie nie chcą mnie znać. Również dlatego rzuciła mnie dziewczyna (nie jest mi bardzo przykro z tego powodu, ale to istotny fakt) i jeśli ostatecznie podejmę tę decyzję, prawdopodobnie zostanę wyrzucony z domu.

Moim ratunkiem jest, i było od zawsze, opowiadanie nad którym pracuje od pięciu lat. Jestem w nim kompletnie zakochany i jestem pewien, że będzie szło świetnie, dopóki jego powstanie napędza ta właśnie miłość.

Doskonale rozumiem, że życie będzie o wiele trudniejsze bez dyplomu i pamiętam, że pisałeś: "jeśli redaktorowi spodoba się pierwsza strona, przewróci ją i będzie czytać dalej" niezależnie od tego, czy mam dyplom. Jednak moje pytanie brzmi...

Czy w takich okolicznościach rzucenie studiów to słuszna decyzja? Czy jestem raczej leniwym, zarozumiałym dzieciakiem, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy? Czy niezrozumianym pisarzem, który podąża własną ścieżką? Albo jeszcze lepiej - kimś w pełni przekonanym, że sprawiedliwość jego pieśni oddać może tylko jego własny głos (lub pióro). (Czytałem ponownie "Chłopaków Anansiego")

Pytałem swoich wykładowców; oni obiektywnie widzą moją sytuację. Pomyślałem, że zapytam Ciebie, skoro zawsze tak chętnie odpowiadasz na pytania na blogu i osobiście oraz dlatego, że w tym, co piszę często stosuję bogów i mitologię jako metaforę. Wiem dobrze, że nie masz odpowiedzi na wszystko, ale będę dozgonnie wdzięczny za Twoją opinię.

Niezależnie od tego, czy odpowiesz, dziękuję, że zechciałeś poświęcić mi swój czas i niecierpliwie oczekuję Amerykańskich bogów na srebrnym ekranie.
-Levi


Pytasz, czy powinieneś rzucić studia albo zrobić sobie przerwę? Brzmi, jakbyś już zadecydował.

Myśl o pisarzu, który traci zainteresowanie pisaniem i czytaniem niezwykle mnie smuci. A oprócz tego mam jeszcze dwie uwagi. Pierwsza to, jak sam powiedziałeś (a i ja o tym wspominałem w przeszłości), nikt nie będzie pytał cię o wykształcenie zanim sięgnie po twoją książkę.
Może powinieneś przez jakiś czas zająć się czymś innym lub postudiować coś innego. Spróbuj popracować jako dziennikarz albo pojeździj po świecie. Nazbieraj doświadczeń, o których pewnego dnia będziesz pisać. (Niewielu jest dwudziestolatków, którym poradziłbym rzucić wszystko i pisać książki.)
Druga uwaga jest taka, że cieszę się, że poniższy list przyszedł kilka dni po twoim. Jak Diane sama napisała, jest długi. A także fascynujący.

Cześć Neil,
Wybacz, że to będzie długi list, ale myślę o tym już od dawna.

Od czasu do czasu początkujący pisarze pytają cię w listach, czy warto iść do college'u i studiować pisanie [creative writing]. Radzisz im i mówisz, co trzeba robić, by zostać pisarzem, ale z zastrzeżeniem, że nie możesz nic powiedzieć o kursie, na którym sam nigdy nie byłeś. Chciałabym dołożyć swoje trzy grosze i ponad 20 lat doświadczenia. Dyplom [BA] z creative writing otrzymałam w 1987, w zeszłym roku uzyskałam stopień MFA z pisania prozy. Jestem asystentką z przedmiotu, który muszą zaliczyć wszyscy studenci pisania, aby otrzymać dyplom z creative writing.

Po pierwsze, wielu prowadzących uniwersyteckie kursy z tego przedmiotu pracuje w ten sposób, bo jako pisarze nie mogą się utrzymać. Praktycznie wszyscy poeci są zmuszeni do pracy jako nauczyciele, aby mogli się zajmować pisaniem, bo za poezję już nikt nie płaci. Ale wielu pisarzy/wykładowców zajmuje się tym przedmiotem, bo ich dzieła nie mają szansy znaleźć odpowiednio szerokiej publiczności. Istnieją wyjątki, np. Zadie Smith i Jane Smiley. Prowadzenie takich zajęć może być też atrakcyjne dla uznanych pisarzy (czyt. tych, którzy osiągnęli sukces finansowy) na jeden, czy dwa semestry, ale utrzymanie ich na stanowisku na stałe (na etacie) jest trudne ze względu na wymogi stanowiska, konieczność udziału w komisjach egzaminacyjnych itd. Potrzeba siedmiu lat, aby zostać stałym członkiem kadry wykładowców. Jedna z moich wykładowczyń opuściła właśnie uniwersytet, bo podpisała kontrakt na swoją pierwszą powieść, opiewający na sumę z sześcioma zerami. Nie spodziewam się, żeby miała jeszcze wrócić do tej pracy, bo już zwyczajnie nie musi, choć jest znakomitym wykładowcą i lubiła uczyć.

Jednym słowem, personel interesuje się przede wszystkim artystyczną stroną prac, które powstają. Na tym się znają i tego uczą. Jednym z głównych produktów kursów pisania nie są wzięci pisarze, ale nauczyciele prowadzący takie właśnie kursy - dla szkół podstawowych i średnich, lokalnych college'ów i uniwersytetów. Są jednak wyjątki! Wielu pisarzy po kursach w Iowa i Teksasie, stypendiach Stegnera na Stanford i innych renomowanych programach (ale są one zazwyczaj podyplomowe) mogą wykorzystać takie uprawnienia, gdy szukają agentów i wydawców. Pozostali nie zyskują wiele poważania ze względu na ukończenie takiego kierunku i nawet tytuł niewiele pomoże, bo nie wymaga się go przy przyjmowaniu na te studia. Przychodzi się na zajęcia i dostaje tytuł niezależnie od jakości tego, co się pisze.

Na kursie creative writing można nauczyć się bardzo wiele na temat warsztatu: jak rozwijać postaci, jak pracować nad poszczególnymi elementami narracji i otrzymać od innych pisarzy konstruktywną krytykę własnej twórczości. Najczęściej forma kursu to warsztaty, na których rozdaje się wszystkim do przeczytanie swoje opowiadanie i na następnym spotkaniu jest ono omawiane. W zależności od prowadzącego może to być doświadczenie wartościowe lub miażdżące. Jeśli osoby z twojej grupy pragną zniszczyć każdego innego pisarza, bo postrzegają go jako konkurencję, taki warsztat może mieć destrukcyjny wpływ na młodego pisarza, który dopiero zaczyna szukać własnego głosu. Czy będą to dobre warsztaty, czy nie, trafisz na grupę ludzi, którzy chcą tworzyć SZTUKĘ i będą szydzić ze wszystkiego, co nie ma literackich aspiracji.

Kursy takie nie nauczą za to, jak zostać pisarzem, którego dzieła są wydawane. Większość programów nie wspomina słowem o biznesowej stronie pisarstwa. Nie uczą jak czytać umowy, szukać publikacji, które zechcą przyjąć to, co piszemy, szukać agentów lub w jakikolwiek sposób zarabiać na pisaniu. Co prawda niewielu pisarzy utrzymuje się wyłącznie z pisania, to programy creative writing nie planują przygotować swoich uczestników do rynku pracy. Myślę, że to właśnie tabu sprawia, iż na większości tego typu kursów niemile widziane są gatunki typu s-f, fantasy, powieść historyczna, romanse, czy literatura młodzieżowa (choć ostatnio zaczynają powstawać kursy pisania poświęcone temu właśnie gatunkowi). Pisanie wszystkiego, co nie mogłoby się znaleźć w księgarni na półce z literaturą piękną będzie odradzane, a w niektórych przypadkach wręcz zabronione na zajęciach.

Nie rozumiem skąd te uprzedzenia, skoro jest tyle wspaniałych opowiadań należących do rozmaitych "gatunków", które trafiły do kanonu literatury: Nowy wspaniały świat, Rok 1984, Sto lat samotności, praktycznie wszystko, co napisała Ursula LeGuin. Również Twoja twórczość, Neil, szybko staje się częścią kanonu. Nie mam pojęcia skąd biorą się takie uprzedzenia w programie kursów pisarskich. Są oczywiście wyjątki - kursy, w których wspiera się pisarzy niezależnie od gatunku, który tworzą, ale trzeba się ich naszukać i pytać "czy inne gatunki są dozwolone".

W młodości pisałam sporo science fiction i fantasy. W wieku 13 lat napisałam ponad dwustustronicową powieść fantasy, a jeszcze przed pójściem do college'u wysyłałam swoje opowiadania do Asimova i innym magazynów. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że interesuje mnie creative writing i tego chcę się uczyć, ale już podczas pierwszych zajęć prowadząca ustaliła zasady. Interesowała ją tylko tradycyjna proza, żadne odmiany. Tak było przez cały okres moich studiów i chyba z tego powodu jeszcze przez kilka lat po skończeniu uczelni nie mogłam się odnaleźć jako pisarka. Nie wiedziałam już, co chcę pisać, a nie chciałam pisać tego, czego oczekiwali ode mnie i co chwalili wykładowcy.

Piszę o tym ze względu na prowadzącą i to, co zrobiła w ciągu ostatnich paru miesięcy. Tytuł MFA otrzymałam w maju, ale w semestrze jesiennym jestem asystentką prowadzącej zajęcia. Jeden ze studentów w jej grupie pisał powieść fantasy, moim zdaniem całkiem niezłą. W połowie semestru prowadząca zaczęła powtarzać asystentom: "czy nie mówiłam, że nie toleruję innych gatunków" i mówić o tym, jak okropne jest to, co ów student napisał. Wraz z innym asystentem broniłam jego pracy, nam obojgu bardzo się podobała. Na wczorajszym spotkaniu przed zajęciami profesor opowiedziała nam o swoim pomyśle, aby studenci musieli podpisać swego rodzaju umowę, że nie będą pisać nic poza "zwykłą" prozą. Jeden z powodów, które podała brzmiał: są za młodzi, żeby tworzyć w innych gatunkach. Pomyślałam sobie: "za młodzi? Neil Gaiman napisał Sandmana mając dwadzieścia parę lat i dzięki temu zmienił całą branżę. Dlaczego oni mieliby być za młodzi?" Po zajęciach rozmawiałam w tym studentem, jak pisarz z pisarzem i powiedziałam mu, że jeśli prowadząca rzeczywiście zrobi, co zamierzała, powinien ją zignorować i nie brać tego do siebie, bo nikt nie ma prawa mówić pisarzowi, co pisać.

Pisze o tym ze względu na pytania o kursy pisarskie, które zadają Ci młodzi pisarze i chcę zwrócić uwagę na dyskryminację wobec pewnych gatunków. Jeśli ktoś potrafi odsunąć na bok swoje opowiadanie fantasy i pracować nad nim samodzielnie, a na zajęcia pisać realistyczną prozę - świetnie, college i kierunek creative writing jest właśnie dla niego. Patrząc na obecna sytuację, nie ma co spodziewać się pozytywnego feedbacku na temat swojej twórczości. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli chce się stać lepszym pisarzem tworzącym te "inne" gatunki, najlepsze co można zrobić to dużo czytać i dużo pisać. Jeśli ktoś chce koniecznie pomocy z zewnątrz musi poszukać warsztatów, grup, konferencji i spotkań z pisarzami, gdzie będą oni opowiadać o swoim rzemiośle. Stopień naukowy lepiej zdobyć w interesującej go dziedzinie, jak historia lub psychologia, która dostarczy materiału do pisania.

Dzięki za wysłuchanie,
Diane Glazman


Dziękuję, że napisałaś i to tak wyczerpująco.

Myślę, że dla osób piszących SF czy fantasy niezły będzie Clarion. http://clarionfoundation.wordpress.com/). Kilka lat temu uczyłem u nich, a John Scalzi, który będzie prowadził zajęcia w tym roku pisze o tym na http://whatever.scalzi.com/2010/12/02/clarion-submission-period-open/. Kat Howard, uczestniczka zajęć w roku, kiedy tam uczyłem opisała swoje wrażenia na blogu http://strangeink.blogspot.com/2010/12/most-wonderful-time-of-year.html i powinni go przeczytać wszyscy zainteresowani warsztatami.

Nie prowadziłem zajęć na Clarion West - http://www.clarionwest.org/ - ale zestawienie tegorocznych prowadzących jest niesamowite.

A na tej stronie można znaleźć zestawienie wszystkich warsztatów/obozów treningowych dla pisarzy SF/fantasy: http://www.johnjosephadams.com/2007/10/article-basic-training-for-writers/

...
Właśnie wysiadł prąd. Potem się włączył. Znów wysiadł, wrócił, wysiadł ponownie. I wrócił.
Kiedy w ciepłych miejscach wysiada prąd, ludzie specjalnie się nie przejmują, prawda?

...
Jutro będę opowiadał o komiksach na TALK OF THE NATION. Właściwie to już dzisiaj.

Wywiad Kevina Smitha ze Smodcastle, jest w dwóch trzecich dostępny:
część pierwsza na http://smodcast.bandcamp.com/track/chapter-1-the-neil-amanda-interview
(To jest sam wywiad).


Już za moment zamieszczona zostanie ostatnia część, w której czytam "Being an Experiment..." i z pomocą Kevina i Amandy przedstawiam scenkę z Bilquis z pierwszego rozdziału Amerykańskich bogów.
...
Na koniec artykuł z Boing Boing o Kairze, nie tym w Egipcie, tylko tym w stanie Illinois, o którym ostatnio często myślę przy okazji przygotowywania jubileuszowego wydania Amerykańskich bogów. Choć uważam, że nazwanie przez Cory'ego miasta "wymarłym" jest przesadą, to sytuacja rzeczywiście nie wygląda najlepiej. A z tego wpisu dowiedziałem się o problemach, na jakie natknęli się ludzie chcący otworzyć tam punkową kawiarnię (teraz jest na sprzedaż).

niedziela, 19 grudnia 2010

Pies zjadł moją pracę domową

Tak naprawdę moja praca domowa to wszystko, czego pies* nie zjadł. Najbardziej lubi sznurówki i buty. Blog pożarły nietrafione próby napisania go na komórce (napisałem dziś u dentysty bardzo długą notkę przy pomocy specjalnej aplikacji, a potem próbowałem załączyć zdjęcie nie tak, jak należało i wysłałem całość w niebyt. Sam jestem sobie winien, to na pewno dlatego, że wspomniałem o kontynuacji Amerykańskich bogów.)

Nadal czytam, przeglądam i poprawiam jubileuszowe wydanie Amerykańskich bogów przygotowywane z okazji dziesięciolecia. (Wyjdzie w czerwcu.)

Muszę to skończyć, zanim spróbuję odtworzyć tamtą notkę. Póki co, jako ciekawostkę i umilenie czasu, zamieszczam odcinek Prisoners of Gravity z 1993 roku o Sandmanie...

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądał Charles Vess, Jill Thompson, Craig Russell, Karen Berger czy Dave Mckean17 lat temu (albo jeszcze dawniej - Mark Askwith zbierał te pomysły od dość dawna) lub jak wyglądał mały Neil, macie teraz okazję.



PS: No dobra. To nie jest naprawdę mały Neil. Miałem wtedy jakieś 32 lata.

To
jest Mały Neil.




PPS: CBLDF wystawiło na aukcję na eBayu sporo rysunków i tego typu rzeczy. Świetne na prezenty gwiazdkowe dla innych lub dla siebie.



* Lola. Cabal nie jada rzeczy, które nie są do tego przeznaczone. Czasem nie je nawet tego, co powinien zjeść.

W Moim Miodzie Jest Płaczący Anioł i Inne Prawdziwe Historie

Neil napisał w niedzielę 5 grudnia 2010 o 19:04

Na Święto Dziękczynienia wybrałem się do LA, żeby spędzić je z rodziną Amandy, ale zanim tak dotarłem Kevin Smith przeprowadził ze mną i Amandą pierwszy wywiad z serii "Starf*cking", na żywo, z publicznością, w Smodcastle - teatrze w Hollywood, w którym mieści się 50 widzów. Show trwał trzy godziny, a może i dłużej, bo Kevin z nami rozmawiał, potem Amanda grała, potem ja przeczytałem opowiadanie "Being An Experiment...", po czym zmusiłem oboje, żeby zaprezentowali ze mną scenę z Amerykańskich bogów.

Wkrótce będzie można tego posłuchać na http://smodcast.bandcamp.com (i ściągnąć zapłaciwszy 90 centów za wszystkie trzy części lub więcej, jeśli czujecie się wystarczająco zamożni - wszystko trafia na konto The Wayne Foundation) (a tu opisana jest misja Wayne Foundation).


(Zdjęcia: Allan Amato)

Amanda podczas próby.

A kiedy było już po wszystkim poczułem się jak po służbie i przestałem robić zdjęcia, więc wszystkie późniejsze przygody są fotograficznie nieudokumentowane. Spotkałem mnóstwo znajomych, jechałem pociągiem (film Christophera Salmona The Price osiągnął ustalony na kickstarterze cel, kiedy jadłem śniadanie w pociągu z Los Angeles do Santa Fe. Złożyło się na to 2001 osób. Jesteście najlepsi.) grałem na harmonijce klawiszowej z trzyletnim siostrzeńcem Amandy Ronanem, poprawiłem scenariusz filmowy i przejrzałem jubileuszowe wydanie Amerykańskich Bogów.

Zamierzałem napisać o emisji w NPR audycji Science Friday Broadcast na temat ceremonii przyznania Antynobli 2010 (o której pisałem tutaj http://journal.neilgaiman.com/2010/09/banned-books-and-ig-nobels.html) na stronie http://www.npr.org/2010/11/26/131608853/silly-science-honored-with-ig-nobel-prizes (podcast można ściągnąć tutaj).

Potem wróciłem do domu, trafiłem na śnieżną zamieć i w słoiku miodu znalazłem Płaczącego Anioła. (Zdjęcie i próby wyjaśnienia można znaleźć na http://www.birdchick.com/wp/2010/12/lets-get-weird-with-honey/).
Większość czasu w ostatnich dniach poświęciłem na gonienie terminów. Zdarzało mi się także wyprowadzać psy. (Uwielbiam to zdjęcie. Tak trudno sprawić, żeby oba jednocześnie patrzyły w dobrą stronę.)

Cabal z każdym dniem chodzi coraz lepiej.

Śnieg to dla Loli zupełna nowość. Biega z wywieszonym językiem i caly czas próbuje go lizać.
Białe psy znikają w śniegum zwłaszcza podczas wieczornych spacerów. Naprawdę znikają. Z przodu widać nosy i oczy. Z tyłu są niewidzialne...

Zdfjęcia powyżej zrobiłem telefonem Nexus 1, z aplikacją Vignette. (Wspominałem o tym w NPR http://www.publicradio.org/columns/marketplace/tech-report/2010/12/neil-gaimans-favorite-photography-app-vignette-for-android.html)

Zdjęcie poniżej zrobiłem prawdziwym aparatem: Lomo LC-A+. Ludzie, którzy się zajmują Lomo przeprowadzili ze mną wywiad (pytania można przeczytać na http://www.lomography.com/magazine/competitions/2010/12/02/lomoamigo-neil-gaiman-interview-rumble-winner-announcement) i dają czytelnikom bloga/Facebooka/Twittera 15% zniżki na asortyment sklepu (link do sklepu w USA) przy podaniu kodu NEILHIMSELF.


Dobrze. Jutro więcej bloga. A nie tylko lista rzeczy, o których chcę wam opowiedzieć...

Książka do kawy i dlaczego niewielkie karteczki zaczynają wypierać rzeczywistość

Neil napisał w czwartek 18 listopada o 20:56 Jest tu moja przerażająca córka chrzestna Hayley Campbell, pracuje nad książką o Sztuce Neila Gaimana, czy coś w tym rodzaju i zniknęła na

...maddy gaiman jest taka fajna.....

(Przerwałem na chwilę pisanie, żeby wyprowadzić psy na spacer. Jestem pewien, że kiedy wychodziłem tego zdania tu nie było.)

(Z tej okazji zdjęcie Maddy Gaiman i Hayley Campbell z ubiegłego tygodnia. Maddy ma na głowie kapelusz Hayley.)



Tak czy inaczej, Hayley zniknęła na strychu i buszuje tam w poszukiwaniu rozmaitych rzeczy, przeszukuje teczki starych rysunków oraz faksów i żąda ode mnie wyjaśnienia, dlaczego w latach 80. rysowałem wampiro-króliczki i faksowałem je do Steve'a Bissette'a.

Ściąga także rysunki ze ścian i zamierza je zeskanować.

Tam, gdzie coś wisiało znajdują się teraz samoprzylepne karteczki z opisem tego, co powinno się w danym miejscu znajdować. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że znalazłem w powieści Philipa K. Dicka.



...
Chciałem zareklamować pewną książkę. Dostałem jej egzemplarz za darmo i byłem tym faktem zachwycony, bo to potężne i imponujące dzieło. Potem ją przeczytałem i mój zachwyt stał się jeszcze większy.

Książka jest naprawdę ciężka. Jest też bardzo dobra. Oto jej zdjęcie, które mnie bawi, bo to "książka w sam raz na stolik do kawy", która zajmuje cały stolik do kawy...


Tytuł książki to 75 lat DC Comics: sztuka tworzenia współczesnej mitologii, wydana przez Taschen tak pięknie, jak jeszcze nie publikowano wydawnictw komiksowych. Rozkładane strony, niezwykłe reprodukcje strych rysunków, rarytasy, cudeńka oraz historia DC Comics od jego powstania. Większość tekstu (choć pewnie nie cały - w książce jest wiele podpisów, wykresów itp.) napisał Paul Levitz, który zna wszystkie mroczne sprawki, ale jest prawdziwym gentlemanem, więc wszystkich nie zdradzi. Choć i tak opowiedział więcej, niż sądziłem. Książka waży 15 funtów (7 kg) wraz z pudełkiem-walizką.

Jak wspomniałem, jakość wydania jest niewiarygodna. Zdecydowanie podnieśli poprzeczkę dla wszystkich przyszłych wydawnictw na temat komiksów.

Oto strona książki na Taschen Books, gdzie można przejrzeć pierwsze 100 stron.
Jest tam też świetne zdjęcie Paula, na którym wygląda jak krasnal ogrodowy z książką normalnych rozmiarów.

Paul Levitz jest człowiekiem w standardowym rozmiarze, a nie krasnalem ogrodowym.

Na grzbiecie książki znajduje się rysunek Sandmana autorstwa Marca Hempela, obok pięciu innych ikonicznych superbohaterów (w tym Potwora z Bagien). Nie macie pojęcia, jak się z tego cieszę.


Jedyna jej wada jest taka, że zacząłem fantazjować na temat opublikowania w podobnej albumowej formie Pełnego 2000-stronicowego Jednotomowego Wydania Sandmana, jakie od dawna proponowałem DC Comics. Zawsze wtedy spoglądali na mnie dziwnie i wzdragali. (Taki Sandman mógłby mieć własną walizkę. Albo kółka. Albo nóżki do przykręcenia, żeby mógł służyć za stolik.)


Właściwie nie jest to jej jedyna wada. Inna wada posiadania tej książki to myśl, że teraz muszę kupić ją kilku osobom jako prezent na Boże Narodzenie/ Chanukę/ zimowe przesilenie/ itd. Jest bardzo droga. Ale jako prezent - idealna.

Oto link do Amazonu, sprawdźcie sami. Zniżka, jaką oferują jest całkiem przyzwoita. (Ale i tak nie jest tania. Wychodzi 50 centów za uncję.)

Tutaj link do strony indiebound, jeśli chcecie wspierać niezależne księgarnie w swojej okolicy.

Bardzo możliwe, że choć jeden egzemplarz znajdziecie w najbliższym sklepie z komiksami. (Link do wyszukiwarki księgarni komiksowych.)

...
Dobra. Jeszcze parę rzeczy: po pierwsze na swoim blogu Patrick Rothfuss prowadzi tę samą akcję, co rok temu dla Heifer International. Poczytajcie: http://blog.patrickrothfuss.com/2010/11/worldbuilders-2010/ a potem sprawdźcie, jak niezwykłe fanty można wylosować na http://blog.patrickrothfuss.com/ i wpadajcie w zachwyt. Wpłacicie coś na rzecz Heifer International. Poprawi się wam samopoczucie. I jeszcze pewnie dostaniecie wspaniałą książkę z autografem.

Jak on sam tłumaczy,
Pamiętajcie, że za każde 10 dolarów wpłaconych na rzecz Heifer International zyskujecie szansę wygrania tych i setek podobnych książek. No i jest jeszcze kwestia sprawiania, aby świat stał się lepszym miejscem. To też jest całkiem przyjemne.

Nie zapomnijcie, że Worldbuilders dołoży sumę równą połowie wpłat. Czemu nie wejść na stronę Team Heifer i dołożyć się już teraz? Proszę mi wierzyć, dzięki temu poczujecie się naprawdę wspaniale.
...

Zbiórka na produkcję animowanego filmu na podstawie mojego opowiadania "Cena" prowadzona na stronie Kickstarter zebrała 983 darczyńców i 68 000 $. Jesteśmy już prawie w połowie drogi.

Jestem przeszczęśliwy i zaskoczony, że tak dobrze to idzie i podejrzewam, że Christopher Salmon podobnie.

Oczywiście potrzebne mu będzie jeszcze dużo wsparcia. Zostało 12 dni. Jeśli macie blog, może napiszcie tam o tym, albo zamieście reklamę? Jeśli prowadzicie stronę z newsami, przeprowadźcie z Chrisem wywiad, albo wspomnijcie przy okazji, jak można się włączyć do akcji. Piszcie o tym na Twitterze. I na Facebooku. Powiedzcie innym.

Aby nieco wspomóc sprawę, zamieściłem na last.fm całe opowiadanie "Cena" z płyty Speaking In Tongues [Mówiąc językami] do odsłuchania online:

http://www.last.fm/music/Neil+Gaiman/_/The+Price.

Jeśli ktoś zapyta, o czym jest "Cena", możecie teraz podać mu link do posłuchania...
...

SF Playhouse (w San Francisco) wystawia musical KORALINA Stephina Merritta. Szczegóły, klipy wideo, zdjęcia itp. na http://www.sfplayhouse.org/season1011/coraline.php?video=1#link_video
...
A to Hayley znalazła razem ze starymi faksami. Komuś nie podobały się Rozmowy Śmierci o Życiu. Kliknijcie, żeby przeczytać dlaczego...

[w skrócie: autorka listu była oburzona i zniesmaczona artykułem, którego autorzy przedstawiają komiks, w którym młoda, atrakcyjna kobieta - Śmierć - prowadzi edukację seksualną opowiadając o prezerwatywach i ryzyku zachorowania na AIDS zamiast zalecać abstynencję seksualną. Jej oburzenie było tym większe, że nauczycielka postanowiła wykorzystać komiks na lekcji w szkole. - przyp. noita]
...
A teraz krótka wycieczka do skrzynki FAQ...

Czy jest szansa na wznowienie zbioru opowiadań GHASTLY BEYOND BELIEF? Brakuje mi go.
Najlepszego,


Obawiam się, że nic z tego. Ta książka, tak samo jak biografia Duran Duran nie będzie już drukowana. Pilnujcie swoich starych egzemplarzy.

Cześć Neil,
W 1999 widziałem Twoje wystąpienie na Uniwersytecie Waszyngtona w Saint Louis. Jak widzisz, zrobiło ono na mnie niemałe wrażenie, skoro piszę do Ciebie 11 lat później.

Byłem wtedy studentem filozofii, pragnąłem zmieniać świat za pomocą ezoterycznej gadaniny i tak dalej. Szczęśliwy traf sprawił, że znalazłem się w Graham Chapel i słuchałem, jak otwarcie i szczerze potrafisz opowiadać o swoim procesie twórczym.

Nie wiedziałem jeszcze, że sam w przyszłości zostanę artystą-malarzem. Wiele z tego, co wtedy powiedziałeś pozostało w mojej pamięci i w mym sercu. Zawsze chciałem bardzo podziękować za to, co mi ofiarowałeś. Od tamtej chwili byłeś dla mnie swego rodzaju przyjacielem i mentorem.

Napisałem właśnie teraz, po można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. Obecnie mieszkam w Chinach - przyjechałem na zaproszenie uniwersytetu syczuańskiego - jako artysta-rezydent. Dzięki tej wspaniałej posadzie zostałem zaproszony do wygłoszenia serii wykładów (na temat mojej własnej twórczości, pracy kuratora sztuki i procesu twórczego). Pierwszy z nich wygłoszę do studentów (i artystycznej społeczności Chengdu) w przyszłym tygodniu. Będę robił coś takiego po raz pierwszy w życiu.

Kiedy patrzyłem na Twoje wystąpienie te 11 lat temu, wyobrażałem sobie, jak stoję na Twoim miejscu. Oczywiście nie osiągnąłem wtedy niczego imponującego (nie mówię, że teraz coś się zmieniło ;) ale zastanawiałem się co by było gdyby... Wyobrażałem sobie, że mam okazję opowiadać o swojej pracy (jaka by ona nie była)... i teraz jestem mocno zaskoczony, że ma to się stać naprawdę. Wydaje mi się, że nie będzie to dla mnie ostatni tego typu występ - i że takie doświadczenie wpłynie na moją twórczość i nawet nie jest w stanie przewidzieć, w jaki dokładnie sposób.

Maluję sobie teraz w studio urządzonym we wsi na uboczu, na obrzeżach wielkiego miasta. Nie różni się to bardzo od twojego domu w lesie... jest nawet podobne okno. Mam podobną, co Tym zasadę: mogę wyglądać przez okno kiedy i jak długo zechcę, a w tym czasie moje farby (jak Twoja klawiatura) przyciąga pomysły. O to właśnie chodzi w tym wszystkim.

Będę opowiadał o fenomenologii i procesie twórczym. Porównam malowidła skalna z obrazami Picassa, pokażę też nieco ze swojego skromnego dorobku i pracy kuratora sztuki. Wspomnę o Tobie i o tym, czego nauczyłem się obserwując Twoje wystpienie. Nie spodziewam się, żebyś mógł znaleźć się na widowni, ale 25 listopada mogą swędzieć Cię uszy.

Dziękuję więc raz jeszcze, bardzo serdecznie. Myślę, że mój list to tylko jeden z niezliczonych dowodów na to, że to, co robisz jest ważne i znaczące. Bardzo słusznie, zasługujesz na to. W Twej twórczej podróży życzę Ci wszystkiego najlepszego.

Moim zdaniem najbardziej niesamowite jest to, że pracujemy samotnie, nasza twórczość jest tak bardzo osobista. Tworzymy sztukę z tego, co mamy w sercach, głowach i w rękach. A mówienie o tym na głos wydaje się za pierwszym razem przerażające... ale tak wiele razy wyobrażałem sobie, jak to robię, więc ta chwila musiała w końcu nadejść. Manifest destiny w czystej postaci, prawda?

Jeszcze raz dzięki. Baw się dobrze podczas nadchodzących wystąpień w San Diego. Będę myślał o Tobie podczas swojego debiutu.

Pozdrawiam,

Will Kerr

PS - W moim studio też mieszka kot, prawdziwa chińska wiejska kotka, która mnie zaadoptowała, kiedy była jeszcze maleńkim kociakiem. Nazwałem ją Gui Mao, czyli Kot-Duch... pasuje idealnie!

Pamiętam tę pogadankę w St Louis i to, jak bardzo się denerwowałem. To był mój pierwszy Wykład na Uniwersytecie Na Który Mnie Zaproszono i Za Który Mi Zapłacono. Pamiętam też, że wydział sztuki, który mnie tam ściągnął, poinformował mnie, iż wydział anglistyki bojkotuje moje wystąpienie, bo jestem autorem komiksów. Poczułem się wtedy trochę jak oszust i zastanawiałem się, czy naprawdę mam coś wartościowego do powiedzienia. A potem wyszedłem na środek w kaplicy i po prostu zacząłem mówić.

A teraz przeczytałem tę wiadomość i niezwykle mnie ona ucieszyła. Powodzenia z wykładami, Will. Choć nie sądzę, byś tego potrzebował.

Drogi Panie Neilu, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Moje są 20 listopada i w prezencie dostałem Księgę cmentarną, właśnie skończyłem ją czytać. Na końcu się popłakałem, młody Bod pragnie od życia dokładnie tego, czego ja pragnąłem, kiedy byłem młodszy i czytałem Księgę Dżungli czy Robinsona Crusoe. Dziękuję za niezwykłe wzruszenia.

Czy wie pan, że w Boliwii nie można dostać żadnej pana książki? Komiksy tak, ale Chłopaków Anansiego kupiłem w Buenos Aires w Argentynie, a Księgę cmentarną przywieziono mi z Valparaiso w Chile.

Kiedy czytałem o przygodach, marzyłem o podobnych i dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, że nie mieszkam w "zwyczajnym miejscu", takim jak Anglia. Że dżungla, poszukiwacze złota i "rdzenni mieszkańcy" są na dobrą sprawę na wyciągnięcie ręki. Na rynku rozmawiamy językiem ajmara, a na szalonych imrezach tańczymy w wybijany na bębnach rytm afro-brazylijskiej muzyki saya. Ale jako dziecko sądziłem, że egzotyka i przygody są bardzo daleko... na pewno nie w moim rodzinnym kraju, jeśli wie pan, co mam na myśli.

Dzięki Księdze cmentarnej pomyślałem, że przecież prawdziwą przygodą jest życie samo w sobie, dorastanie, wyzwania przez nie rzucane, czerpanie z nich korzyści, uczenie się na własnych błędach...
Chciałem tylko podzielić się swoimi wrażeniami. Dziękuję ogromnie za pana przepiękne książki i raz jeszcze życzę wszystkiego, wszystkiego najlepszego...
Mar


Masz rację. Przygody można przeżywać wszędzie, również te romantyczne. (Sądzę, że spodoba ci się ten wiersz Kiplingao przygodach, miłości, o tym, gdzie nie można ich znaleźć i o tym dlaczego mylisz się sądząc, że umarły...)

Neil,
Linki do prawie wszystkich zdjęć w poprzednim wpisie na blogu nie działają.
A tagim którymi oznaczasz notki są urocze, ale niekonsekwentne i niespecjalnie użyteczne. Próbowałem wyszukać wpisy na temat psa i żaden z klikniętych przeze mnie tagów nie wyrzucił tak naprawdę nic na temat.

Zdjęcia psa zostały poprawione i nauczyłem się nie wstawiać linków do zdjęć z tumblr.

Jednak w sprawie tagów nic nie mogę zrobić. Niekonsekwencja i niewielka przydatność jest właściwie ich celem. Tu znajdziesz pełną listę użytych tagów, rozmiar oznacza częstotliwość ich pojawiania się: http://www.neilgaiman.com/p/Journal/Labels zobaczysz, że (co za wstyd) jeden z najczęściej używanych tagów to CAŁKOWICIE PORZUCA POMYSŁ WYMYŚLANIA MNÓSTWA TAGÓW I ZAMIAST TEGO IDZIE DO ŁÓŻKA

Nie przekonałem cię, że "niekonsekwentne i niespecjalnie użyteczne" jest ich cechą, a nie wadą? Nie...? cóż, trudno.

...

Właśnie zakończyła się aukcja The Moth
. Zgromadzone w ten sposób pieniądze zasilą tegoroczną misję opowiadania prowadzoną przez The Moth.

Końcowy komentarz pochodzi od osoby, która zwyciężyła parę miesięcy temu w twitchange auction i podsumowuje on wszystko lepiej, niż ja bym to zrobił:

Jako zwycięzca aukcji z udziałem Neila Gaimanam czuję się w obowiązku odpowiedzieć na komentarze dotyczące kumoterstwa i zalet bycia bogatym, które ktoś napisał po Twojej opowieści o The Moth. Po pierwsze, ani ja ani moja żona nie jesteśmy szczególnie bogaci. Zalicytowaliśmy tyle, na ile było nas stać i zrobiliśmy to nie dlatego, ze fajnie jest coś wygraćm tylko dlatego, że pieniądze szły na cel dobroczynny. Możesz mi wierzyć, gdyby nie to, żona w życiu by się nie zgodziła.

Takie aukcje mają na celu zebranie możliwie największej ilości środków dla najbardziej potrzebujących. Owszem, 4400 $ to dla niektórych (w tym dla mnie) całkiem spora suma, ale te pieniądze nie trafiły do kieszeni Neila, tylko zostały przeznaczone na wsparcie dobrej sprawy. Pewnie, wszyscy chcielibyśmy mieć tyle pieniędzy, żebyśmy mogli licytować co i kiedy tylko chcemy, ale tak nie jest. Jeśli ktoś przygląda się tym aukcjom z zazrością, zamiast doceniać jak bardzo pomagają innym, znaczy to, że kompletnie nie zrozumiał o co w nich chodzi.
Kris Dalpiaz