Kiedyś byłem wystarczająco znany w idealnym stopniu. Od roku 1992 do mniej więcej
2008 nigdy nie byłem tak sławny, żeby bez problemu załatwić stolik w modnej
restauracji, ale jeżeli potrzebowałem się z kimś skontaktować, moje telefony
były odbierane. Teraz jestem rozpoznawany na ulicy. Nie czuję się już jak
życzliwa, niewidzialna osoba, która obserwuje życie, ale w nim nie uczestniczy,
a to właśnie lubię robić jako pisarz.
Nic tak nie uczy
pisarza pokory jak czytanie list bestsellerów sprzed lat. Zna się zwykle te
tytuły, które doczekały się ekranizacji. A najczęściej zdajesz sobie sprawę, że
najpoczytniejsze dzisiaj książki jutro będą zapomniane.
Na swoje drugie
urodziny dostałem kostium kowboja i nigdy nie miałem okazji go założyć.
Któregoś dnia dzieciaki z okolicy bawiły się w kowbojów i Indian, więc
pomyślałem: „Nareszcie! To moja szansa!” i pobiegłem do domu założyć kostium, a
kiedy wróciłem, oni już skończyli się bawić i się rozeszli. Noszenie kostiumu
kowboja nie ma sensu, jeśli jesteś sam.
Brakuje mi dawnej
prędkości dostępu do pamięci. Kiedyś potrzebne słowa przychodziły do mnie z
łatwością, a teraz czuję się jak artretyczny, podstarzały dżentelmen, który
musi wstać, powoli wspiąć się po schodach wiele, wiele pięter i poszperać w
zakurzonych szufladach. W końcu wraca, po jakichś czterech dniach, zwykle koło
w pół do drugiej nad ranem, siada i oznajmia: „Ach, tak! Zmierzchowy. Tego słowa szukałem.”
Zdj. Tim Knox/Observer
Od kiedy zjadłem
kolację z Lou Reedem staram się unikać spotkań z osobami, które onieśmielają
mnie swoją sławą. To była świetna kolacja, ale kiedy dobiegła końca, Lou Reed nie
był już moim bohaterem, a ja nie mam ich wielu. Z determinacją unikałem
spotkania z Davidem Bowiem, co było o tyle trudne, że zaprzyjaźniłem się z
Duncanem Jonesem, jego synem, a potem stało się jeszcze trudniejsze, bo przeprowadziłem
się do Woodstock, a on mieszkał tuż za rogiem. Ale cieszę się, że mam w głowie tego
dziwacznego, ewoluującego, całkowicie fikcyjnego Bowiego, który został moim
bohaterem, kiedy miałem 11 lat.
Jestem przekonany, że jeśli będę dalej robił to, co robię, pewnego
dnia napiszę coś przyzwoitego. W najgorsze dni stwierdzam, że w przeszłości
musiałem napisać coś dobrego, co oznacza, że straciłem tę umiejętność. Ale
zwykle po prostu zakładam, że w ogóle jej nie mam. Przepaść pomiędzy tym, co
zaplanuję sobie zrobić a smutnym, nieforemnym produktem, który powstaje w
rzeczywistości jest ogromna i bezdenna, a ja po prostu chciałbym umieć je
trochę do siebie przybliżyć.
Boję się, że moim dzieciom stanie się coś złego, boję się potwornych
rzeczy, które mogą się przytrafić moim bliskim i boję się, że pewnego dnia będę
sobie jechał metrem, a moje gałki oczne nagle roztopią się i spłyną po
policzkach niczym ogromne perły, a ja zostanę pod ziemią ślepy i samotny.
Kiedy miałem 13 lat, mój nauczyciel angielskiego wziął mnie na bok i
powiedział: „Nie wychylaj się. Za dużo wiesz, odpowiadasz na pytania, inni będą
mieli ci to za złe. Spróbuj wtopić się w tłum.” Kolejne pięć lat spędziłem
desperacko próbując wtopić się w tłum i nie być dobrym w tym, w czym byłem
dobry. To okropna rada. Nie martw się o to, że się wychylasz. Podnieś głowę
jeszcze wyżej. Może wtedy cię zastrzelą, ale najprawdopodobniej nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz