sobota, 14 września 2013

Pewnie myśleliście, że umarłem...

Neil napisał w poniedziałek, 5 sierpnia 2013 r. o 23:36



Naprawdę nie wiem jak o ostatnim półtora miesiąca świadczy fakt, że poprzedni post na blogu zamieściłem w przeddzień wydania Oceanu na końcu drogi, 17 czerwca. Mówi pewnie przede wszystkim to, że kiedy miałem wolną chwilę byłem zbyt zmęczony, żeby pisać blog.

Postaram się więc pokrótce przedstawić, co się wydarzyło.

 

Ocean na końcu drogi trafił do księgarni. Trafił na 2. miejsce listy sprzedaży w Wielkiej Brytanii (pokonany przez Dana Browna) i na miejsce 1. w USA. Po sześciu tygodniach nadal z owych list nie spadł. (Wydaje mi się, że w USA jest teraz na 7.)

Recenzje są fantastyczne. Wśród tych, które ucieszyły mnie najbardziej znajduje się recenzja z New York Timesa.

„Wspomnienia z dzieciństwa zacierają się z czasem i nikną pod warstwą tego, co następuje później, jak dziecięce zabawki zapomniane na dnie wypchanej szafy dorosłego, ale nigdy nie są stracone na dobre” pisze Neil Gaiman w Oceanie na końcu ulicy, cieniutkiej, lecz mrocznej najnowszej książce, która zdaje się bardziej snem niż powieścią. To, kim byliśmy kiedyś zdaje się czasem zaledwie wątłym cieniem osoby, którą jesteśmy obecnie, ale Gaiman pomaga nam przypomnieć sobie cudowność, przerażenie i bezsilność, które władały nami, gdy byliśmy dziećmi. (…) Gaiman wyjątkowo kunsztownie nawiguje pośród okrutnego, niepewnego, sennego krajobrazu dzieciństwa.
Bliżej końca opowieści narrator wpada do stawu dla kaczek (czy też oceanu, jak nazywają go Hempstockowie), jego umysł rozpływa się i osiąga swego rodzaju transcendentne zrozumienie: „Zobaczyłem świat, po którym chodziłem od dnia swych narodzin i rozumiałem jego kruchość, rozumiałem że rzeczywistość, którą znam to zaledwie cienka warstwa lukru na ogromnym, złowieszczym torcie urodzinowym, w którym aż roi się od robaków, koszmarów i głodu.”
To odzwierciedla moje odczucia podczas lektury dowolnej książki Gaimana. Jego umysł jest jak ciemny, przepastny ocean, a za każdym razem, gdy się w nim zanurzam, ten świat blednie i zastępuje go inny, znacznie bardziej przerażający i piękny,
w którym tonę z radością.

A także recenzja A. S. Byatt z Guardiana(!) i cóż, prawdę mówiąc setki innych recenzji, do których pogubiłem linki. Ale ogólnie mówiąc – ludziom się podoba.

Udzieliłem bardzo wielu wywiadów. W niektórych powtarzam te same rzeczy, w innych mówię trochę co innego. Tutaj, na przykład, błyskawicznie odpowiadam na szybkie pytania od Financial Times.
Pojechałem w trasę. Czasami podróżowałem autobusem, czasem nie. Nie wysypiałem się za bardzo i podpisałem wiele tysięcy książek dla wielu tysięcy naprawdę zadziwiająco sympatycznych i cierpliwych ludzi.
(Zdjęcie autorstwa nieocenionej Cat Mihos.)

Oto relacje ze spotkań zebrane z cudzych blogów (dziękuję Wam, obywatele Twittera, za podrzucenie mi naprawdę dobrych): Tu relacja z wieczoru w Symphony Space, gdzie rozmawiała ze mną Erin Morgenstern. Tutaj spotkanie w Chicago zrelacjonowała osoba, która stała obok mnie i sprawiła, że wszystko poszło jak należy. A tu jeszcze jedna, wraz ze zdjęciem uroczych ludzi, którzy zorganizowali wydarzenie.
Z Portland ruszyłem do Seattle i miałem magiczną przerwę, aby uczyć osiemnaścioro najmądrzejszych pisarzy, jakich miałem okazję poznać jak… właściwie to nie wiem czego ich nauczyłem. Głównie to ja się uczyłem od nich. Ale byli to studenci [warsztatów] Clarion West. Odziedziczyłem ich po Elizabeth Hand i przekazałem Joe’emu Hillowi. Myślę, że wszyscy mają przed sobą świetlaną przyszłość. (O te 18 miejsc ubiegało się ponad 700 pisarzy).
Niektórych z nich (oraz mnie) można zobaczyć, pod tym linkiem, w trzecim rzędzie, po prawej stronie, z brzegu: http://www.theguardian.com/lifeandstyle/interactive/2013/aug/03/selfies-celebrity-instagram-twitter-photography
Następnie wróciłem na trasę. Zaraz potem wszystko się rozjechało, bo po tragedii w San Francisco, rozbitym samolocie i zamkniętym pasie startowym, wszystkie plany się rozjechały, a ja dotarłem do Ann Arbor następnego dnia dopiero dwie godziny po planowanym rozpoczęciu spotkania i wszyscy byli naprawdę mili…
Mój bagaż zaginął i przez cztery kolejne dni jeździł za mną po kraju.
Trasę zakończyłem w Lexington, gdzie na scenę zaprosił mnie i przepytał John Scalzi, podczas gdy przez ścianę głośno koncertował zespół rockowy. Patrzcie, oto ja z głową Cybermana i John Scalzi za kulisami. A dwa dni później zakończyłem trasę na dobre w Cambridge. A potem jeszcze pod koniec tygodnia na Comic-Conie w San Diego.
Do czasu Comic-Conu zdążyłem się zrobić doprawdy BARDZO zmęczony.
Zostałem tam sfotografowany przez Entertainment Weekly. Wyglądałem tak:
Przedstawiałem nagrody Eisnera, uniknąłem pocałunku współprowadzącego Jonathan Rossa (jako kontynuacja owego wydarzenia z 2007 roku) (zamiast mnie pan Ross pocałował Johna Barrowmana), ale nadrobiłam to całując Chipa Kidda, kiedy wyszedł odebrać ostatniego Eisnera Chrisa Ware’a. Wziąłem udział w świetnym panelu o Sandmanie z Samem Kiethem, J.H. Williamsem III, Dave’em McKeanem, Toddem Kleinem i Shelly Bond. Uczestniczyłem w panelach o Jacku Kirbym i Willu Eisnerze, odbył się też panel Spotlight, w ramach którego wywiad ze mną przeprowadzał (i, co nie będzie niespodzianką, zawstydzał mnie) Jonathan Ross:



Poleciałem do domu. Moja żona wróciła z trasy. Odebrałem ją z lotniska i czekałem ze zrobioną ręcznie tabliczką z jej imieniem.
Pojechaliśmy na festiwal folkowy do Newport. Malowaliśmy mural na ścianie nienarodzonych dzieci.


Oboje się nieco zregenerowaliśmy.
Wczoraj zacząłem znów pisać.
Dzisiaj poleciałem do Kanady, żeby rozpocząć kolejny etap trasy promocyjnej. Toronto, Montreal, Vancouver. Wszystko wyprzedane, przykro mi.
Za tydzień wybieram się do Holandii i będę podpisywał książki w Rotterdamie i Utrechcie (szczegóły na stronie Gdzie jest Neil?), a w sobotę o 17:30 będę na Lowlands Festival. Potem druga runda po Wielkiej Brytanii i do Edynburga na Festiwal Książki. Spotkania w ramach festiwalu też są wyprzedane…
Jeżeli mieszkacie na południu Anglii i macie czas 18 sierpnia wieczorem, przejedźcie do Portsmouth na WIECZÓR Z NEILEM GAIMANEM i podpisywanie książek w Guildhall. Po południu odbędzie się niewielka ceremonia, podczas której uliczce przy Canoe Lake nadana zostanie nazwa „Ocean at the End of the Lane”. Ulica kieruje się ku Atlantykowi, a przynajmniej ku kanałowi La Manche… (szczegóły tutaj). Jeśli myślicie, że jestem tym zachwycony – macie rację, ale wiele z tej radości wiąże się ze wszystkimi Moimi Krewnymi z Portsmouth, Którzy Powyprowadzali Się W Tak Odległe Miejsca Jak Harrow, a przyjadą popatrzyć, jak szczerzę się w uśmiechu z okazji nazwania uliczki
i powiedzieć mi, że dziadkowie byliby ze mnie dumni.
Niewątpliwie skonsternowani, ale i tak dumni.

Brak komentarzy: