Neil napisał w niedzielę 30 października 2016 r. o 6:55
Jestem w poczekalni lotniska w Atlancie, jest 6:30, ale mój organizm jest przekonany, że to dopiero 3:30, bo kilka godzin temu wsiadłem do samolotu w San Francisco. Jestem tu z powodu, który Eddie Campbell w swojej książce pod tym samym tytułem określił jako życiowy taniec śmierci – „The Dance of Lifey Death”.
Miesiąc temu zostałem dziadkiem. Mój syn Michael i jego żona Courtney dorobili się pierwszego potomka, małego chłopca, który dostał imię Everett. Odliczałem dni do naszego pierwszego spotkania, ale najpierw musiałem przetrwać huragan na Florydzie (wszystko skończyło się dobrze, nawet nie było przerw w dostawie prądu), a potem przejechać przez kawał kraju do domu.
Pracowałem jako kierowca rikszy dla rocznego klienta z własną rikszą (porzuconą znalazł na ulicy w Bostonie Lee, właściciel Cloud Clubu i znajomy Amandy. Podreperował ją i pomalował). Potem pomachałem Amandzie i Ashowi na pożegnanie, kiedy wyruszyli na krótką europejską trasę.
To mi przypomina, że powstał naprawdę przeuroczy teledysk poklatkowy z Ashem w roli głównej (gra dziecko śpiące w kołysce) do nagranego przez Jacka i Amandę Palmer coveru „Wynken, Blynken and Nod”. Występuje w nim też Amanda, Maddy, zespół Welcome to Night Vale i wielu innych naszych znajomych. (Kiedy go kręcili, siedziałem i pisałem w Szkocji. Mnie tam nie ma.) Jeśli możecie, oglądajcie na pełnym ekranie, bo bardzo dużo się tam dzieje.
Na koniec trafiłem do San Francisco, żeby pobyć dziadkiem.
Everett to przesłodki dzieciak. Wygląda, jakby narysował go Crockett Johnson w dzień, kiedy miał szczególnie figlarny nastrój. Wygląda trochę jak Barnaby, a trochę jak pan O’Malley, jego ojciec chrzestny. Spędziłem kilka miłych dni na przewijaniu i kołysaniu go. Całe mnóstwo kołysania.
Na Twitterze próbowałem wyjaśnić, jak to jest być dziadkiem. Napisałem: „To bardzo wygodny strój. Jak stary, ulubiony płaszcz prosto ze sklepu.” i tak właśnie jest. Nie potrzeba do tego wskazówek, od razu czujesz, że jest na właściwym miejscu. A miłość w twoim sercu po prostu rośnie, a wraz z nią rośnie twoje serce, tak samo jak po narodzinach dziecka.
Zrobiłem Michaelowi i Everettowi zdjęcie. Mój syn i jego syn. Jestem bardzo dumny z Courtney i Michaela: są wspaniałymi rodzicami. Wydaje mi się, że coś po drodze musiałem zrobić, jak należy.
Chciałem zostać z nimi w San Francisco przez cztery dni, ale kiedy opuszczałem LA dowiedziałem się, że zmarł mój kuzyn Sidney.
Sidney był mężem kuzynki Helen. Ona ma 98 lat, on miał 94. Byli małżeństwem przez 68 lat. Sidney był zabawny, wręcz zawadiacki, mądry i – w moim doświadczeniu – nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Pracował jako budowlaniec, a kiedy przeszedł na emeryturę, został rzeźbiarzem i tworzył wspaniałe dzieła, zarówno realistyczne, jak i abstrakcyjne, ale zawsze były to rzeźby, których chciało się dotknąć i pogładzić. w ciągu ostatnich kilkunastu lat powoli tracił słuch i kontakt z nami, ale kiedy pokazywał swoje dzieła, odzyskiwał błysk w oku, zdawał się słyszeć wszystko co do niego mówiono i był zupełnie przytomny.
Poniżej zdjęcie Sidneya i Amandy z 2013 roku. Zabrałem ją do Sarasoty, żeby go poznała i urządziliśmy improwizowany koncert (Amanda) i czytanie (ja) dla niego, Helen i kilkuset osób, które dowiedziały się o tym z Twittera.
Tu znajdziecie nekrolog Sidneya. A fragment o tym, że był uwielbiany i podziwiany przez wszystkich, którzy go poznali? Sama prawda. To nie jest tylko zdanie, którego się używa w nekrologach.
A więc jestem w Atlancie, bo mam przesiadkę w drodze na pogrzeb Sidneya.
Pojawię się tam dla niego, bo go kochałem i dla rodziny i dla mojego zmarłego ojca, który jako pierwszy członek brytyjskiej gałęzi naszej rodziny spotkał się z gałęzią amerykańską. i myślę o Everetcie i Ashu i obserwuję krąg życia w akcji. Eddie Campbell miał rację. Życiowy taniec śmierci. TO nic złego. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi, taniec nie ustaje, miłość pozostaje.
Jak już mówimy o miłości, nie pogratulowałem Eddiemu poślubienia cudownej Audrey Niffenegger i nie pogratulowałem Audrey poślubienia wspaniałego Eddiego Campbella. Lubię, kiedy moi przyjaciele się pobierają.
(Właśnie sprawdziłem. „The Dance of Lifey Death” jest w obszernym tomie Eddiego pt. „Alec: The Years Have Pants”. To książka, która zasługuje na najwyższe pochwały.
Powinniście ją kupić. Podziękujecie mi później.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz