Neil napisał w środę 6
czerwca 2012 o 14:07
O śmierci
Raya Bradbury’ego dowiedziałem się dziś rano i ta wiadomość
zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. I to na dłuższą chwilę,
ponieważ tak wiele osób poprosiło mnie, żebym napisał – już,
teraz, dla nich – kilka słów na temat Raya i tego, co znaczył.
Jest jeszcze za wcześnie, ale wszyscy tego potrzebują.
Właśnie
coś piszę. Ale chciałem zamieścić tu tekst, który napisałem
kilka lat temu jako wstęp do wydanej przez PS The Machineries of
Joy i który został
przedrukowany w Timesie.
Jeżeli ktoś chce mnie zacytować, może wybrać z tego dowolny
fragment i dodać, że był dobry, uprzejmy i zawsze pełen
entuzjazmu oraz że krajobraz naszego świata byłby znacznie uboższy
gdybyśmy nie mieli w nim Raya.
I
że jestem ogromnie szczęśliwy, że go znałem.
…
Ray
Bradbury: Maszyneria radości
Jestem
w stanie wyobrazić sobie różne światy i miejsca, ale nie to, że
w żadnym z nich nie ma Ray'a Bradbury'ego. Nie Bradbury'ego -
człowieka (Poznałem go osobiście. Po każdym spotkaniu z nim czuję
się szczęśliwszy), ale Bradbury'ego - konstruktora marzeń.
Człowieka, który biorąc ideę amerykańskiego Środkowego Zachodu,
uczynił to miejsce zarówno magicznym, jak i rzeczywistym.
Człowieka, który nadał kształt temu światu, przenosząc do niego
swoje dzieciństwo i wszystkie osoby i rzeczy z nim związane.
Człowieka, który dał nam wizję przyszłości, której należy się
bać - przyszłości bez opowieści, bez książek. Kogoś, kto
stworzył współczesne wcielenie Halloween.
Niektórych
pisarzy pamiętam ze względu na ich opowiadania. Innych ze względu
na to, jakimi są ludźmi. Bradbury jest jedynym, który ma miejsce w
mojej duszy z powodu swoich miejsc i pór roku. Jeden ze zbiorów
jego opowiadań ma idealny tytuł dla książki autorstwa
Bradbury'ego - "Październikowa kraina". Taki tytuł podaje
czytelnikowi porę roku (nie jakąśporę roku, ale
miesiąc, w którym obchodzi się Halloween, kiedy gałęzie stukają
o okna, a dziwne stwory czają się w piwnicach) i tworzy z niej
miejsce, które czeka, by je odwiedzić.
Miejsca.
Zielone łąki Green Town w stanie Illinois w "Słonecznym
winie"; czerwone piaszczyste przestrzenie poprzecinane
pękającymi kanałami - to oczywiście bradbury'owski Mars; mglista
plaża Venice Beach z "Death is a Lonely Business".
Wszystkie te miejsca zapadają w pamięć.
Trudno
mi mówić o opowiadaniach Ray'a Bradbury'ego, nie mówiąc o nim
jako osobie. Pamiętam jego siedemdziesiąte urodziny dwadzieścia
lat temu w Muzeum Historii Naturalnej. Dziesięć lat później
miałem zaszczyt wręczyć mu nagrodę Grand Master Stowarzyszenia
Amerykańskich Pisarzy Science Fiction. Nigdy wcześniej nie
widziałem sali pełnej ludzi skandujących i klaszczących z takim
entuzjazmem. A najważniejsze, że mogłem osobiście podziękować
człowiekowi, którego twórczość pomogła mi się stać tym, kim
jestem.
Pierwsze
opowiadanie autorstwa Bradbury'ego, które przeczytałem, nosiło
tyluł "Homecoming" i zmieniło mnie. Miałem wtedy siedem
lat. Znalazłem je w zbiorze science fiction pożyczonym od ojca
kolegi. "Homecoming" to historia zwyczajnego chłopca
imieniem Timothy, który żyje sobie otoczony najrozmaitszymi
mrocznymi stworzeniami. Identyfikowałem się z nim - wychowywanym
przez kochającą rodzinę wampirów i potorów - bardziej niż z
jakimkolwiek innym znanym mi dotychczas bohaterem. Tak jak on
chciałem być odważny i nie bać się tego, co siedzi w ciemności,
i tak jak on miałem potrzebę przynależności do grupy.
Potem
przeczytałem "Srebrną szarańczę" - zbiór opowiadań
znany dziś bardziej pod alternatywnym tytułem "Kroniki
marsjańskie". Wydawało mi się, że niczego podobnego jeszcze
nie widziałem (choć byłem wystarczająco młody, by brać wszystko
dosłownie i wypatrywać szarańczy). Zakochałem się w "Usher
II", gdzie ziemscy kolonizatorzy Marsa, reprezentujący
opresyjny ruch antyliteracki na Ziemi, stworzony na potrzeby powieści
"451 stopni Fahrenheita", przybywają do strasznego domu i
giną z rąk robotów kontrolowanych przez miłośnika horroru i
fantastyki. Morderstw dokonano w stylu opowiadań Edgara Alana Poe
"Studnia i wahadło" i "Zabójstwo przy Rue Morgue"
z punktem kulminacyjnym w "Beczce Amontillado". Po
przeczytaniu tej książki stwierdziłem, że pewnego dnia
przeczytam, co napisał Poe, sam zostanę pisarzem, znajdę jakiś
Straszny Dom i będę miał mechanicznego orangutana, który będzie
spełniał moje rozkazy. Póki co udało mi się zrealizować co
najmniej trzy z tych zamierzeń.
Pierwsze
książki Bradbury'ego, które kupiłem za własne pieniądze,
pochodzą z wędrownej księgarni, która raz na semestr rozstawiała
stoisko w mojej szkole. Miałem wtedy jakieś jedenaście lat, a
książki, które wypatrzyłem, to "Słoneczne wino" i
"Złote jabłka Słońca".
Wiele
zawdzięczam pisarstwu Raya Bradbury'ego, bo miało na mnie duży
wpływ. Przeczytałem, co tylko mogłem, ale nigdy nie chciałem go
naśladować ani świadomie kopiować.
Bradbury
nie wyprzedzał swoich czasów, za to był ich nieodrodnym dzieckiem.
Więcej: tworzył te czasy, a pośrednio także kolejne. Był jednym
z dwóch ludzi pochodzących z Waukegan, małego miasteczka w stanie
Illinois, jakieś trzydzieści mil od Chicago, którzy dzięki swojej
sztuce pozwolili Ameryce określić się w połowie XX w. (drugim
synem Waukegan był komik Jack Benny). Bradbury tworzy sztukę od
ponad sześćdziesięciu lat, wciąż wtyka kij w mrowisko i jest o
nim głośno.
Najlepsze
zbiory jego opowiadań mają określone tematy i schematy. Są
kłótniami i rozmowami. "Maszyneria radości" przypomina o
Bradburym wyzwolonym i piszącym dla wymagających czytelników,
kiedy wielu świetnych pisarzy schlebia niskim gustom. Był jednym z
pierwszych autorów, którzy potrafili wyjść z zamkniętego świata
czytelników fantastyki do świata jako takiego.
W
opowiadaniach z "Maszynerii radości" elementy
charakterystyczne dla gatunku są, poza małymi wyjątkami, ukryte
lub nieobecne. Ot, zbiór opowiadań - częściowo fantastycznych,
częściowo nie. Księża kłócą się o podróże kosmiczne, stara
kobieta zabezpiecza swój dom, żeby śmierć się do niego nie
dostała, a my pytamy "kim są Marsjanie"?
W
szczytowej formie Ray Bradbury był naprawdę tak dobry, jak mówią.
Zrobił dużo i włożył w to siebie, więc kiedy jesienny wiatr
zmiata z drogi czerwono-złote liście, albo kiedy widzę latem łąkę
pokrytą mleczem, lub kiedy zimą chowam się przed zimnem w pokoju z
telewizorem zajmującym całą ścianę i piszę, myślę o Ray'u
Bradburym.
Z
radością. Zawsze z radością.
Neil Gaiman
[artykuł tłumaczył Piotr]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz