Tłumaczenie pełnej wersji wywiadu przeprowadzonego w audycji radiowej Studio 360 przez Kurta Andersona
http://www.studio360.org/story/neil-gaiman-wants-to-be-bored/#bonus
http://www.studio360.org/story/neil-gaiman-wants-to-be-bored/#bonus
Część druga: o czasie, nudzie, świecie wydawniczym i prawdzie, która jest jaskinią, z małym ukłonem z stronę Szkocji.
KA: Czy przy ogromnej liczbie projektów, mediów,
podróży i całym życiu publicznym nie jest ci czasem trudno znaleźć spokój, czas
i miejsce na „prawdziwą” pracę, czyli wymyślanie i pisanie?
NG: Tak i to bardzo. W tym roku od stycznia do maja odłączyłem się od
mediów społecznościowych. Po części po to, by poczuć nudę. Chciałbym się
ponudzić. Brakuje mi chwil nicnierobienia. W taksówce chcę zwyczajnie
gapić się przez okno i myśleć, zamiast uczestniczyć w ciekawych wirtualnych
rozmowach.
Myślę, że to przedziwna klątwa sukcesu, zwłaszcza takiego, jaki stał się
moim udziałem, ale nie tylko. Na początku nie masz pracy ani pieniędzy, ale masz
niewyczerpane pokłady czasu. Masz okazję robić co tylko zechcesz, byle tylko
praca zaspokajała podstawowe potrzeby życiowe. Z czasem orientujesz się, że
masz mnóstwo pracy, mnóstwo pieniędzy i mnóstwo okazji do robienia naprawdę
fajnych rzeczy. Tylko czas na właściwą pracę powoli się ulatnia. Trzeba zadbać,
by był to czas święty i go pilnować. Dlatego lubię wyjeżdżać w dalekie
miejsca i po prostu pisać.
fot. Kimberly Butler
KA: A czy taki urlop od Twittera
to jednorazowa akcja i wystarczy ci na najbliższe kilkadziesiąt lat, czy przewidujesz
powtórki?
NG: Podejrzewam, że będę się częściej uciekał do takiego rozwiązania.
Natura mediów społecznościowych ogromnie mnie fascynuje – to, do czego służą i
do czego się nie nadają. I muszę przyznać, że niektóre działania możliwe
dzięki takim środkom przekazu są niesamowite. Pozwalają na rozpowszechnianie
informacji z niewiarygodną szybkością. Dzięki temu nie jestem już na łasce
ekspertów od promocji, niezależnie od tego gdzie jestem i co robię i to cudowne
uczucie. Gdybym miał występować w Carnegie Hall jeszcze 10 lat temu,
musiałbym zdać się zupełnie na organizatorów, promotorów i reklamy. Teraz
jest inaczej. Co jakiś czas wspominam, że mam w planach taki występ
i za każdym razem schodzi kolejne kilkaset biletów. Daje mi to władzę –
w pewnym sensie również nad moim własnym życiem – która bardzo mnie
cieszy.
KA: Skoro już mowa o
promocji: album, który wydałeś z żoną ufundowaliście przy pomocy Kickstartera.
Chcieliście zebrać 20 tys., przekroczyliście 100. Czy kierowała wami ta sama
myśl: nie potrzebujemy pośrednika, po co nam wydawca?
NG: Zgadza się. […] Jak już zdecydowaliśmy się na profesjonalne nagranie,
pomyśleliśmy o Kickstarterze i pozwoliliśmy publiczności się dorzucić. I oto
jak objawia się wspaniałość tej formy produkcji: zebraliśmy chyba ok. 130 tys.
dolarów. Okazało się, że zamiast podwójnego albumu możemy nagrać potrójny.
Wszyscy będą mogli dostać o wiele więcej, niż się spodziewali. Wszystkie te
środki chcieliśmy zmienić w coś fajnego i tak zwrócić naszym fundatorom. To
nigdy nie miał być projekt zarobkowy, chcieliśmy tyko uniknąć długów i stosu
niesprzedanych płyt. A ostatecznie oddaliśmy fanom coś znacznie lepszego, niż
początkowo obiecywaliśmy, więc byłem zachwycony.
KA: Ale zaletą umowy z
wytwórnią czy wydawcą jest to, że zajmują się wszystkimi kłopotliwymi sprawami
i logistyką. Czy w tym wypadku nie musieliście zająć się tym sami?
NG: Na szczęście Amanda od dobrych paru lat wydaje swoje rzeczy we własnym
zakresie, wiedziała jak to działa i do kogo się zwrócić. A spotkałem kilka
osób, które pod koniec kickstarterowej akcji żałowali, że w ogóle się nią
zdecydowali. Nie zdawali sobie sprawy, że jeśli wesprze cię 10 tysięcy osób to
cudownie, ale potem musisz rozesłać po świecie 10 tysięcy płyt. Nagle okazuje
się, że wypełnianie tych zobowiązań kradnie ci dwa miesiące życia.
KA: Na wasze wspólne występy
przychodzili fani Amandy i twoi. Jak te dwie grupy mają się do siebie?
NG: Fani się zazębiają, ale nie do końca. Niektórzy z jej fanów nie mieli
pojęcia, za kogo wyszła, a niektórzy z moich czytelników nie znali Dresden
Dolls. Czuliśmy się trochę jak na ślubie – część gości przychodzi ze strony
panny młodej, część ze strony pana młodego.
KA: I potem niektórzy się
zaprzyjaźniają.
NG: Owszem, a czasem nawet rozmnażają. Dziwne jest to, że miałem jasne
pojęcie jak te wieczory będą wyglądać: ja czytam, ona śpiewa. Ona też: ja
czytam, ona śpiewa, a potem zmusza do śpiewania również mnie. I oczywiście
wygrała.
KA: A w kontekście
samodzielnej promocji i dystrybucji: co powiesz na temat ostatnich poczynań
Amazonu? W przeszłości dochodziło między wami do spięć. Jak sądzisz, czy
naprawdę dążą do blokowania premier niektórych tytułów, aby negocjować lepsze
warunki z wydawcami?
NG: Bardzo chciałbym być lepiej poinformowany w tej sprawie. Przeczytałem niedawno bardzo dobry artykuł na ten
temat w NYT, ale można się było z niego dowiedzieć głównie tego, że nikomu nie wolno nic powiedzieć w tej
sprawie. Możemy domyślać się, dlaczego ze stron tytułów Hachette zniknęła możliwość
zakupu. Ja zakładam, że Amazon wściekł się na wydawnictwo. A może to oni nie
chcieli zgodzić się na przedsprzedaż?
KA: Nie sądzę.
NG: Ja też nie, ale mówię, że nie mamy danych. To dziwaczne i frustrujące.
We współczesnym świecie naciski wywierane przez duże firmy nie są rzadkim zjawiskiem.
W ubiegłym roku wkurzyłem się na sieć Barnes&Noble, bo przez konflikt z DC
Comics wycofali ze sprzedaży Sandmana.
Fizycznie zdjęli komiksy z półek i udawali, że w ogóle nie wiedzą o co chodzi.
Teraz wszystko zostało załatwione i jeśli wejdziesz do jednej z ich księgarń
masz dużą szansę zobaczyć całą wystawkę z moim zdjęciem i mnóstwem książek.
KA: Może gdyby twoje książki
wydawało Hachette podchodziłbyś do tego nieco inaczej…?
NG: Hachette jest moim wydawcą! W Wielkiej Brytanii moje książki wydaje
Headline [należące do grupy Hachette- przyp. noita]. Mam też świadomość, że
Hachette jest zaledwie pierwszym z wielkich wydawnictw, które musi renegocjować
swój układ z Amazonem, żeby się utrzymać. Potem to samo czeka HarperCollins…
KA: Trzeba też pamiętać, że
te wydawnictwa to międzynarodowe molochy, nie chodzi tu o walkę pojedynczej
niezależnej księgarni z potężnym Amazonem.
NG: To właśnie miałem powiedzieć. Hachette to ogromna firma, mają zasoby.
Moim amerykańskim wydawcą jest HarperCollins, należące do News Corp – to
wszystko są kolosy. Mam ogromną nadzieję, że na dłuższą metę – czyli nie do
kolejnego sporu w tym czy przyszłym roku – wszystko rozwiąże się na korzyść
klientów, czytelników i także autorów. I że ludzie wciąż będą czytać i będą
mogli kupować książki.
Nie wiem czy moje podejście nie bierze się stąd, że kiedy przeprowadziłem
się do Stanów, zamieszkałem na Środkowym Zachodzie. Zacząłem się rozglądać za
najbliższą księgarnią i jej nie znalazłem.
KA: To były czasy przed
księgarniami sieciowymi?
NG: Nie, ale do najbliższego Barnes&Noble miałem 130 km. Pomyślałem, że
z Ameryką musi być coś mocno nie tak, skoro do najbliższej księgarni jest tak
daleko. Wiem, że USA to olbrzymi kraj, ale to i tak o wiele za daleko do
książek. Dlatego nawet w tak nieprzyjemnych momentach myślę sobie, że w tym
1992 r. wolałbym Amazon niż zastanawiać się: chce mi się spędzić 3 godziny
w samochodzie, czy daruję sobie nowe książki.
[…]
KA: Opowiadanie Truth is a Cave in Black Mountains
ukazało się 4 lata temu, powstało również w postaci przedstawienia z
muzyką na żywo i zostanie wydane jako powieść graficzna. Co takiego jest w tej
opowieści, że chcesz ją podawać na tyle różnych sposobów?
NG: Jak większość rzeczy, które robię był to po prostu szczęśliwy traf.
Opera w Sydney zaprosiła mnie na swoją scenę. Dali mi 2 godziny i chcieli żebym
zrobił coś z muzyką i obrazami. Sprawdziłem, co miałem, a redagowałem w tym
czasie antologię pt. Opowiadania (twoje
też się w niej znalazło!) i właśnie skończyłem pisać swoje opowiadanie do
tego zbioru. Byłem z niego bardzo dumny, a do tego liczyło ok. 10 tys. słów, co
znaczy że przeczytanie go na głos zajmuje 80 minut. Pomyślałem, że się nada.
Organizator zaproponował mi współudział kwartetu FourPlay. Przesłuchałem ich
nagrania: motyw muzyczny z Simpsonów
i Doctora Who i pomyślałem, że te wersje
są niezwykle pomysłowe i po prostu genialne. Ja z kolei zaproponowałem
udział Eddiego Campbella, bo jest Szkotem, ale mieszkał wtedy w Australii.
Ucieszyłem się, że go zobaczę i wiedziałem, że jego rysunki będą zgodne z realiami i psujące do opowieści, która rozgrywa się w XVII w., w czasach
jakobitów.
Tak to się zaczęło. Po pierwszym występie dostaliśmy owację na stojąco.
Wystąpiliśmy więc po raz drugi, na Tasmanii, gdzie Eddie namalował kolejne
kilkanaście obrazów. A potem ja nagrałem opowiadanie, a Eddie podszedł do sprawy
jeszcze poważniej. Przebąkiwałem co prawda coś o wydaniu jego ilustracji w
formie książkowej, ale on, zgodnie ze swoją naturą, naprawdę się zawziął i
stworzył przepiękną ilustrowaną opowieść. Kiedy znaliśmy datę wydania
zaproponowałem kwartetowi FourPlay udział w najmniejszej światowej trasie
koncertowej. Ciężko wyrwać ich z Australii, więc zgodziliśmy się na San
Francisco, Carnegie Hall, dwa wieczory w Londynie i na koniec dodaliśmy
Edynburg…
KA: …jeszcze nim Szkocja stanie się oddzielnym krajem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz