Neil
napisał w niedzielę, 9 lutego 2014 r. o 18:15
Był
9 lutego 2001 roku. Większość poprzednich dwóch lat spędziłem na pisaniu
powieści (co dziwne, właśnie w domu, który chwilowo wynajmuję) i byłem gotowy,
by rozpocząć pisanie bloga (który z niejasnych powodów, mających wiele
wspólnego z moją budzącą respekt agentką Merrilee, nazywałem „bloggerem”, może
dlatego, że był i nadal jest częścią serwisu Blogger). To nie była jeszcze
strona NeilGaiman.com – dziennik założyliśmy na Americangods.com, kiedy strona
składała się wyłącznie z bloga i odliczania do daty wydania.
Napisałem:
Po raz pierwszy
zaproponowałem takie przedsięwzięcie mojej budzącej respekt redaktorce,
Jennifer Hershey, ponad rok temu, kiedy byłem jeszcze w trakcie pisania książki
(proces ten zakończył się około trzy tygodnie temu). Ale ona wolała zaczekać,
aż książka będzie gotowa do złożenia i wydania, żeby oszczędzić czytelnikom
wpisów typu "13 luty: napisałem parę stron. Straszny gniot." i
"14 luty: napisałem parę znakomitych rzeczy. To będzie naprawdę
fantastyczna książka. Poważnie." oraz "15 luty: Jednak nie. Straszny
gniot." i tak dalej. Pisanie było trochę, jak zapasy z niedźwiedziem. W
niektóre dni, moje było na wierzchu. Większość czasu – jego było na wierzchu.
Ominęło was obserwowanie pisarza, który z niedowierzaniem przygląda się, jak
jego rękopis staje się coraz dłuższy, terminy przelatują mu nad głową jak
liście na wietrze, a końca książki wciąż nie widać.
Ale pewnego dnia trzy
tygodnie temu - skończyłem. Kolejny tydzień spędziłem na przycinaniu i
cyzelowaniu. (W samolocie, w drodze powrotnej z Irlandii, gdzie kończyłem pracę
nad książką, przeczytałem "Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika"
Stephena Kinga. Zainspirowany jego wojną z przysłówkami dokładnie przejrzałem
rękopis. Każdemu z nich przyjrzałem się podejrzliwie, żeby zdecydować, czy usunąć
go na zawsze, czy zostawić w spokoju. Wiele przeżyło. Cóż, jak głosi stare
przysłowie: Bóg bardziej od rzeczowników ceni przysłówki...)
Napisałem dziś list, który
Harper dołączy do wstępnego wydania książki – zrobili ją bezpośrednio z pliku,
który im przesłałam, więc jest tam mnóstwo pisowni z obu stron Atlantyku,
dziwnego formatowania i podobnych pomyłek, ale dzięki temu księgarnie i
osoby, które zazwyczaj dostają rękopisy będą się mogły przekonać, jaka to
książka.
Ja nie mam pojęcia jaka to
książka. A może po prostu nie ma książki, do której mógłbym ją porównać.
Prędzej czy później jakiś recenzent napisze coś, co nie ma za dużo sensu, ale
świetnie nadaje się do cytowania, np. "gdyby J.R.R. Tolkien napisał Fajerwerki próżności...", co trafi na tylną okładkę i skutecznie zniechęci wszystkich,
którym książka mogłaby się spodobać...
Strona
wkrótce przekształciła się w Neilgaiman.com i wyglądała
mniej więcej tak
Blog
wyglądał
tak.
A
w okolicach roku 2002 zaczął przypominać to:
A
sam dziennik wyglądał tak:
A
w styczniu 2006 przybrał obecny kształt.
Oznacza
to tak naprawdę, że cała strona potrzebuje teraz gruntownego remontu…
Ale
wiecie co? Niezależnie od podstarzałego interfejsu i prowadzących donikąd
linków ten blog kończy dziś trzynaście lat. W latach internetowych znaczy to,
że jest ogromny, powolny, pokryty pajęczynami i przemawia głębokim, grzmiącym
głosem, jak góra, która próbuje sobie przypomnieć jak się używa głosu. W
ludzkich latach oznacza to, że ma trądzik, dopiero co przeszedł bar micwę i ze
strachem myśli o pisaniu listów z podziękowaniami dla tych wszystkich
dorosłych, którzy podarowali mu koperty z czekami.
Pewnie
nie rozglądaliście się nawet po tej stronie. Ja sam od dawna na nią nie
zaglądałem…
Pomyślałem
więc, że dam wam powód do pobuszowania. Webgoblin wziął się do pracy i teraz po
całej witrynie Neilgaiman.com poukrywane są wskazówki. Nagrodą będzie Google
Hangout ze mną (druga nagroda, jak ogłasza złośliwy komik w mojej głowie, DWA
hangouty.)
Wszystkiego
najlepszego z okazji blogurodzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz