Neil Gaiman udzielił wywiadu New York
Timesowi z okazji występu w Carnegie Hall, gdzie po raz kolejny przeczyta „Truth
is a Cave in Black Mountains” z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego FourPlay i
tworzonych na bieżąco obrazów Eddiego Campbella. Opowiadanie w wersji
ilustrowanej i twardej oprawie ukaże się pod koniec miesiąca nakładem wydawnictwa
William Morrow and Company. Pytano go również o jego wersję baśni o Jasiu i
Małgosi, a także niedawną wyprawę do obozu dla syryjskich uchodźców w Jordanii.
NYT: Czy do dzieł różnego
rodzaju podchodzi pan w różny sposób?
NG: Nie mam pojęcia których części mózgu używam robiąc to, co robię. Przede
wszystkim proces twórczy przebiega niezwykle szybko. I kiedy trwa, mam dość
dobre pojęcie na temat tego, co z niego wyjdzie. Jestem trochę jak kierowca
prowadzący samochód w ciemności. Reflektory oświetlają kawałek drogi tuż przede
mną i wiem, dokąd zmierzam. Nie jadę zupełnie w ciemno, ot, tak sobie. Wiem, że
jeśli będę trzymał się tej drogi, dojadę do Nowego Jorku. Ale co wydarzy się nim
dotrę do celu – o tym się dopiero przekonam.
NYT: Jak doszło do
zorganizowania występu w Carnegie Hall?
NG: Zaczęło się od festiwalu w Sydney i występu w tamtejszej Operze.
Zaprosili mnie i właściwie powiedzieli tylko: „masz scenę na dwie godziny, rób
co chcesz. Ale byłoby wspaniale, gdyby udało ci się połączyć opowiadanie,
muzykę i obrazy”. Organizator zaproponował udział FourPlay. To kwartet
smyczkowy, który przypomina raczej zespół rockowy. Spędziłem z nimi cały dzień –
ja czytałem, a oni grali. Powiedziałem potem dokładnie co mi się podobało,
zapytałem czy tu i ówdzie możemy zrobić pauzę, czy tu i tu dałoby się zagrać
wolniej i bardziej przygnębiająco. Dzięki muzyce całość zaczęła przypominać
film.
NYT: Co jeszcze jest w
planach dla publiczności w Carnegie Hall?
NG: Myślę, że będę czytał. W listopadzie ukaże się moja następna książka – nowa
wersja „Jasia i Małgosi”. Ich przygoda fascynowała mnie od kiedy w wieku 5
lat usłyszałem jej radiową adaptację. I pamiętam, że kiedy miałem jakieś
20 lat zaczęły wychodzić książki z psychologicznymi interpretacjami baśni,
które poważnie mnie irytowały. Czytałem w nich, że w tej całej opowieści chodzi
tylko o seks. Z mojego punktu widzenia chodziło tam o głód tak wielki, że
rodzice nie mają właściwie wyjścia i muszą sobie powiedzieć: „dobra, albo
porzucimy nasze dzieci i dzięki temu przeżyjemy albo cała czwórka umrze, bo nie
ma już nic do jedzenia”. Chodzi o znaczenie szlaku śladami, które mogą zostać
zjedzone. Chodzi o chatkę z piernika, o łaknienie słodyczy.
NYT: Można to odnieść do pana
niedawnych doświadczeń i obserwacji zjawiska głodu. Najpierw pisał pan na
Twitterze o Światowym Dniu Uchodźcy, a w końcu sam odwiedził obóz w Jordanii.
NG: Trzy tygodnie temu byłem z obozie Azraq w Jordanii. Uchodźcy opowiadali
nam o tym, jak kończyło się jedzenie i o tym, co dzieje się w wiosce, kiedy
rolnicy nie pracują w polu, bo się do nich strzela. Znaleźli się w takiej sytuacji,
że przywódcy religijni udzielili im pozwolenia na zjedzenie kotów i nakarmienie
dzieci wątrobami psów – są to nieczyste zwierzęta, ale tylko takie zostały. Próbowali
robić zupę z trawy i liści.
NYT: Czy to dowodzi, że
prawdziwy świat jest bardziej przerażający niż cokolwiek, co mógłby pan
wymyślić?
NG: Z doświadczenia w Jordanii wyniosłem dwie niezmiernie ważne rzeczy.
Jedna z nich to świadomość niewiarygodnej kruchości cywilizacji. Zakładamy, że
żyjemy w stabilnym, bezpiecznym miejscu, bo gdy naciśniemy włącznik zapala się światło,
a kiedy odkręcamy kran – zaczyna lecieć woda.
NYT: Czy to dlatego ludzie
tak lubią się bać? Bo na jakimś poziomie zdajemy sobie sprawę, że cywilizacja
jest krucha?
NG: Tak sądzę. To jedna z płaszczyzn na której działa horror i inne
straszne opowieści literackie. Daje się ludziom drobne próbki takiego strachu.
Kiedy w XVII wieku otrucia zdarzały się znacznie częściej niż teraz, ludzie
regularnie zażywali niewielkie dawki trucizn, żeby nabrać odporności i uchronić
się w ten sposób przed śmiercią.
Fikcja literacka pozwala nam bezpiecznie wejść w cudzą skórę i spojrzeć na
świat z innej perspektywy. Bezpiecznie łykamy małe dawki trucizny i czujemy się
przygotowani na wypadek najgorszego.
NYT: Skąd wzięły się te
najokropniejsze rzeczy, które możemy przeczytać w opowiadaniu „Truth is a Cave…”?
NG: Czytałem książkę Otty F. Swire z legendami wyspy Skye. Wspomina w niej
o jaskini w czarnych górach, skąd podobno można było przynieść złoto. Można
było wybrać się tym i wynosić złoto niezliczoną ilość razy, ale za każdym
zabierała ona kawałek twojej duszy i stawałeś się nieco bardziej zły. Nigdzie
indziej nie spotkałem się z podobną legendą.
NYT: Ocean na końcu drogi został napisany dla żony. Czy przez te lata
czytał pan swoje opowiadania również własnym dzieciom?
NG: Tak. Maddy [najmłodsza córka] była moim królikiem doświadczalnym przy
pisaniu Koraliny. Gdybym naprawdę ją
przeraził, wydałbym tę książkę jako powieść dla dorosłych.
NYT: Czy jako dziecko
rozmyślał pan o dziwacznych rzeczach?
NG: Jako dziecko siedziałem w szkole i myślałem sobie: „A co jeśli wrócę
dziś do domu i okaże się, że moi rodzice sprzedali dom, wyprowadzili się i
zapomnieli o mnie? To całkiem możliwe”. Potem zacząłem się zastanawiać co by
było, gdyby moi rodzice się wyprowadzili, ale w ich miejsce zamieszkała u nas
nowa rodzina, która wygląda dokładnie tak jak moja. Skąd bym wiedział, że to
nie moi rodzice? Siedzisz sobie i przewracasz te myśli w głowie, a masz może 7,
8 lat. Stąd wzięła się Koralina –
druga matka z wielkimi guzikami zamiast oczu.
NYT: Musisz posiadać również
pogodniejszą stronę. Co robisz dla rozrywki?
NG: Zajmuję się pszczelarstwem. Po prostu uważam, że każdy powinien mieć
hobby, które może go zabić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz