sobota, 12 czerwca 2010

Ray Bradbury obudził we mnie zapał do pisania


Czyli dlaczego nie potrafię sobie wyobrazić życia bez pisarza, który sprawił, że amerykański Środkowy Zachód stał się dla mnie magiczny i rzeczywisty równocześnie.

Times Online 21.05.2010. Oryginał artykułu można przeczytać tutaj.

Jestem w stanie wyobrazić sobie różne światy i miejsca, ale nie to, że w żadnym z nich nie ma Ray'a Bradbury'ego. Nie Bradbury'ego - człowieka (Poznałem go osobiście. Po każdym spotkaniu z nim czuję się szczęśliwszy), ale Bradbury'ego - konstruktora marzeń. Człowieka, który biorąc ideę amerykańskiego Środkowego Zachodu, uczynił to miejsce zarówno magicznym, jak i rzeczywistym. Człowieka, który nadał kształt temu światu, przenosząc do niego swoje dzieciństwo i wszystkie osoby i rzeczy z nim związane. Człowieka, który dał nam wizję przyszłości, której należy się bać - przyszłości bez opowieści, bez książek. Kogoś, kto stworzył współczesne wcielenie Halloween.

Niektórych pisarzy pamiętam ze względu na ich opowiadania. Innych ze względu na to, jakimi są ludźmi. Bradbury jest jedynym, który ma miejsce w mojej duszy z powodu swoich miejsc i pór roku. Jeden ze zbiorów jego opowiadań ma idealny tytuł dla książki autorstwa Bradbury'ego - "Październikowa kraina". Taki tytuł podaje czytelnikowi porę roku (nie jakąś porę roku, ale miesiąc, w którym obchodzi się Halloween, kiedy gałęzie stukają o okna, a dziwne stwory czają się w piwnicach) i tworzy z niej miejsce, które czeka, by je odwiedzić.

Miejsca. Zielone łąki Green Town w stanie Illinois w "Słonecznym winie"; czerwone piaszczyste przestrzenie poprzecinane pękającymi kanałami - to oczywiście bradbury'owski Mars; mglista plaża Venice Beach z "Death is a Lonely Business". Wszystkie te miejsca zapadają w pamięć.

Trudno mi mówić o opowiadaniach Ray'a Bradbury'ego, nie mówiąc o nim jako osobie. Pamiętam jego siedemdziesiąte urodziny dwadzieścia lat temu w Muzeum Historii Naturalnej. Dziesięć lat później miałem zaszczyt wręczyć mu nagrodę Grand Master Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction. Nigdy wcześniej nie widziałem sali pełnej ludzi skandujących i klaszczących z takim entuzjazmem. A najważniejsze, że mogłem osobiście podziękować człowiekowi, którego twórczość pomogła mi się stać tym, kim jestem.

Pierwsze opowiadanie autorstwa Bradbury'ego, które przeczytałem, nosiło tyluł "Homecoming" i zmieniło mnie. Miałem wtedy siedem lat. Znalazłem je w zbiorze science fiction pożyczonym od ojca kolegi. "Homecoming" to historia zwyczajnego chłopca imieniem Timothy, który żyje sobie otoczony najrozmaitszymi mrocznymi stworzeniami. Identyfikowałem się z nim - wychowywanym przez kochającą rodzinę wampirów i potorów - bardziej niż z jakimkolwiek innym znanym mi dotychczas bohaterem. Tak jak on chciałem być odważny i nie bać się tego, co siedzi w ciemności, i tak jak on miałem potrzebę przynależności do grupy.

Potem przeczytałem "Srebrną szarańczę" - zbiór opowiadań znany dziś bardziej pod alternatywnym tytułem "Kroniki marsjańskie". Wydawało mi się, że niczego podobnego jeszcze nie widziałem (choć byłem wystarczająco młody, by brać wszystko dosłownie i wypatrywać szarańczy). Zakochałem się w "Usher II", gdzie ziemscy kolonizatorzy Marsa, reprezentujący opresyjny ruch antyliteracki na Ziemi, stworzony na potrzeby powieści "451 stopni Fahrenheita", przybywają do strasznego domu i giną z rąk robotów kontrolowanych przez miłośnika horroru i fantastyki. Morderstw dokonano w stylu opowiadań Edgara Alana Poe "Studnia i wahadło" i "Zabójstwo przy Rue Morgue" z punktem kulminacyjnym w "Beczce Amontillado". Po przeczytaniu tej książki stwierdziłem, że pewnego dnia przeczytam, co napisał Poe, sam zostanę pisarzem, znajdę jakiś Straszny Dom i będę miał mechanicznego orangutana, który będzie spełniał moje rozkazy. Póki co udało mi się zrealizować co najmniej trzy z tych zamierzeń.

Pierwsze książki Bradbury'ego, które kupiłem za własne pieniądze, pochodzą z wędrownej księgarni, która raz na semestr rozstawiała stoisko w mojej szkole. Miałem wtedy jakieś jedenaście lat, a książki, które wypatrzyłem, to "Słoneczne wino" i "Złote jabłka Słońca".

Wiele zawdzięczam pisarstwu Raya Bradbury'ego, bo miało na mnie duży wpływ. Przeczytałem, co tylko mogłem, ale nigdy nie chciałem go naśladować ani świadomie kopiować.

Bradbury nie wyprzedzał swoich czasów, za to był ich nieodrodnym dzieckiem. Więcej: tworzył te czasy, a pośrednio także kolejne. Był jednym z dwóch ludzi pochodzących z Waukegan, małego miasteczka w stanie Illinois, jakieś trzydzieści mil od Chicago, którzy dzięki swojej sztuce pozwolili Ameryce określić się w połowie XX w. (drugim synem Waukegan był komik Jack Benny). Bradbury tworzy sztukę od ponad sześćdziesięciu lat, wciąż wtyka kij w mrowisko i jest o nim głośno.

Najlepsze zbiory jego opowiadań mają określone tematy i schematy. Są kłótniami i rozmowami. "Maszyneria radości" przypomina o Bradburym wyzwolonym i piszącym dla wymagających czytelników, kiedy wielu świetnych pisarzy schlebia niskim gustom. Był jednym z pierwszych autorów, którzy potrafili wyjść z zamkniętego świata czytelników fantastyki do świata jako takiego.

W opowiadaniach z "Maszynerii radości" elementy charakterystyczne dla gatunku są, poza małymi wyjątkami, ukryte lub nieobecne. Ot, zbiór opowiadań - częściowo fantastycznych, częściowo nie. Księża kłócą się o podróże kosmiczne, stara kobieta zabezpiecza swój dom, żeby śmierć się do niego nie dostała, a my pytamy "kim są Marsjanie"?

W szczytowej formie Ray Bradbury był naprawdę tak dobry, jak mówią. Zrobił dużo i włożył w to siebie, więc kiedy jesienny wiatr zmiata z drogi czerwono-złote liście, albo kiedy widzę latem łąkę pokrytą mleczem, lub kiedy zimą chowam się przed zimnem w pokoju z telewizorem zajmującym całą ścianę i piszę, myślę o Ray'u Bradburym.

Z radością. Zawsze z radością.

[Artykuł ten to debiut naszego nowego tłumacza, Piotra, którego serdecznie witamy na naszej stronie i życzymy zarówno jemu, jak i sobie, długiej i owocnej współpracy. przyp. Varali w imieniu całej ekipy neilgaiman-pl]

1 komentarz:

B. Silver pisze...

Podoba mi się twój blog. Trafiłam tutaj przypadkowo skacząc po różnych stronach o Neilu Gaimanie, o którego książce "Odd i lodowi Olbrzymi" zamierzam napisać u siebie w notce. Jestem świeżo po lekturze, ale zgadzam się pod wieloma względami z twoim uzasadnieniem, że książka te zdecydowanie znajduje się poniżej moich oczekiwań, ale też z góry zakładałam, że to lekka i przyjemna pozycja na wczesną, letnią porę.
W każdym razie: Zamierzam polecić znajomym twoją stronę, gdyż piszesz bardzo rzetelnie i ciekawie.

Pozdrawiam bardzo serdecznie :)