Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ray Bradbury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ray Bradbury. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 czerwca 2012

Człowiek, który zapomniał Raya Bradbury'ego

Neil napisał w czwartek 7 czerwca 2012 o 10:22




To (o ile wszystko zadziałało, jak należy) fragment płyty z Wieczoru z Neilem Gaimanem i Amandą Palmer. To nagranie z listopada, kiedy czytałem na żywo swoje opowiadanie zatytułowane "Człowiek, który zapomniał Raya Bradbury'ego".

Jeśli nie chce działać, po prostu kliknijcie na ten link i przejdziecie do strony Soundcloud.

Opowiadanie to ukaże się wkrótce w Shadow Show, publikacji będącej hołdem dla Raya Bradbury'ego. A umieszczam je dziś tutaj za pozwoleniem Sama Wellera, współredaktora tego zbioru.

A poniżej zamieszczam zdjęcie Raya zrobione w jego ostatnie urodziny, ponieważ jest to ostatnia rzecz jaką od niego otrzymałem (Tak naprawdę przedostatnia. Przysłał mi jeszcze nagranie wideo, ale jest osobiste). Na zdjęciu widać, jak Jennifer Brehl, nasza wspólna znajoma i redaktorka, czyta Rayowi moje opowiadanie. Podobało mu się.


A jeżeli macie chwilę - przeczytajcie
http://www.newsfromme.com/2012/06/06/ray-bradbury-r-i-p/
oraz http://www.newsfromme.com/2012/06/06/more-on-ray/ (gdzie Mark Evanier opisuje Raya Bradbury'ego jakiego znał i poprawia błąd w mojej anegdotce.)

[Evanier pisze, że to on był chłopcem, któremu Bradbury poświęcił czas i opowiadał o pracy pisarza i że miał on wtedy 14 lub 15 lat, czyli nieco więcej, niż zapamiętał Neil. - przyp. noita]

Ray Bradbury: w naszej pamięci i w Green Town, Illinois


Neil napisał w środę 6 czerwca 2012 o 18:31


Skończyłem pisać wspomnienie o Rayu Bradburym, które wstawiłbym na blog, gdyby nie przeszkodził mi e-mail z Guardiana z gorącą, serdeczną prośbą o tekst dla nich. I postanowiłem wysłać im ten tekst, niesprawdzony i surowy, a po godzinie znalazł się on na ich stronie.

Zaczyna od słów:


Wczoraj po południu nagrywałem w studio opowiadanie, które zapisałem z okazji 90. urodzin Raya Bradbury’ego. To monolog zatytułowany „Człowiek, który zapomniał Raya Bradbury’ego”, a zarazem próba przekazania, jak ogromny wpływ miał Bradbury na moje dzieciństwo, na mnie już jako dorosłego człowieka i – na ile potrafiłem – na resztę świata. Napisałem je rok temu jako wyznanie miłości i podziękowanie i prezent urodzinowy dla pisarza, który sprawił, że marzyłem, pokazał mi czym są słowa i jak wiele mogą osiągnąć i który nigdy nie zawiódł mnie ani jako czytelnika ani jako dorastającego chłopca.

W ubiegłym tygodniu podczas kolacji znajomy powiedział mi, że poznał Raya Bradbury’ego, kiedy sam miał 11 czy 12 lat. Kiedy Bradbury dowiedział się, że ten chce zostać pisarzem, zaprosił go do swojego gabinetu i poświęcił pół dnia na przekazanie mu ważnych rzeczy: że jeśli chcesz zostać pisarzem to musisz pisać. Codziennie. Czy masz na to ochotę, czy nie. Że nie możesz poprzestać na jednej książce. Że jest to praca, ale najlepsza praca na świecie. Mój znajomy dorósł i został pisarzem i to takim, który utrzymuje się ze swojej twórczości.

Ray Bradbury był człowiekiem gotowym poświęcić pół dnia dzieciakowi, który chciał zostać pisarzem, jak dorośnie.



Przepraszam, że jest tak niedopracowane. To był ciężki dzień. Zacząłem płakać, kiedy zadzwoniłem do Harlana Ellisona, żeby upewnić się, iż ta wiadomość do niego dotarła i po raz kolejny, kiedy moja redaktorka Jennifer Brehl, która była również redaktorką i przyjaciółką Raya, powiedziała „A wiesz, on naprawdę cię kochał.” I za każdym łzy pojawiały się niespodziewanie.

niedziela, 10 czerwca 2012

Ray Bradbury


Neil napisał w środę 6 czerwca 2012 o 14:07

O śmierci Raya Bradbury’ego dowiedziałem się dziś rano i ta wiadomość zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. I to na dłuższą chwilę, ponieważ tak wiele osób poprosiło mnie, żebym napisał – już, teraz, dla nich – kilka słów na temat Raya i tego, co znaczył. Jest jeszcze za wcześnie, ale wszyscy tego potrzebują.

Właśnie coś piszę. Ale chciałem zamieścić tu tekst, który napisałem kilka lat temu jako wstęp do wydanej przez PS The Machineries of Joy i który został przedrukowany w Timesie. Jeżeli ktoś chce mnie zacytować, może wybrać z tego dowolny fragment i dodać, że był dobry, uprzejmy i zawsze pełen entuzjazmu oraz że krajobraz naszego świata byłby znacznie uboższy gdybyśmy nie mieli w nim Raya.

I że jestem ogromnie szczęśliwy, że go znałem.


Ray Bradbury: Maszyneria radości

Jestem w stanie wyobrazić sobie różne światy i miejsca, ale nie to, że w żadnym z nich nie ma Ray'a Bradbury'ego. Nie Bradbury'ego - człowieka (Poznałem go osobiście. Po każdym spotkaniu z nim czuję się szczęśliwszy), ale Bradbury'ego - konstruktora marzeń. Człowieka, który biorąc ideę amerykańskiego Środkowego Zachodu, uczynił to miejsce zarówno magicznym, jak i rzeczywistym. Człowieka, który nadał kształt temu światu, przenosząc do niego swoje dzieciństwo i wszystkie osoby i rzeczy z nim związane. Człowieka, który dał nam wizję przyszłości, której należy się bać - przyszłości bez opowieści, bez książek. Kogoś, kto stworzył współczesne wcielenie Halloween.

Niektórych pisarzy pamiętam ze względu na ich opowiadania. Innych ze względu na to, jakimi są ludźmi. Bradbury jest jedynym, który ma miejsce w mojej duszy z powodu swoich miejsc i pór roku. Jeden ze zbiorów jego opowiadań ma idealny tytuł dla książki autorstwa Bradbury'ego - "Październikowa kraina". Taki tytuł podaje czytelnikowi porę roku (nie jakąśporę roku, ale miesiąc, w którym obchodzi się Halloween, kiedy gałęzie stukają o okna, a dziwne stwory czają się w piwnicach) i tworzy z niej miejsce, które czeka, by je odwiedzić.

Miejsca. Zielone łąki Green Town w stanie Illinois w "Słonecznym winie"; czerwone piaszczyste przestrzenie poprzecinane pękającymi kanałami - to oczywiście bradbury'owski Mars; mglista plaża Venice Beach z "Death is a Lonely Business". Wszystkie te miejsca zapadają w pamięć.

Trudno mi mówić o opowiadaniach Ray'a Bradbury'ego, nie mówiąc o nim jako osobie. Pamiętam jego siedemdziesiąte urodziny dwadzieścia lat temu w Muzeum Historii Naturalnej. Dziesięć lat później miałem zaszczyt wręczyć mu nagrodę Grand Master Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction. Nigdy wcześniej nie widziałem sali pełnej ludzi skandujących i klaszczących z takim entuzjazmem. A najważniejsze, że mogłem osobiście podziękować człowiekowi, którego twórczość pomogła mi się stać tym, kim jestem.

Pierwsze opowiadanie autorstwa Bradbury'ego, które przeczytałem, nosiło tyluł "Homecoming" i zmieniło mnie. Miałem wtedy siedem lat. Znalazłem je w zbiorze science fiction pożyczonym od ojca kolegi. "Homecoming" to historia zwyczajnego chłopca imieniem Timothy, który żyje sobie otoczony najrozmaitszymi mrocznymi stworzeniami. Identyfikowałem się z nim - wychowywanym przez kochającą rodzinę wampirów i potorów - bardziej niż z jakimkolwiek innym znanym mi dotychczas bohaterem. Tak jak on chciałem być odważny i nie bać się tego, co siedzi w ciemności, i tak jak on miałem potrzebę przynależności do grupy.

Potem przeczytałem "Srebrną szarańczę" - zbiór opowiadań znany dziś bardziej pod alternatywnym tytułem "Kroniki marsjańskie". Wydawało mi się, że niczego podobnego jeszcze nie widziałem (choć byłem wystarczająco młody, by brać wszystko dosłownie i wypatrywać szarańczy). Zakochałem się w "Usher II", gdzie ziemscy kolonizatorzy Marsa, reprezentujący opresyjny ruch antyliteracki na Ziemi, stworzony na potrzeby powieści "451 stopni Fahrenheita", przybywają do strasznego domu i giną z rąk robotów kontrolowanych przez miłośnika horroru i fantastyki. Morderstw dokonano w stylu opowiadań Edgara Alana Poe "Studnia i wahadło" i "Zabójstwo przy Rue Morgue" z punktem kulminacyjnym w "Beczce Amontillado". Po przeczytaniu tej książki stwierdziłem, że pewnego dnia przeczytam, co napisał Poe, sam zostanę pisarzem, znajdę jakiś Straszny Dom i będę miał mechanicznego orangutana, który będzie spełniał moje rozkazy. Póki co udało mi się zrealizować co najmniej trzy z tych zamierzeń.

Pierwsze książki Bradbury'ego, które kupiłem za własne pieniądze, pochodzą z wędrownej księgarni, która raz na semestr rozstawiała stoisko w mojej szkole. Miałem wtedy jakieś jedenaście lat, a książki, które wypatrzyłem, to "Słoneczne wino" i "Złote jabłka Słońca".

Wiele zawdzięczam pisarstwu Raya Bradbury'ego, bo miało na mnie duży wpływ. Przeczytałem, co tylko mogłem, ale nigdy nie chciałem go naśladować ani świadomie kopiować.

Bradbury nie wyprzedzał swoich czasów, za to był ich nieodrodnym dzieckiem. Więcej: tworzył te czasy, a pośrednio także kolejne. Był jednym z dwóch ludzi pochodzących z Waukegan, małego miasteczka w stanie Illinois, jakieś trzydzieści mil od Chicago, którzy dzięki swojej sztuce pozwolili Ameryce określić się w połowie XX w. (drugim synem Waukegan był komik Jack Benny). Bradbury tworzy sztukę od ponad sześćdziesięciu lat, wciąż wtyka kij w mrowisko i jest o nim głośno.

Najlepsze zbiory jego opowiadań mają określone tematy i schematy. Są kłótniami i rozmowami. "Maszyneria radości" przypomina o Bradburym wyzwolonym i piszącym dla wymagających czytelników, kiedy wielu świetnych pisarzy schlebia niskim gustom. Był jednym z pierwszych autorów, którzy potrafili wyjść z zamkniętego świata czytelników fantastyki do świata jako takiego.

W opowiadaniach z "Maszynerii radości" elementy charakterystyczne dla gatunku są, poza małymi wyjątkami, ukryte lub nieobecne. Ot, zbiór opowiadań - częściowo fantastycznych, częściowo nie. Księża kłócą się o podróże kosmiczne, stara kobieta zabezpiecza swój dom, żeby śmierć się do niego nie dostała, a my pytamy "kim są Marsjanie"?

W szczytowej formie Ray Bradbury był naprawdę tak dobry, jak mówią. Zrobił dużo i włożył w to siebie, więc kiedy jesienny wiatr zmiata z drogi czerwono-złote liście, albo kiedy widzę latem łąkę pokrytą mleczem, lub kiedy zimą chowam się przed zimnem w pokoju z telewizorem zajmującym całą ścianę i piszę, myślę o Ray'u Bradburym.

Z radością. Zawsze z radością.

Neil Gaiman


[artykuł tłumaczył Piotr]