Neil napisał w sobotę 28
kwietnia 2012 o 12:42
Wywiad ze Stephenem
Kingiem przeprowadziłem dla brytyjskiego Sunday Times Magazine.
Został opublikowany kilka tygodni temu. Dostęp do strony Timesa
jest płatny, więc pomyślałem, że zamieszczę tutaj pierwotną
wersję wywiadu. (To jest wersja surowa, nieco dłuższa niż
opublikowana.)
Nie param się już
dziennikarstwem i był to dla mnie przede wszystkim pretekst, żeby
pojechać w lutym na Florydę i spędzić dzień w towarzystwie
bardzo miłych ludzi, których zbyt rzadko widuję.
Mam nadzieję, że Wam się
spodoba.
Dopisek: Sunday Times
poprosił, żebym dopisał coś krótkiego na temat siebie i Kinga,
więc napisałem to:
„Najważniejszej rzeczy
od Stephena Kinga nauczyłem się jeszcze jako nastolatek, czytając
jego zbiór esejów na temat horroru i pisarstwa pt. Danse
Macabre. Wyjaśnia on tam, że
jeśli napiszesz zaledwie stronę dziennie, zaledwie 300 słów, po
roku będziesz miał powieść. To było ogromnie pokrzepiające –
nagle coś ogromnego i niemożliwego stało się dziwnie łatwe. Jako
dorosły tak właśnie pisałem książki, na pisanie których nie
miałem czasu, jak choćby Koralinę.
Przy okazji tego spotkania
ze Stephenem Kingiem zwróciłem uwagę na to, jak swobodnie czuje
się on w tym, co robi. Nie słyszy się już o zakończeniu kariery,
rzuceniu pisania, nie słychać sugestii, że może skończy z tym
wszystkim zanim zacznie się powtarzać. Lubi pisanie o wiele
bardziej, niż jakąkolwiek inną pracę, którą mógłby wykonywać
i nie wydaje się skłonny z nią kończyć. Chyba, że ktoś
przystawiłby mu do głowy pistolet.”
Po raz pierwszy spotkałem
Stephena Kinga w Bostonie w 1992 roku. Siedziałem w jego pokoju
hotelowym, poznałem jego żonę Tabithę (do której w rozmowie
zwraca się „Tabby”) i nastoletnich wówczas synów Joego i
Owena. Rozmawialiśmy o pisaniu i pisarzach, o fanach i o sławie.
Gdybym miał przeżyć
swoje życie raz jeszcze, mówił
King, wszystko zrobiłbym tak samo. Nawet te złe momenty.
Ale nie nakręciłbym reklamy telewizyjnej „Czy wiesz kim jestem?”
dla American Express. Po tej reklamie cała Ameryka wiedziała, jak
wyglądam.
Był
wysoki i ciemnowłosy, a Joe i Owen wyglądali jak dużo młodsze
kopie swego ojca, prosto z maszyny do klonowania.
Kiedy
spotkałem Kinga po raz kolejny, w 2002, wyciągnął mnie na scenę,
żebym zagrał na milirtonie
razem z Rock Bottom Remainders. Zespół był skleconą naprędce
zbieraniną pisarzy, którzy potrafili na czymś grać i śpiewać
lub – jak w przypadku pisarki Amy Tan – wcielić się w rolę
dominy śpiewającej These Boots Are Made For Walkin'
Nancy Sinatry.
Po
występie rozmawialiśmy w ciasnej łazience na tyłach teatru, bo
tylko tam King mógł ukradkiem zapalić papierosa. Był wtedy siwy i
wydawał mi się bardzo kruchy. Dopiero wracał do formy po długiej
hospitalizacji spowodowanej potrąceniem przez jakiegoś idiotę w
vanie i infekcjach, których nabawił się w szpitalu. Narzekał na
ból przy schodzeniu po schodach. Martwiłem się wtedy o niego.
A
teraz, kolejne dziesięć lat później, kiedy widzę jak King
wychodzi z parkingu na Sarasota Key, aby mnie powitać, wygląda
dobrze. Nie jest już wątły. Ma 64 lata, a wygląda młodziej, niż
dziesięć lat temu.
Dom
Kinga w Bangor w stanie Maine jest okazały i gotycki. Wiem to, choć
nigdy tam nie byłem. Widziałem zdjęcia w internecie. Ten dom
wygląda dokładnie, jak miejsce, w którym powinien mieszkać i
pracować ktoś taki, jak Stephen King. Ma nietoperze z kutego żelaza
i gargulce na bramie.
Dom
Stephena Kinga na wyspie u wybrzeży Florydy, niedaleko Sarasoty,
jest paskudny. Samo miasto to wąski paseczek lądu upstrzony
wielkimi domami (Ten należał do Johna Gotti,
dowiaduję się, gdy mijamy jeden z ogromnych, białych budynków,
otoczony wysokim murem. Nazywamy go Morderczą
posiadłością). Brzydota domu
Kinga nie jest nawet rozczulająca. To podłużny klocek z betonu i
szkła, wygląda jak ogromne pudełko po butach. Tabby wyjaśnia, że
zbudował je konstruktor centrów handlowych z materiałów, z
których takie centra budowano. Wygląda jak McPosiadłość
zbudowana według pomysłu Apple store i nie jest to piękna wizja.
Ale kiedy już znajdziesz się w środku, szklane ściany ukazują
doskonały widok na plaże i morze, gargantuiczne wrota z
niebieskiego metalu rozpływają się w nicość i gwiazdy w kącie
ogrodu, a wewnątrz budynku znajdują obrazy, rzeźby i – co
najważniejsze – gabinet Kinga. Stoją w nim dwa biurka. Jedno z
nich ładne i z widokiem, a drugie – niepozorne, zastawione
komputerem, przy którym tyłem do okna stoi sfatygowane, zdezelowane
krzesło.
Przy
tym właśnie biurku King siada codziennie i pisze. Obecnie pracuje
nad książką Joyland,
powieścią o seryjnym zabójcy w parku rozrywki. Za oknem widać
fragment ogrodzonego terenu, po którym olbrzymi afrykański żółw
pustynny przechadza się niczym ogromny wędrujący kamień.
Ze
Stephenem Kingiem zetknąłem się po raz pierwszy na długo zanim
spotkałem go osobiście. Było to na londyńskim dworcu East Croydon
około roku 1975. Miałem czternaście lat. Znalazłem książkę z
całkowicie czarną okładką. Jej tytuł brzmiał Miasteczko
Salem. To była druga powieść
Kinga, o pierwszej, króciutkiej powieści Carry
o nastolatce z paranormalnymi zdolnościami, nie wiedziałem. Nie
położyłem się spać, dopóki nie skończyłem czytać Miasteczka
Salem, byłem zachwycony
dickensowskim portretem małego amerykańskiego miasteczka
unicestwionego z powodu pojawienia się wampira. I nie był to miły
wampir, tylko wampir z prawdziwego zdarzenia. Skrzyżowanie Draculi
z Peyton Place. Potem
kupowałem każdą nową książkę Kinga. Niektóre były wspaniałe,
inne nie. Ale nic nie szkodzi. Ufałem mu.
King
zaczął pisać Carrie,
ale ją porzucił. Tabby King wyciągnęła ją z kosza, przeczytała
i zachęciła męża do jej skończenia. Byli biedni, a potem King
sprzedał Carrie i
wszystko się zmieniło. A on pisał dalej.
W
drodze na Florydę przesłuchałem trwający ponad 30 godzin
audiobook 11/22/63,
powieści Kinga o podróżach w czasie. Opowiada ona o licealnym
nauczycielu angielskiego (King był nim, gdy pisał Carrie),
który z 2011 trafia do roku 1958 poprzez tunel czasoprzestrzenny
mieszczący się magazynie dawnej restauracji, z misją uratowania
Johna F. Kennedy'ego od kuli Lee Harveya Oswalda.
Jak
zwykle u Kinga, opowieść sprawia, że chcesz wiedzieć co dokładnie
stanie się dalej. Zawiera elementy horroru, ale stanowią one
właściwie przyprawę dla opowieści, która jest po części
dokładną w najdrobniejszych szczegółach powieścią historyczną,
po części historią miłosną, a na pewno rozważaniami na temat
natury czasu i przeszłości.
Biorąc
pod uwagę zakres kariery Kinga trudno jest opisać cokolwiek, co
robi, jako anomalię. King działa na granicy literatury popularnej,
zahaczając czasami o literaturę faktu. Jego kariera (Większość
pisarzy nie miewa kariery. My po prostu piszemy kolejne książki.)
jest osobliwie odporna
na krytykę. Jest
popularnym powieściopisarzem, co niegdyś, a może i nadal, stanowi
opis autora konkretnego typu książek: książek, które za
poświęcony im czas odwdzięczą się przyjemnością czytania i
fabułą, jak dzieła Johna D. MacDonalda (11/22/63
jest ukłonem Kinga w jego stronę.) Ale jest nie tylko popularnym
powieściopisarzem. Wydaje się, że niezależnie od tego, co
napisze, zawsze będzie autorem horrorów. Zastanawiam się, czy to
go frustruje.
Nie. Mam rodzinę,
która ma się dobrze. Wystarcza nam pieniędzy na jedzenie i
kupowanie innych rzeczy. Wczoraj mieliśmy spotkanie Fundacji Kinga
(to prywatna fundacja przeznaczająca środki na rozmaite cele
charytatywne). Stephanie, moja szwagierka, wszystko
organizuje, a my wspólnie siadamy i przekazujemy pieniądze. To
dopiero jest frustrujące. Co roku przeznaczamy taką samą ilość
pieniędzy na inny cel... to jak wrzucanie ich do studni bez dna. To
jest frustrujące.
Nigdy nie myślałem o
sobie jako o autorze horrorów. To inni tak o mnie myślą. A ja sam
nigdy nic na ten temat nie mówiłem. Tabby i ja na początku nie
mieliśmy nic i byliśmy przerażeni, że zostaniemy z niczym. Więc
jeśli ktoś chciał mówić „jesteś tym a tym”, nie
przeszkadzało nam to, dopóki książki się sprzedawały. Myślałem
sobie, że będę siedział cicho i pisał to, co chcę pisać. Coś
takiego, jak opisujesz zdarzyło mi się po raz pierwszy, kiedy
pracowałem nad książką Cztery
pory roku. Był to zbiór opowiadań, które pisałem jak
wszystkie inne: przyszedł mi do głowy pomysł i postanowiłem go
zapisać. Była tam więzienna opowieść „Rita Hayworth i skazani
na Shawshank”, było opowiadanie inspirowane moim dzieciństwem pt.
„Ciało” oraz opowieść o dzieciaku, który odkrywa nazistę –
„Uczeń szatana”. Wysłałem je do wydawnictwa Viking, w którym
moim redaktorem przez długie lata był John Williams. To znakomity
redaktor, zawsze przyjmował moje teksty tak, jak były i nie chciał
ich na siłę zmieniać. Wysłałem mu Cztery
pory roku [w oryginale
„Different seasons”, czyli „Różne pory” - przyp.noita], a
on odpowiedział, że nazwałem je „porami roku”, a napisałem
tylko trzy. Więc dopisałem jeszcze jedno, „Metodę oddychania”,
i książka była gotowa. Dostałem najlepsze recenzje w życiu. I
wtedy po raz pierwszy ludzie pomyśleli „ to coś więcej, niż
tylko horrory”.
Któregoś dnia byłem
w supermarkecie i podeszła do mnie starsza kobieta z rodzaju tych,
które powiedzą ci bez ogródek, co myślą. Powiedziała „Wiem,
kim pan jest, pisze pan horrory. Nie czytam pana książek, ale
szanuję pana prawo do ich pisania. Po prostu wolę bardziej życiowe
historie, jak tych Skazanych na
Shawshank.” Powiedziałem jej, że ja to napisałem. A
ona odpowiedziała „Nieprawda” i sobie poszła.
To się
zdarza bez przerwy. Tak było, kiedy King wydał Misery,
opowieść o toksycznych fanach. Tak samo było przy okazji Worka
kości, gotyckiej opowieści o duchach z pisarzem w roli głównej,
która miejscami nawiązuje do Rebeki Daphne De Maurier. Tak
samo było, gdy przyznano mu Medal Narodowej Fundacji Książki za
wkład w literaturę amerykańską.
Nie rozmawiamy w wielkim,
betonowym, pudełkowym domu. Siedzimy nad basenem należącym do
mniejszego domu przy tej samej ulicy, który Kingowie kupili dla
odwiedzających ich gości. Zatrzymał się tam Joe King, piszący
pod pseudonimem Joe Hill. Nadal jest podobny do ojca, choć nie
wygląda już jak jego klon i sam odniósł ogromny sukces jako autor
książek i powieści graficznych. Wszędzie zabiera ze sobą iPada.
Joe i ja przyjaźnimy się.
W powieści Worek kości
Stephen King umieścił pisarza, który przestał pisać nowe rzeczy,
ale wciąż publikuje nagromadzone książki. Zastanawiam się, jak
długo wydawcy Kinga mogliby utrzymać jego śmierć w tajemnicy.
King
uśmiecha się. Pomysł na pisarza z Worka
kości przyszedł mi do głowy dawno temu, kiedy
usłyszałem, że Danielle Steele pisała trzy książki rocznie, a
wydawała tylko dwie. Wiedziałem też, że Agatha Christie
zachomikowała kilka książek na zwieńczenie swej kariery
pisarskiej. Gdybym umarł teraz i wszyscy utrzymywali tę wiadomość
w tajemnicy, książek starczyłoby do 2013 roku. Jest już gotowa
kolejna powieść z cyklu Mroczna
Wieża, Wiatr przez dziurkę od klucza, która zostanie
wkrótce wydana. Gotowy jest też Doktor
Sen. Czyli co byłoby gotowe, jeśli przejechałaby mnie,
jak Margaret Mitchell, taksówka? Nie skończyłbym Joyland,
ale Joe mógłby ją skończyć bez najmniejszego problemu. Jego styl
trudno odróżnić od mojego, a jego pomysły są lepsze, niż moje.
Joe rzuca pomysłami, jak sypiące iskrami fajerwerki. Ja chciałbym
zwolnić tempo. Mój agent targuje się z wydawcą o książkę
Doktor Sen, która
jest kontynuacją Lśnienia,
bo długo nie chciałem pokazać im rękopisu. Potrzebowałem chwili
oddechu.
Dlaczego
postanowił napisać kontynuację Lśnienia?
Nie mówię mu, jak bardzo ta książka mnie przeraziła, kiedy
miałem szesnaście lat, ani jak uwielbiałem, a jednocześnie byłem
zawiedziony filmem Kubricka.
Napisałem ją, bo było
to już bardzo męczące. Powiedz tylko, że wracasz do książki,
która była kiedyś niezwykle popularna i chcesz napisać
kontynuację. Ludzie będą kojarzyć książkę, którą czytali
jako dzieciaki. Dzieciakom wydawała się naprawdę przerażająca, a
kiedy jako dorośli przeczytają sequel mogą pomyśleć, że nie
jest równie dobry. Wyzwanie polega na tym, żeby uczynić ją równie
dobrą – albo zupełnie inną. Jest z czym się mierzyć. To nie
lada wyzwanie.
Chciałem napisać
Doktora Sna, bo
chciałem przekonać się, co stanie się z Dannym Torrence'em kiedy
dorośnie. A wiedziałem, że będzie pił, bo jego ojciec był
pijakiem. W Lśnieniu
brakowało mi tego, że Jack Torrence był zatwardziałym, wytrawnym
pijakiem, który nigdy nie próbował korzystać z grup wsparcia typu
Anonimowych Alkoholików. Pomyślałem sobie, no dobrze, zacznę od
Danny'ego Torrence'a w wieku lat czterdziestu. Będzie jednym z tych
facetów, którzy zarzekają się, że „nigdy nie będę jak mój
ojciec, nigdy nie będę się nad nikim znęcał jak mój ojciec”,
a potem kiedy mają 37 czy 38 lat zdają sobie sprawę, że są
pijakami. Potem zacząłem się zastanawiać, jakie życie wiedzie
ktoś taki? Na pewno imał się różnych źle płatnych zajęć,
wylądował w więzieniu, a teraz pracuje jako dozorca w hospicjum.
Bardzo chciałem umieścić go w hospicjum, bo ze względu na
lśnienie może pomagać ludziom przechodzić na drugą stronę.
Nazywają go „Doktor Sen” i wiedzą, że trzeba go zawołać, gdy
do pokoju wejdzie kot i usiądzie na czyimś łóżku. Pisałem o
facecie, który jeździ autobusem, jada w McDonaldzie, a przy
wyjątkowych okazjach w Red Lobster. Nie o kimś, kto bywa w Sardi's.
[ekskluzywna nowojorska
restauracja – przyp.noita]
Stephen
i Tabitha poznali się wśród regałów bibliotecznych Uniwersytetu
Maine w 1967 roku i pobrali w 1971. On po otrzymaniu dyplomu nie
dostał posady nauczycielskiej, więc pracował w przemysłowej
pralni, na stacji benzynowej i jako dozorca. Skromny dochód co jakiś
czas uzupełniał honorariami za opowiadania, zwykle horrory,
sprzedawane magazynom dla mężczyzn w stylu Cavalier.
Byli biedni jak myszy kościelne. Mieszkali w przyczepie, a King
pisał na prowizorycznym biurku zainstalowanym pomiędzy zmywarką i
suszarką. Wszystko zmieniło się w 1973, kiedy na sprzedaży Carrie
zarobił 200 tys. dolarów. Jestem ciekaw, kiedy King przestał
martwić się o pieniądze.
Zastanawia
się chwilę. W 1985. Wówczas Tabby od dłuższego czasu
rozumiała, że nie musimy się już martwić o te rzeczy. Ja nie.
Byłem przekonany, że w końcu odbiorą mi te pieniądze i z trójką
dzieci będę musiał znów zamieszkać w wynajętym domu, że to
wszystko jest zbyt piękne, by było prawdziwe. W okolicach roku 1985
zacząłem się rozluźniać i myśleć „jest dobrze, wszystko
będzie dobrze.”
Ale nawet teraz
to wszystko (ruchem
ręki wskazuje basen, dom gościnny, wyspy i liczne McPosiadłości w
okolicy) jest dla mnie bardzo
dziwne, choć mieszkam tu tylko przez trzy miesiące w roku. W Maine
mieszkamy w jednym z najbiedniejszych hrabstw. Wielu spośród ludzi,
których widujemy i z którymi się zadajemy zarabia wycinaniem
drzew, wywozem śmieci itp. Nie próbuję pokazać, że się z nimi
utożsamiam, ale jestem zwykłym facetem i po prostu mam taki jeden
talent, z którego korzystam.
Nic nie nudzi
mnie bardziej, niż Nowy Jork i kolacja w supermodnej restauracji,
gdzie musisz siedzieć i czekać przez cholerne trzy godziny. No
wiesz, zamawia się drinki przed jedzeniem, wino po, trzydaniowy
posiłek, potem jeszcze kawa, ktoś poprosi o pieprzoną francuską
prasę i inne tego typu bzdury. Dla mnie to, co naprawdę dobre, to
przejażdżka do Waffle House, by zamówić jajecznicę i gofry.
Kiedy mijam po drodze pierwsze miejsce, gdzie podają gofry – wiem,
że jestem na południu. To jest naprawdę dobre.
Płacą mi
absurdalną ilość pieniędzy, zauważa
King, za coś, co robiłbym za
darmo.
Kiedy
Stephen King miał cztery lata jego ojciec wyszedł po papierosy i
już nigdy nie wrócił,więc samotnie wychowywała go matka. Steve i
Tabby mają trójkę dzieci: Naomi, która jest unitariańską pastor
i sprawia pieczę nad swoją cyfrową parafią oraz Joego i Owena,
którzy obaj są pisarzami. Joe kończy trzecią powieść, a
pierwsza powieść Owena wyjdzie w 2013.
Rozmyślam
o dystansie i o zmianach. Czy łatwo jest pisać o ludziach
wykonujących prace fizyczne w 2012 roku?
Jest zdecydowanie
trudniej. Kiedy pisałem Carrie
i
Miasteczko Salem sam byłem o
krok od zarabiania siłą własnych mięśni. Ale prawdą jest
również – i Joe wkrótce to odkryje – że kiedy masz małe
dzieci, znaczniej łatwiej jest o takich dzieciach pisać, bo
przyglądasz się im i masz je w pobliżu na okrągło.
Ale twoje dzieci
dorastają. Trudniej mi pisać o dwunastoletniej dziewczynce w
Doktorze
Śnie, niż o pięcioletnim
Dannym ze Lśnienia,
bo jako model Danny'ego służył mi Joe. Nie chodzi mi o to, że Joe
ma zdolność lśnienia, jak Danny, ale wiedziałem kim jest, jak się
bawi, co chciałby robić itd. Ale koniec końców chodzi o to, że
jeśli Ty możesz wymyślić te wszystkie bajeczne rzeczy, które
wydarzyły się w Amerykańskich
bogach, a ja mogę wymyślić
Magiczne Drzwi, to z pewnością mogę też ruszyć głową i
wyobrazić sobie, jak to jest pracować fizycznie przez dziesięć
godzin dziennie.
Teraz
robimy to, co zwykli robić pisarze: rozmawiamy o swoim rzemiośle, o
tym jak robimy to, co robimy, o tym jak zmyślamy dla zarobku i z
powołania. Jego następna książka, Wiatr
przez dziurkę od klucza,
należy do cyklu Mroczna wieża,
który King zaczął obmyślać jeszcze jako nastolatek. Ukończenie
cyklu zajęło mu lata i dokonał tego dzięki namowom swych
asystentek, Marshy i Julie, które miały dosyć odpowiadania na
listy fanów pytających, kiedy opowieść zostanie doprowadzona do
końca.
Teraz,
kiedy historia została ukończona, King zastanawia się jak bardzo
może ją poprawić, spoglądając na cały cykl jakby była to jedna
bardzo długa powieść. Czy może napisać kolejną wersję? Ma taką
nadzieję. Obecnie Stephen King jest postacią w piątej i szóstej
części Mrocznej wieży,
a prawdziwy, nie-książkowy pisarz Stephen King zastanawia się, czy
usunąć tę postać z kolejnej wersji książki.
Opowiedziałem
mu, jak osobliwie toczyły się moje przygotowania do opowiadania,
nad którym ostatnio pracowałem, bo kiedy zacząłem szukać
potrzebnych informacji, z fabularnego punktu widzenia wszystko już
na mnie czekało. Stephen kiwa głową ze zrozumieniem.
Dokładnie –
wystarczy, że się rozejrzysz i wszystko jest na wyciągnięcie
ręki. Najwyraźniej coś takiego przydarzyło mi się, kiedy Ralph,
mój ówczesny agent, powiedział „To trochę szaleństwo, ale masz
może pomysł na powieść, którą można by publikować w
odcinkach, jak Dickens?”, a ja miałem w głowie opowieść, która
walczyła, żeby wydostać się na zewnątrz. I to była Zielona
mila. Wiedziałem od razu, że
jeśli mam to zrobić, muszę się w tej historii zanurzyć. Zacząłem
pisać i trzymałem się na bezpieczną odległość od daty
publikacji [kolejnego fragmentu]. Ponieważ...
Steve
waha się, próbuje wyjaśnić to tak, żeby nie zabrzmiało głupio.
Za każdym razem, kiedy czegoś potrzebowałem, to coś już na mnie
czekało.
Kiedy John Coffey
trafia do więzienia ma zostać stracony za zamordowanie dwóch
dziewczynek. Wiedziałem, że tego nie zrobił, ale nie wiedziałem,
że facet, który to zrobił znajduje się w tym samym więzieniu i
nie wiedziałem jak do tego doszło, ale kiedy zacząłem pisać –
wszystko już na mnie czekało. Po prostu po to sięgnąłem.
Wszystko złożyło się z jedną całość, tak jakby istniało już
wcześniej.
Nigdy nie myślę
o opowiadaniach jak o czymś zrobionym, dla mnie są to zawsze rzeczy
znalezione. Tak jakby można wyciągnąć je z ziemi, podnieść z
podłogi. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w ten sposób
bagatelizuję własną kreatywność. Być może, a być może nie. A
teraz mam nierozwiązany problem w opowiadaniu, nad którym pracuję.
Ale nie jest to problem, który nie daje mi spać po nocach. Mam
przeczucie, że kiedy nadejdzie odpowiedni moment, rozwiązanie
będzie na mnie czekało...
King
pisze codziennie. Kiedy nie pisze, jest nieszczęśliwy. Kiedy pisze,
świat jest dobrym miejscem, więc pisze. To proste. Siadam
do pisania około ósmej piętnaście rano, pracuję do za piętnaście
dwunasta i przez ten czas, to wszystko jest prawdziwe. A potem po
prostu się odłączam. Zwykle udaje mi się napisać około 1200 –
1500 słów, to około sześciu stron. Chcę, żeby te sześć stron
urosło do pełnej książki.
Zaczynam
objaśniać Kingowi swoją teorię: kiedy w odległej przyszłości
ludzie będą chcieli dowiedzieć się, jak żyło się między
rokiem 1973, a obecnym, odpowiedzi będą szukać u Kinga. Bo w
mistrzowski sposób potrafi on przenieść świat, który widzi na
karty książki. Powstanie i odejście kaset wideo, pojawienie się
Google i smartfonów. To wszystko jest u Kinga, pod warstwą potworów
i ciemności, i to wszystko sprawia, że są one bardziej realne.
King
jest pełen optymizmu. Wiesz, że
nie sposób przewidzieć co przetrwa próbę czasu, a co nie. Kurt
Vonnegut kiedyś powiedział, że za 200 lat, kiedy ludzie będą się
chcieli przekonać jak żyło się w XX wieku, sięgną do Johna D.
McDonalda, ale ja nie jestem o tym przekonany. Wydaje się, że już
o nim zapomniano. Ale ja sam staram się przeczytać jakąś jego
powieść za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam.
Przerwy
w mojej rozmowie ze Stephenem Kingiem wypełniają wzmianki o
pisarzach. I zdaję sobie nagle sprawę, że każdy z nich jest, lub
był, popularnym autorem dzieł czytanych – z ogromną
przyjemnością – przez miliony.
Wiesz, co jest
najdziwniejsze? W ubiegłym tygodniu byłem na targach książki w
Savannah... Zdarza mi się to coraz częściej. Wyszedłem na scenę
i dostałem owację na stojąco, to było nieco przerażające... bo
oznacza, że albo zostałeś ikoną kultury albo oklaskują fakt, że
jeszcze żyjesz.
Opowiadam
mu o pierwszej owacji na stojąco, jaką widziałem w Ameryce. To
była owacja dla Julie Andrews podczas próbnych spektakli
Victor/Victoria
w Minneapolis. To nie był szczególnie dobry występ, ale dostała
owację na stojąco za to, że była Julie Andrews.
Ale dla nas jest
to bardzo niebezpieczne. Wolałbym, żeby ludzie lubili moje prace,
niż mnie samego.
A
co z nagrodami za całokształt twórczości?
Wręczanie mi ich
sprawia ludziom ogromną przyjemność. Wszystkie te nagrody trafiają
do składziku, ale oni o tym nie wiedzą.
W
tym momencie pojawia się Tabby King mówiąc, że czas na obiad, a
po chwili dodaje, że w większym domu ogromny afrykański żółw
pustynny właśnie próbował zgwałcić kamień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz