Skoro właśnie trwa akcja "jedna książka, jeden Twitter" poświęcona Amerykańskim bogom, to przy okazji przypomnijmy sobie, o co chodziło w tej powieści. Zapraszam do przeczytania kolejnej mojej recenzji.
“The highway’s jammed with broken heroes on a last chance power drive
Everybody’s out on the run tonight but there's no place left to hide
Together, Wendy, we can live with the sadness
I’ll love you with all the madness in my soul
Someday girl, I don't know when we’re gonna get to that place
Where we really want to go and we’ll walk in the sun
But till then tramps like us, baby, we were born to run”
(Podane cytaty pochodzą oczywiście z piosenek "In God's Country" U2 oraz "Born To Run" Bruce'a Springsteena.)
[Recenzja powstała w ramach współpracy z portalem Kawerna]
„Desert Sky, dream beneath a desert sky
The rivers run but soon run dry, we need new dreams tonight
Desert Rose, dreamed I saw a desert rose
Dress torn in ribbons and in bows - like a siren she calls to me
Sleep comes like a drug, in God’s Country
Sad , crooked crosses, in God’s Country.”
Ameryka. Już od ponad dwustu lat kraj ten jednocześnie fascynuje i oczarowuje, przeraża i dziwi zarówno przybyszów ze Starego Świata, jak i osoby, które nigdy nie przeprawiły się przez Atlantyk, ale z wielkim napięciem obserwują, co też się dzieje we współczesnym caput mundi. Kraj, wydawać by się mogło zupełnie bez korzeni, tworzony przez zbitkę niemalże wszystkich narodów świata, które napływały do niego przez te wszystkie lata, szukając lepszego życia, a także przez pozostałości kultury rdzennych mieszkańców. Kraj, którego obywatele stopili się w czasem wyśmiewany, czasem chwalony, a kiedy indziej podziwiany naród. Jest to wreszcie kraj, którego kulturowymi obywatelami są jakże liczni mieszkańcy Europy, w tym i nasi rodacy. Bardzo łatwo jest wydać negatywną opinie na temat Stanów, stylu życia ich mieszkańców, wyznawanych przez nich wartości, nietrudno całkowicie odrzucić ten jeden wielki kotlet, do którego przekaz medialny sprowadza obraz tego kraju. Bardzo trudno natomiast jest zrozumieć całą wewnętrzną różnorodność, olbrzymie zróżnicowanie społeczne i kulturowe, którego na pierwszy rzut oka z dalszej odległości wcale nie widać… Dlatego też może i dobrze, że obraz Ameryki jest przedstawiany przez kogoś, kto mieszka tam na co dzień, ale tak samo jak wielu innych przybył do niej ze Starego Świata…
Wydana prawie dziesięć lat temu powieść Neila Gaimana, Amerykańscy bogowie, okazała się najpoczytniejszą i też najbardziej znaną książką tego autora, co zresztą chyba nie zmieniło się do dnia dzisiejszego. Nie sposób się temu dziwić. Opisana z niezwykłą drobiazgowością podróż przez dwie Ameryki - jedną, która jawi się jako zwyczajne, znane z wielu filmów i seriali miejsce, gdzie współistnieją ze sobą ogromne metropolie oraz świat małych miasteczek. Amerykę, którą kojarzy każdy przeciętny zjadacz chleba. Ale gdyby książka opowiadała wyłącznie o podróży Cienia przez zwyczajne miasta i miasteczka, nie byłaby godna polecenia i nie miałaby takiej wartości. Ważniejsza może jest podróż przez tę drugą Amerykę, która nie jest wystawiona na światło dzienne dla przeciętnego turysty. Amerykę mającą swoją własną historię, składającą się z historii wszystkich tych, którzy przez wieki przybywali do Nowego Świata, dobrowolnie bądź pod przymusem, szukając szansy na lepsze życie, uciekając przed demonami, czy po prostu nie mając innego wyboru. Tych wszystkich ludzi, którzy przywieźli do nowego kraju swoje marzenia, swoje nadzieje, swoje poglądy i wierzenia. Amerykę, która zazdrośnie strzeże swoich sekretów i nie pozwala nikomu z zewnątrz przeniknąć do samego sedna…
Najzwyklejsza w całym otaczającym nas galimatiasie wydaje się postać głównego bohatera. Człowiek nazywany Cieniem, to mógłby być zwyczajny chłopak z sąsiedztwa, chociaż zapewne nikt by się do niego nie przyznawał. Postać nie ujawniająca przesadnej inteligencji, za to wysoka i umięśniona, mająca zwyczajną, spokojną pracę, pozwalającą na normalne życie w jednym z amerykańskich miasteczek. Ponadto Cień jest ożeniony z przepiękną dziewczyną, dla której byłby gotów zrobić wszystko, i jak wiemy robi to na tyle skutecznie, żeby znaleźć się w sytuacji wyjściowej: warunkowo zwolnionego z więzienia stanowego, po odbyciu trzech lat z zaplanowanej kary za napad z bronią w ręku. Wydawać by się mogło, że z takiego zestawu warunków początkowych nie można ułożyć ciekawej, intelektualnej powieści. Że postać mało rozgarniętego osiłka, którego jedyną pasją jest uczenie się sztuczek z monetami i który z desperacji bierze się do czytania Herodota, nie będzie wystarczającym spoiwem powieści. Ale ostatecznie, na samym początku nic nie zapowiadało, co może się kryć w Edmundzie Dantesie…
W końcu ogromne znaczenie ma tutaj to, co niezwykłe i to, co metafizyczne. Zresztą ta powieść wcale nie jest pierwszym przykładem wykorzystania przez autora nawiązań mitologicznych i przeniesienia postaci czy nawet samych schematów do współczesnego świata. Ale tutaj jest to zrobione w sposób pełniejszy. Owszem, wszyscy ci dumni bogowie nigdy by się nie przyznali, że to co się dzieje w otaczającym ich świecie ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z najsilniej wyeksponowanymi w powieści postaciami o skandynawskim czy egipskim rodowodzie, czy też z wszelkimi bożkami, duchami, leprechaunami i innymi dżinami, które mogły pojawić się wszędzie i zawsze, w tym przypadku zostają skonfrontowane z rzeczywistością. A o tym, jaka jest rzeczywistość wiary na początku naszego stulecia najlepiej przekonuje chyba scena, w której Wednesday wraz z Eostre toczą jakże ciekawą dyskusję z wielce zaangażowaną i niemalże płonącą ogniem swoich przekonań dziewczyną przedstawiającą się jako poganka i wiccanka. Epoka New Age, którą bardzo łatwo zaobserwować - wystarczy tylko wejść do pierwszej z brzegu księgarni - dla każdego ze starych, a nawet wiekowych systemów wierzeń jest naprawdę skutecznym przekleństwem. Skoro żeby zapełnić powstającą w człowieku potrzebę mistycyzmu czy też Uczestniczenia we Wspólnocie, wystarczy tylko pobieżnie zapoznać się z nie mającymi żadnych treści skrawkami ładnie brzmiących słówek, to po co robić cokolwiek innego? Zwłaszcza jeśli tradycyjnie działające, ortodoksyjne kościoły nie są w stanie dać ludziom tego, czego potrzebują, a tylko wymagają od nich życia według ściśle określonych zasad. Po co „nowocześnie myślącym” ludziom, chcącym iść z duchem czasu coś takiego? Bardzo łatwo zarzucić tutaj Gaimanowi, że w świecie przedstawionym w powieści co krok natykamy się na postaci z antycznych panteonów, na istoty, które od wielu setek lat przestały funkcjonować na płaszczyźnie religijnej, stając się jedynie bohaterami baśni, a zaledwie wspomina się tutaj o dominujących religiach judeochrześcijańskich. Ale jeśli o mnie chodzi, to wcale nie ma potrzeby, żebyśmy czytali o aniołach, diabłach czy innych mieszkańcach teologicznych zaświatów. Ważne tutaj jest samo zjawisko. Powolna śmierć starej, wiekowej wiary w zetknięciu z dniem dzisiejszym. Z jednej strony w zetknięciu z oddziałami tych „nowych bóstw” - bóstw telewizji, komputerów, telefonów komórkowych i całego ekwipunku zajmującego swoją pozycję drogą peryferyczną. Ale nie to jest największym zagrożeniem. Te „złote cielce”, jeśli wolno mi w tym przypadku użyć takiego wyrażenia, przyjdą i jeszcze szybciej odejdą, robiąc miejsce kolejnym w niekończącym się wyścigu nowego z jeszcze nowszym. To, co stanowi o sile nowych trendów, to ich aktualność, zgodność z obowiązującą modą, skrajna zdolność do adaptacji, której kosztem pada wcześniejsza tożsamość. To, co stanowi o ich sile sprawi, że nie będą się długo cieszyć swoją pozycją. Dużo gorszy od takowej konfrontacji jest właśnie New Age. Sprowadzenie sfery sacrum do kolorowego, ładnego pudełka, które jest otwierane li tylko wtedy, kiedy jest potrzebne, oraz ignorowanie wszystkich pozostałych, wydawać by się mogło, komponentów wierzeń i przekonań. W dzisiejszych czasach żaden faktyczny czy też kulturowy obywatel Ameryki nie ma czasu, żeby zastanowić się nad wartościami płynącymi z przeszłości. Po co ma to robić, skoro ma do dyspozycji wielki kocioł, z którego może brać co chce, kiedy chce i bez żadnej odpowiedzialności za to, co robi?
Ale przecież książka nie jest tylko literacką wizją wyżej zaprezentowanych problemów. Zresztą całość jest napisana na tyle sprawnie i przekonywająco, że może zainteresować osoby, które na co dzień nie są zainteresowane taką tematyką. Wtedy wystarczy, ze zainteresują się samą intrygą, niesamowitą opowieścią o podróży Cienia przez Amerykę, o jego niezwykłych towarzyszach i wrogach. W zasadzie nie ma żadnych przeszkód, żeby odczytać powieść jako przykład literatury fantasy, chociaż w takim przypadku może umknąć wiele zawartych tam treści, chociażby sens występujących w książce przerywników - autonomicznych opowieści, dziejących się czasem nawet całe stulecia przed rozpoczęciem właściwej akcji. Chociaż każda z tych opowieści, każde z tych wewnętrznych opowiadań, wydaje mi się, jest na tyle interesujące, że naprawdę nie warto ich pomijać. Przejdźmy zatem do opowieści właściwej. Moją ulubioną częścią książki jest ta dziejąca się w maleńkim miasteczku nad brzegiem jeziora. Niesamowity klimat obserwowanej oczyma kogoś obcego, niewielkiej, dość zamkniętej społeczności, która wydawać by się mogło, żyje własnym życiem, z całych sił przeciwstawiając się przemianom cywilizacyjnym. Społeczności, która skrywa małe i wielkie tajemnice, bez których nie byłaby w stanie normalnie funkcjonować. Niezwykle „filmowy” wątek, i tylko można się zastanawiać, kto najlepiej potrafiłby przenieść całość na duży ekran: David Lynch, Wim Wenders czy może jeszcze ktoś inny? Jak dla mnie cali Amerykańscy bogowie to świetny materiał na adaptację - książka jest wystarczająca kontrowersyjna, dotyka wielu nośnych dzisiaj tematów oraz ma potencjał, by przyciągnąć widza wartką akcją. Nie da się ukryć, że byłby to film o wiele trudniejszy do zrealizowania niż Gwiezdny pył czy Koralina, ale jednak do zrobienia. Nawet niekoniecznie z udziałem samego autora jako Anansiego czy Amandy Palmer w roli Laury.
Wbrew temu, co całkiem niedawno pisał sam autor, gdybym miał komuś polecić jedną jedyną książkę Neila Gaimana, to byliby to tylko Amerykańscy bogowie. Ze względu na rozmach kreowanego świata, zabawę konwencją na większą skalę niż gdzie indziej, za stworzenie jeszcze bardziej spójnego świata, gdzie przenika się to, co zwyczajne z tym, co pradawne i nadnaturalne, a wreszcie za zwyczajne interakcje między postaciami. Nie sądzę, żeby poza pojedynczymi przypadkami dorosły czytelnik zniechęcony taką książką mógł później z przyjemnością sięgnąć po Nigdziebądź, Chłopaków Anansiego, Sandmana lub też inne literackie czy komiksowe dzieła. Może rzeczywiście forma jest inna. Może rzeczywiście całość jest pisana innym językiem (rozumiem też, że ktoś może poczuć się urażony stosowanym, szczególnie na początku, mocno kolokwialnym słownictwem, ale zapewniam, że nie jest to reguła, a raczej konieczność wynikająca z takiego, a nie innego usytuowania głównych bohaterów). Ale przecież nie oddaliliśmy się ani na krok od tematów poruszanych w tych wszystkich pozostałych utworach. Zainteresowanie mitologią nordycką czy egipską można było przewidzieć. Jednak odgadnięcie, jak tym razem będą wyglądać odniesienia do nich, nie było już takie proste.
Pozostaje tylko pytanie, czy Gaiman rzeczywiście zdecyduje się powrócić do wykreowanego przez siebie świata, a jeśli tak (skoro we wszystkich wywiadach potwierdza takowy zamiar), to kiedy miałoby to nastąpić oraz jaką rolę w historii miałyby odgrywać dalsze dzieje Cienia. Miejsca na kontynuację autor zostawił sobie całkiem sporo, natomiast jak to miałoby wyglądać - pojęcia nie mam. I z ogromną przyjemnością się przekonam. Oby prędzej niż później.
The rivers run but soon run dry, we need new dreams tonight
Desert Rose, dreamed I saw a desert rose
Dress torn in ribbons and in bows - like a siren she calls to me
Sleep comes like a drug, in God’s Country
Sad , crooked crosses, in God’s Country.”
Ameryka. Już od ponad dwustu lat kraj ten jednocześnie fascynuje i oczarowuje, przeraża i dziwi zarówno przybyszów ze Starego Świata, jak i osoby, które nigdy nie przeprawiły się przez Atlantyk, ale z wielkim napięciem obserwują, co też się dzieje we współczesnym caput mundi. Kraj, wydawać by się mogło zupełnie bez korzeni, tworzony przez zbitkę niemalże wszystkich narodów świata, które napływały do niego przez te wszystkie lata, szukając lepszego życia, a także przez pozostałości kultury rdzennych mieszkańców. Kraj, którego obywatele stopili się w czasem wyśmiewany, czasem chwalony, a kiedy indziej podziwiany naród. Jest to wreszcie kraj, którego kulturowymi obywatelami są jakże liczni mieszkańcy Europy, w tym i nasi rodacy. Bardzo łatwo jest wydać negatywną opinie na temat Stanów, stylu życia ich mieszkańców, wyznawanych przez nich wartości, nietrudno całkowicie odrzucić ten jeden wielki kotlet, do którego przekaz medialny sprowadza obraz tego kraju. Bardzo trudno natomiast jest zrozumieć całą wewnętrzną różnorodność, olbrzymie zróżnicowanie społeczne i kulturowe, którego na pierwszy rzut oka z dalszej odległości wcale nie widać… Dlatego też może i dobrze, że obraz Ameryki jest przedstawiany przez kogoś, kto mieszka tam na co dzień, ale tak samo jak wielu innych przybył do niej ze Starego Świata…
Wydana prawie dziesięć lat temu powieść Neila Gaimana, Amerykańscy bogowie, okazała się najpoczytniejszą i też najbardziej znaną książką tego autora, co zresztą chyba nie zmieniło się do dnia dzisiejszego. Nie sposób się temu dziwić. Opisana z niezwykłą drobiazgowością podróż przez dwie Ameryki - jedną, która jawi się jako zwyczajne, znane z wielu filmów i seriali miejsce, gdzie współistnieją ze sobą ogromne metropolie oraz świat małych miasteczek. Amerykę, którą kojarzy każdy przeciętny zjadacz chleba. Ale gdyby książka opowiadała wyłącznie o podróży Cienia przez zwyczajne miasta i miasteczka, nie byłaby godna polecenia i nie miałaby takiej wartości. Ważniejsza może jest podróż przez tę drugą Amerykę, która nie jest wystawiona na światło dzienne dla przeciętnego turysty. Amerykę mającą swoją własną historię, składającą się z historii wszystkich tych, którzy przez wieki przybywali do Nowego Świata, dobrowolnie bądź pod przymusem, szukając szansy na lepsze życie, uciekając przed demonami, czy po prostu nie mając innego wyboru. Tych wszystkich ludzi, którzy przywieźli do nowego kraju swoje marzenia, swoje nadzieje, swoje poglądy i wierzenia. Amerykę, która zazdrośnie strzeże swoich sekretów i nie pozwala nikomu z zewnątrz przeniknąć do samego sedna…
Najzwyklejsza w całym otaczającym nas galimatiasie wydaje się postać głównego bohatera. Człowiek nazywany Cieniem, to mógłby być zwyczajny chłopak z sąsiedztwa, chociaż zapewne nikt by się do niego nie przyznawał. Postać nie ujawniająca przesadnej inteligencji, za to wysoka i umięśniona, mająca zwyczajną, spokojną pracę, pozwalającą na normalne życie w jednym z amerykańskich miasteczek. Ponadto Cień jest ożeniony z przepiękną dziewczyną, dla której byłby gotów zrobić wszystko, i jak wiemy robi to na tyle skutecznie, żeby znaleźć się w sytuacji wyjściowej: warunkowo zwolnionego z więzienia stanowego, po odbyciu trzech lat z zaplanowanej kary za napad z bronią w ręku. Wydawać by się mogło, że z takiego zestawu warunków początkowych nie można ułożyć ciekawej, intelektualnej powieści. Że postać mało rozgarniętego osiłka, którego jedyną pasją jest uczenie się sztuczek z monetami i który z desperacji bierze się do czytania Herodota, nie będzie wystarczającym spoiwem powieści. Ale ostatecznie, na samym początku nic nie zapowiadało, co może się kryć w Edmundzie Dantesie…
W końcu ogromne znaczenie ma tutaj to, co niezwykłe i to, co metafizyczne. Zresztą ta powieść wcale nie jest pierwszym przykładem wykorzystania przez autora nawiązań mitologicznych i przeniesienia postaci czy nawet samych schematów do współczesnego świata. Ale tutaj jest to zrobione w sposób pełniejszy. Owszem, wszyscy ci dumni bogowie nigdy by się nie przyznali, że to co się dzieje w otaczającym ich świecie ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z najsilniej wyeksponowanymi w powieści postaciami o skandynawskim czy egipskim rodowodzie, czy też z wszelkimi bożkami, duchami, leprechaunami i innymi dżinami, które mogły pojawić się wszędzie i zawsze, w tym przypadku zostają skonfrontowane z rzeczywistością. A o tym, jaka jest rzeczywistość wiary na początku naszego stulecia najlepiej przekonuje chyba scena, w której Wednesday wraz z Eostre toczą jakże ciekawą dyskusję z wielce zaangażowaną i niemalże płonącą ogniem swoich przekonań dziewczyną przedstawiającą się jako poganka i wiccanka. Epoka New Age, którą bardzo łatwo zaobserwować - wystarczy tylko wejść do pierwszej z brzegu księgarni - dla każdego ze starych, a nawet wiekowych systemów wierzeń jest naprawdę skutecznym przekleństwem. Skoro żeby zapełnić powstającą w człowieku potrzebę mistycyzmu czy też Uczestniczenia we Wspólnocie, wystarczy tylko pobieżnie zapoznać się z nie mającymi żadnych treści skrawkami ładnie brzmiących słówek, to po co robić cokolwiek innego? Zwłaszcza jeśli tradycyjnie działające, ortodoksyjne kościoły nie są w stanie dać ludziom tego, czego potrzebują, a tylko wymagają od nich życia według ściśle określonych zasad. Po co „nowocześnie myślącym” ludziom, chcącym iść z duchem czasu coś takiego? Bardzo łatwo zarzucić tutaj Gaimanowi, że w świecie przedstawionym w powieści co krok natykamy się na postaci z antycznych panteonów, na istoty, które od wielu setek lat przestały funkcjonować na płaszczyźnie religijnej, stając się jedynie bohaterami baśni, a zaledwie wspomina się tutaj o dominujących religiach judeochrześcijańskich. Ale jeśli o mnie chodzi, to wcale nie ma potrzeby, żebyśmy czytali o aniołach, diabłach czy innych mieszkańcach teologicznych zaświatów. Ważne tutaj jest samo zjawisko. Powolna śmierć starej, wiekowej wiary w zetknięciu z dniem dzisiejszym. Z jednej strony w zetknięciu z oddziałami tych „nowych bóstw” - bóstw telewizji, komputerów, telefonów komórkowych i całego ekwipunku zajmującego swoją pozycję drogą peryferyczną. Ale nie to jest największym zagrożeniem. Te „złote cielce”, jeśli wolno mi w tym przypadku użyć takiego wyrażenia, przyjdą i jeszcze szybciej odejdą, robiąc miejsce kolejnym w niekończącym się wyścigu nowego z jeszcze nowszym. To, co stanowi o sile nowych trendów, to ich aktualność, zgodność z obowiązującą modą, skrajna zdolność do adaptacji, której kosztem pada wcześniejsza tożsamość. To, co stanowi o ich sile sprawi, że nie będą się długo cieszyć swoją pozycją. Dużo gorszy od takowej konfrontacji jest właśnie New Age. Sprowadzenie sfery sacrum do kolorowego, ładnego pudełka, które jest otwierane li tylko wtedy, kiedy jest potrzebne, oraz ignorowanie wszystkich pozostałych, wydawać by się mogło, komponentów wierzeń i przekonań. W dzisiejszych czasach żaden faktyczny czy też kulturowy obywatel Ameryki nie ma czasu, żeby zastanowić się nad wartościami płynącymi z przeszłości. Po co ma to robić, skoro ma do dyspozycji wielki kocioł, z którego może brać co chce, kiedy chce i bez żadnej odpowiedzialności za to, co robi?
Ale przecież książka nie jest tylko literacką wizją wyżej zaprezentowanych problemów. Zresztą całość jest napisana na tyle sprawnie i przekonywająco, że może zainteresować osoby, które na co dzień nie są zainteresowane taką tematyką. Wtedy wystarczy, ze zainteresują się samą intrygą, niesamowitą opowieścią o podróży Cienia przez Amerykę, o jego niezwykłych towarzyszach i wrogach. W zasadzie nie ma żadnych przeszkód, żeby odczytać powieść jako przykład literatury fantasy, chociaż w takim przypadku może umknąć wiele zawartych tam treści, chociażby sens występujących w książce przerywników - autonomicznych opowieści, dziejących się czasem nawet całe stulecia przed rozpoczęciem właściwej akcji. Chociaż każda z tych opowieści, każde z tych wewnętrznych opowiadań, wydaje mi się, jest na tyle interesujące, że naprawdę nie warto ich pomijać. Przejdźmy zatem do opowieści właściwej. Moją ulubioną częścią książki jest ta dziejąca się w maleńkim miasteczku nad brzegiem jeziora. Niesamowity klimat obserwowanej oczyma kogoś obcego, niewielkiej, dość zamkniętej społeczności, która wydawać by się mogło, żyje własnym życiem, z całych sił przeciwstawiając się przemianom cywilizacyjnym. Społeczności, która skrywa małe i wielkie tajemnice, bez których nie byłaby w stanie normalnie funkcjonować. Niezwykle „filmowy” wątek, i tylko można się zastanawiać, kto najlepiej potrafiłby przenieść całość na duży ekran: David Lynch, Wim Wenders czy może jeszcze ktoś inny? Jak dla mnie cali Amerykańscy bogowie to świetny materiał na adaptację - książka jest wystarczająca kontrowersyjna, dotyka wielu nośnych dzisiaj tematów oraz ma potencjał, by przyciągnąć widza wartką akcją. Nie da się ukryć, że byłby to film o wiele trudniejszy do zrealizowania niż Gwiezdny pył czy Koralina, ale jednak do zrobienia. Nawet niekoniecznie z udziałem samego autora jako Anansiego czy Amandy Palmer w roli Laury.
Wbrew temu, co całkiem niedawno pisał sam autor, gdybym miał komuś polecić jedną jedyną książkę Neila Gaimana, to byliby to tylko Amerykańscy bogowie. Ze względu na rozmach kreowanego świata, zabawę konwencją na większą skalę niż gdzie indziej, za stworzenie jeszcze bardziej spójnego świata, gdzie przenika się to, co zwyczajne z tym, co pradawne i nadnaturalne, a wreszcie za zwyczajne interakcje między postaciami. Nie sądzę, żeby poza pojedynczymi przypadkami dorosły czytelnik zniechęcony taką książką mógł później z przyjemnością sięgnąć po Nigdziebądź, Chłopaków Anansiego, Sandmana lub też inne literackie czy komiksowe dzieła. Może rzeczywiście forma jest inna. Może rzeczywiście całość jest pisana innym językiem (rozumiem też, że ktoś może poczuć się urażony stosowanym, szczególnie na początku, mocno kolokwialnym słownictwem, ale zapewniam, że nie jest to reguła, a raczej konieczność wynikająca z takiego, a nie innego usytuowania głównych bohaterów). Ale przecież nie oddaliliśmy się ani na krok od tematów poruszanych w tych wszystkich pozostałych utworach. Zainteresowanie mitologią nordycką czy egipską można było przewidzieć. Jednak odgadnięcie, jak tym razem będą wyglądać odniesienia do nich, nie było już takie proste.
Pozostaje tylko pytanie, czy Gaiman rzeczywiście zdecyduje się powrócić do wykreowanego przez siebie świata, a jeśli tak (skoro we wszystkich wywiadach potwierdza takowy zamiar), to kiedy miałoby to nastąpić oraz jaką rolę w historii miałyby odgrywać dalsze dzieje Cienia. Miejsca na kontynuację autor zostawił sobie całkiem sporo, natomiast jak to miałoby wyglądać - pojęcia nie mam. I z ogromną przyjemnością się przekonam. Oby prędzej niż później.
“The highway’s jammed with broken heroes on a last chance power drive
Everybody’s out on the run tonight but there's no place left to hide
Together, Wendy, we can live with the sadness
I’ll love you with all the madness in my soul
Someday girl, I don't know when we’re gonna get to that place
Where we really want to go and we’ll walk in the sun
But till then tramps like us, baby, we were born to run”
(Podane cytaty pochodzą oczywiście z piosenek "In God's Country" U2 oraz "Born To Run" Bruce'a Springsteena.)
[Recenzja powstała w ramach współpracy z portalem Kawerna]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz