czwartek, 6 października 2011

Ulubione odcinki Sandmana: Ramadan (recenzja)



Uwaga – tekst zawiera spoilery (oraz może zawierać śladowe ilości orzeszków ziemnych).

Właściwie ciężko jest mi wskazać, który z wszystkich regularnych odcinków „Sandmana” uważam za najlepszy. O wiele prościej byłoby wskazać jeden z zebranych tomów – i wtedy byłaby to bezapelacyjnie „Pora Mgieł”. Ale jest to całość na tyle mocna i zwarta, że w zasadzie żaden z pojedynczych w niej odcinków nie wybija się na tle reszty, nie przykuwa uwagi bardziej, niż wszystkie inne. Podobnie jest z pozostałymi tomami, w których dominuje główny wątek – historia Morfeusza oraz dzieje jego wzlotów i upadków. Zresztą te części podobają mi się o wiele bardziej, niż „luźniejsze” tomy opowiadań – „Kraina snów”, „Refleksje i przypowieści” czy „Koniec światów”. Historie tam zamieszczane jawią się jako nierówne i być może zbyt różnorodne. Ale są tam też bardzo mocne rzeczy i dlatego myśląc o najlepszych odcinkach „Sandmana”, jako jeden z nich wskazuje właśnie fragment tomu opowiadań – „Ramadan” z „Refleksji i przypowieści” (w pierwszym polskim wydaniu wchodzi w skład tomu „Sandman #11 – Refleksje i przypowieści część II”).

Podczas podróży przez stulecia, przez różne istniejące i nieistniejące krainy, mitologie i legendy, tym razem Neil Gaiman i Philip Craig Russell zabierają nas do zupełnie nowego miejsca. Wczesnośredniowieczny Bagdad, miasto wspaniałości i dziwów, kraina tysiąca i jednej opowieści zmieniających widzenie świata. Dwór legendarnego Haruna al-Raszida, na którym rozwijały się nauki, tworzono wielkie dzieła sztuki i literatury w czasach, kiedy Europa podnosiła się z zapaści w oczekiwaniu na renesans karoliński. Miejsce cudów. Mogłoby się wydawać, że władca takiego miasta może czuć się szczęśliwy, tworząc największe i najwspanialsze imperium.

Ale Harun al-Raszid nie jest szczęśliwy. Dręczony myślami o przemijaniu, o własnej śmiertelności i daremności wszystkiego, co ludzkie wobec wieczności, decyduje się na straszny i radykalny krok. Zabiera ze swego tajemnego skarbca najbardziej złowrogi i przerażający przedmiot – kulę będącą więzieniem najgorszych ifrytów i demonów – i wzywa Władcę Snów, aby dokonać z nim targu. Spacerując pośród gwaru i tłumów robiących zakupy na Suuku, kalif zdradza Morfeuszowi swoje największe marzenie. Pragnie nieśmiertelności – ale nie dla siebie, tylko dla własnego dzieła, magicznego Bagdadu – i prosi Władcę Snów o to, ażeby trwało wiecznie. Morfeusz wyraża zgodę.

I wtedy wszystko się odmienia. Łącznie ze stylem rysunku. Od samego początku historii P. Craig Russell stworzył bardzo umowne, ale bardzo sugestywne ilustracje idealnie pasujące do czasów średniowiecznego islamu i do świata „Tysiąca i jednej nocy”, z dominującymi barwami piasku i ognia. Dokładnie tak, jak wyobrażałbym sobie zilustrowanie „Niewidzialnych miast” Italo Calvino. Dopiero w momencie, kiedy zostaje zawarta umowa pomiędzy dwoma bohaterami wszystko ulega zmianie. Znika cała baśniowość, kadry stają się tradycyjnie „komiksowe”, w palecie kolorów zaczyna dominować szarość, a i liternictwo przestaje być stylizowane. Kalif al-Raszid nic nie pamiętając, powraca do swego pałacu – mocno już poszarzałego i podniszczonego, zajmować się sprawami państwa. Morfeusz zaś wypełnia swoją część umowy…

Ale gdyby cała historia zakończyła się w tym miejscu, zdecydowanie nie robiłaby tak dużego wrażenia. Dopiero poznanie finału opowieści pozwala docenić jej moc. Otóż wszystko to, co działo się wcześniej, było tylko opowiadaniem snutym przez starego muzułmanina, którego jedynym słuchaczem jest młody, kaleki chłopak. Kiedy nie ma już czym zapłacić za opowieść, starzec mówi mu, żeby wracał już do domu i nie narażał się na niebezpieczeństwa. I chłopiec rzeczywiście wraca. Pośród ruin zniszczonego miasta, kryjąc się przed kolejnymi nalotami bombowymi, przed wojskami sprzymierzeńców i wrogów, bandami terrorystów i zwyczajnych złodziei. Ale chłopiec wcale nie myśli o toczącej się wojnie. O głodzie czy o zranionej nodze. Wbrew temu, co się wokół niego dzieje chłopiec ma w głowie zupełnie inny obraz – obraz cudownego i magicznego Bagdadu swoich przodków. Czasu ifrytów i feniksów. Czasu chwały i pokoju. Scena niczym z powieści Salmana Rushdiego pokazujących, jaka jest siła ludzkiej nienawiści i jak niewiele potrzeba do zniszczenia wszystkiego dookoła. Ale istnieje też inna siła – siła opowieści, siła opowiadanych historii, które pozwalają odnaleźć sens życia. Opowieści, które w chwilach największej grozy pozwalają przetrwać i żyć dalej. Opowieści, które pozwalają budować nowe życie, gdzie na każdym rogu nie będzie już groźby zamachu czy strzelaniny. Czego wszystkim chciałbym życzyć, a autorom tej historii podziękować za pięknie opowiedziane przesłanie.

Zapewne „Sandman” nie jest przeznaczony dla dzieci. Ale takie historie dałbym do czytania dzieciom, ponieważ są tego naprawdę warte. Magiczny Bagdad na zawsze już będzie czekał w krainie snów na każdego, kto tylko tego zechce. Zaś to, czy cena nieśmiertelności nie była zbyt wielka, to już zupełnie inna kwestia.

„Ramadan” to być może najbardziej poruszająca część „Sandmana”, a na mnie zrobiła spore wrażenie. Rozumiem, że być może nie każdy przepada za poruszaniem takich tematów, ale to także dzięki nim twórczość Gaimana zyskuje dodatkowy wymiar i jest czymś, co ją dzieli od większości współczesnych historii fantastycznych. Nie wiem, czy może ktoś jeszcze ceni sobie ten odcinek?

PS. "Ramadan" był najlepiej sprzedającym się odcinkiem "Sandmana" ze wszystkich wydanych pojedynczych zeszytów. Więcej informacji na ten temat tutaj.

Brak komentarzy: