Naprawdę nie wiem jak o ostatnim półtora
miesiąca świadczy fakt, że poprzedni post na blogu zamieściłem w przeddzień
wydania Oceanu na końcu drogi, 17
czerwca. Mówi pewnie przede wszystkim to, że kiedy miałem wolną chwilę byłem
zbyt zmęczony, żeby pisać blog.
Ocean
na końcu drogi trafił do księgarni. Trafił na 2. miejsce listy sprzedaży w
Wielkiej Brytanii (pokonany przez Dana Browna) i na miejsce 1. w USA.
Po sześciu tygodniach nadal z owych list nie spadł. (Wydaje mi się, że w
USA jest teraz na 7.)
Recenzje są fantastyczne. Wśród tych,
które ucieszyły mnie najbardziej znajduje się recenzja
z New York Timesa.
„Wspomnienia z dzieciństwa zacierają się z czasem i nikną pod warstwą tego, co następuje później, jak dziecięce zabawki zapomniane na dnie wypchanej szafy dorosłego, ale nigdy nie są stracone na dobre” pisze Neil Gaiman w Oceanie na końcu ulicy, cieniutkiej, lecz mrocznej najnowszej książce, która zdaje się bardziej snem niż powieścią. To, kim byliśmy kiedyś zdaje się czasem zaledwie wątłym cieniem osoby, którą jesteśmy obecnie, ale Gaiman pomaga nam przypomnieć sobie cudowność, przerażenie i bezsilność, które władały nami, gdy byliśmy dziećmi. (…) Gaiman wyjątkowo kunsztownie nawiguje pośród okrutnego, niepewnego, sennego krajobrazu dzieciństwa.Bliżej końca opowieści narrator wpada do stawu dla kaczek (czy też oceanu, jak nazywają go Hempstockowie), jego umysł rozpływa się i osiąga swego rodzaju transcendentne zrozumienie: „Zobaczyłem świat, po którym chodziłem od dnia swych narodzin i rozumiałem jego kruchość, rozumiałem że rzeczywistość, którą znam to zaledwie cienka warstwa lukru na ogromnym, złowieszczym torcie urodzinowym, w którym aż roi się od robaków, koszmarów i głodu.”To odzwierciedla moje odczucia podczas lektury dowolnej książki Gaimana. Jego umysł jest jak ciemny, przepastny ocean, a za każdym razem, gdy się w nim zanurzam, ten świat blednie i zastępuje go inny, znacznie bardziej przerażający i piękny,
w którym tonę z radością.
A także recenzja
A. S. Byatt z Guardiana(!)
i cóż, prawdę mówiąc setki innych recenzji, do których pogubiłem linki.
Ale ogólnie mówiąc – ludziom się podoba.
Udzieliłem
bardzo wielu wywiadów. W niektórych powtarzam te same rzeczy, w innych
mówię trochę co innego. Tutaj, na przykład, błyskawicznie
odpowiadam na szybkie pytania od Financial
Times.
Pojechałem w
trasę. Czasami podróżowałem autobusem, czasem nie. Nie wysypiałem się za bardzo
i podpisałem wiele tysięcy książek dla wielu tysięcy naprawdę zadziwiająco
sympatycznych i cierpliwych ludzi.
(Zdjęcie
autorstwa nieocenionej Cat Mihos.)
Oto relacje ze spotkań zebrane z cudzych blogów (dziękuję Wam, obywatele Twittera, za podrzucenie mi naprawdę dobrych): Tu relacja z wieczoru w Symphony Space, gdzie rozmawiała ze mną Erin Morgenstern. Tutaj spotkanie w Chicago zrelacjonowała osoba, która stała obok mnie i sprawiła, że wszystko poszło jak należy. A tu jeszcze jedna, wraz ze zdjęciem uroczych ludzi, którzy zorganizowali wydarzenie.
Z Portland
ruszyłem do Seattle i miałem magiczną przerwę, aby uczyć osiemnaścioro najmądrzejszych
pisarzy, jakich miałem okazję poznać jak… właściwie to nie wiem czego ich
nauczyłem. Głównie to ja się uczyłem od nich. Ale byli to studenci [warsztatów]
Clarion West. Odziedziczyłem ich po Elizabeth Hand i przekazałem Joe’emu
Hillowi. Myślę, że wszyscy mają przed sobą świetlaną przyszłość. (O te 18
miejsc ubiegało się ponad 700 pisarzy).
Niektórych z
nich (oraz mnie) można zobaczyć, pod tym linkiem, w trzecim rzędzie, po
prawej stronie, z brzegu: http://www.theguardian.com/lifeandstyle/interactive/2013/aug/03/selfies-celebrity-instagram-twitter-photography
Następnie
wróciłem na trasę. Zaraz potem wszystko się rozjechało, bo po tragedii w San
Francisco, rozbitym samolocie i zamkniętym pasie startowym, wszystkie plany się
rozjechały, a ja dotarłem do Ann Arbor następnego dnia dopiero dwie
godziny po planowanym rozpoczęciu spotkania i wszyscy byli naprawdę mili…
Mój bagaż
zaginął i przez cztery kolejne dni jeździł za mną po kraju.
Trasę
zakończyłem w Lexington, gdzie na scenę zaprosił mnie i przepytał John
Scalzi, podczas gdy przez ścianę głośno koncertował zespół rockowy. Patrzcie, oto
ja z głową Cybermana i John Scalzi za kulisami. A dwa dni
później zakończyłem trasę na dobre w Cambridge. A potem jeszcze pod
koniec tygodnia na Comic-Conie w San Diego.
Do czasu Comic-Conu
zdążyłem się zrobić doprawdy BARDZO zmęczony.
Zostałem tam
sfotografowany przez Entertainment Weekly.
Wyglądałem tak:
Przedstawiałem
nagrody Eisnera, uniknąłem pocałunku współprowadzącego Jonathan Rossa (jako kontynuacja
owego wydarzenia z 2007 roku) (zamiast mnie pan Ross pocałował Johna
Barrowmana), ale nadrobiłam to całując Chipa Kidda, kiedy wyszedł odebrać
ostatniego Eisnera Chrisa Ware’a. Wziąłem udział w świetnym panelu o Sandmanie z Samem Kiethem, J.H. Williamsem III, Dave’em McKeanem, Toddem Kleinem i Shelly Bond.
Uczestniczyłem w panelach o Jacku Kirbym i Willu Eisnerze, odbył
się też panel Spotlight, w ramach którego wywiad ze mną przeprowadzał (i,
co nie będzie niespodzianką, zawstydzał mnie) Jonathan Ross:
Poleciałem do
domu. Moja żona wróciła z trasy. Odebrałem ją z lotniska i czekałem
ze zrobioną ręcznie tabliczką z jej imieniem.
Pojechaliśmy
na festiwal folkowy do Newport. Malowaliśmy mural na ścianie nienarodzonych
dzieci.
Oboje się
nieco zregenerowaliśmy.
Wczoraj
zacząłem znów pisać.
Dzisiaj
poleciałem do Kanady, żeby rozpocząć kolejny etap trasy promocyjnej. Toronto,
Montreal, Vancouver. Wszystko wyprzedane, przykro mi.
Za tydzień
wybieram się do Holandii i będę podpisywał książki w Rotterdamie i Utrechcie
(szczegóły na stronie Gdzie jest
Neil?), a w sobotę o 17:30 będę na Lowlands Festival. Potem druga
runda po Wielkiej Brytanii i do Edynburga na Festiwal Książki. Spotkania w
ramach festiwalu też są wyprzedane…
Jeżeli mieszkacie
na południu Anglii i macie czas 18 sierpnia wieczorem, przejedźcie do
Portsmouth na WIECZÓR Z NEILEM GAIMANEM i podpisywanie książek w Guildhall. Po
południu odbędzie się niewielka ceremonia, podczas której uliczce przy Canoe
Lake nadana zostanie nazwa „Ocean at the End of the Lane”. Ulica kieruje się ku
Atlantykowi, a przynajmniej ku kanałowi La Manche… (szczegóły
tutaj). Jeśli myślicie, że jestem tym zachwycony – macie rację, ale wiele z
tej radości wiąże się ze wszystkimi Moimi Krewnymi z Portsmouth, Którzy
Powyprowadzali Się W Tak Odległe Miejsca Jak Harrow, a przyjadą popatrzyć,
jak szczerzę się w uśmiechu z okazji nazwania uliczki
i powiedzieć mi, że dziadkowie byliby ze mnie dumni.
i powiedzieć mi, że dziadkowie byliby ze mnie dumni.
Niewątpliwie skonsternowani,
ale i tak dumni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz