Chłopaków Anansiego, pojawił się tylko materiał przeznaczony dla zdecydowanie młodszych odbiorców (chociaż nie pozbawiony wartości również dla starszych). Najpierw omawiana w poprzednim moim tekście Księga cmentarna, a teraz rzecz zupełnie najświeższa (chociaż na przetłumaczenie i polskie wydanie czytelnicy musieli czekać całe dwa lata - tym razem wydawnictwo MAG niespecjalnie się postarało, żeby być na bieżąco z nowościami książkowymi). Zresztą to właśnie wydanie Odda i Lodowych Olbrzymów (na równi z drugim wydaniem Chłopaków Anansiego) stało się pretekstem (bo co było prawdziwym powodem, to chyba wszyscy, którzy czytują kolejne wpisy pojawiające się na tej stronie doskonale wiedzą) do spotkania z autorem w warszawskim Empiku.
„Dorośli” czytelnicy Neila Gaimana mogą się poczuć niepocieszeni ostatnimi napisanymi przez niego książkami. Od czasu wydanych całe pięć lat temu
Mam nadzieję, że wszyscy zostali już ostrzeżeni. Odd i Lodowi Olbrzymi to zdecydowanie książka dla czytelników młodszych i to raczej takich, do których był skierowany prosty język Koraliny niż bardziej skomplikowany fabularnie i językowo świat Księgi cmentarnej. Całość jest króciutka - nie przekracza rozmiarów typowej nowelki czy też rozbudowanego opowiadania - ma zaledwie osiem rozdziałów rozpisanych na sto cztery strony, przy czym na każdy rozdział przypada jedna kolorowa ilustracja wielkości jednej strony. Dlatego też dorosły czytelnik może nie być zachwycony wydaniem całych trzydziestu złotych na kolejną książkę Gaimana, którą przeczyta dosłownie w parę chwil. Ale nikt nie może mieć pretensji, biorąc się za literaturę adresowana do zupełnie innego odbiorcy.
Może i nie jestem znawcą literatury dziecięcej. Dużo bardziej interesuje mnie gra autorów z tradycją i specyfiką baśniowego świata, a także wszelkie próby dostosowania konwencji do dzisiejszego czytelnika i przystosowanie przedstawionego świata do realiów czasów ponowoczesności. Taką grę możemy oglądać chociażby w powieściach Waltera Moersa, ale przecież doskonałym na to przekładem będzie zarówno Koralina, jak i Księga cmentarna. I chociażby dlatego Odd… jawi się jako opowieść zupełnie inna od tych dwóch poprzednich. Przedstawione w nim realia nie mają nic wspólnego z rozpędzonym, skurczonym do rozmiarów jednej wioski światem początków dwudziestego pierwszego wieku. Przenosimy się w przestrzeni do mroźnych rejonów Skandynawii. Wprawdzie w tekście nie ma żadnych wskazówek (a przynajmniej takich, które pomogłyby komuś, kto nie jest specjalistą od przedmiotów użytkowych ludów północy żyjących w wiekach średnich, chociaż nie sądzę, żeby autor zostawił jakieś niespodzianki na takim poziomie odczytania tekstu), ale przyjąć możemy, że akcja dzieje się gdzieś pomiędzy siódmym a jedenastym wiekiem naszej ery. Świat, który natychmiast rozpoznają wszyscy miłośnicy serii przygód Gwiezdnego Dziecka. Świat wojowniczych Normanów, dzielących czas między ucztowanie, ciężką pracę związaną z przystosowaniem do życia najmroźniejszych rejonów Midgardu a podróże turystyczno-grabieżcze od wybrzeży Irlandii po wyspy Morza Śródziemnego. Oraz równoległy do niego świat Asgardu, teren wiecznych wojen między drużyną Asów a straszliwymi Lodowymi Olbrzymami. I oto pomiędzy tymi dwoma światami znajduje się mały chłopiec, który nie dość, że nie jest największym wojownikiem w historii, to jeszcze kuleje na prawą nogę…
Opowieść prosta, korzystająca z tych wszystkich motywów, które występowały tłumnie nie tylko we wszelkich wcześniejszych historiach korzystających z mitologii wikingów, i mająca pozytywne zakończenie, które pozwala czytelnikom przygotować się na kolejne przygody dzielnego Odda (zresztą autor już zapowiada, że ma w planach kolejne opowieści, w których chce wysłać rosnącego chłopca do jeszcze bardziej odległych krain. Najpierw do Jerozolimy, a później do Afganistanu. Kto wie, może rzeczywiście będziemy mieli takie ogromne spektrum różnych krain, jak u innego chłopca wychowywanego przez wikingów…) Za to posiadająca dwa wielkie atuty. Po pierwsze, sam świat normańskich bogów. Chociaż znany na całym świecie, to jednak nie aż tak bardzo wyeksploatowany przez popkulturę, jak chociażby analogiczny świat greckiej mitologii. Nie sądzę, żeby było u nas wielu dziecięcych czytelników, którzy wcześniej zetknęli się z historią Lokiego i różnymi sztuczkami podejmowanymi przez Lodowych Olbrzymów, które miały na celu zdobycie najpiękniejszej z kobiet, bogini Freyi. Nie mówiąc już o historii takich arcyważnych przedmiotów jak chociażby Mjollnir, młot Thora. A po drugie, duża lekkość, z jaką historia jest przeprowadzona od początku do końca. Zresztą kto wie, czy za jakieś dwadzieścia-trzydzieści lat twórczość Gaimana nie będzie kojarzona tylko i wyłącznie z pisaniem książek dziecięcych, natomiast jego książki dla dorosłych czy twórczość komiksowa nie będzie postrzegana tylko jako dodatek (bardziej lub mniej wartościowy). Różnie to może być, ale z pewnością wśród pisarzy krążących wokół baśniowych toposów ta twórczość Gaimana z pewnością zasługuje na uwagę.
Przy każdej książce dla młodszych czytelników, której akcja ma miejsce w innych realiach niż te nasze, współczesne, trzeba rozważyć pewien dylemat. Czy cała treść książki powinna być miła, piękna i przyjemna, żeby nie urazić wszystkich nadwrażliwych zwolenników tak zwanej political correctness? Czy też może książka nie powinna zakłamywać rzeczywistości i nie pokazywać świata takim, jakim z pewnością nie jest? Czy udawanie, że cała brutalność otaczającego nas świata nie istnieje i chronienie dziecka przed bardziej gwałtownymi scenami (do których może mieć w dzisiejszych czasach dostęp w każdej chwili, dzięki otaczającym nas ze wszystkich stron globalnym mediom) nie jest czasem szkodzeniem rozwojowym? Nie chcę się tutaj zagłębiać się w ten bardzo szeroki temat, ale muszę powiedzieć, że autorowi udało się wybrnąć z tej kwestii w zadowalającym stopniu. Nie sądzę, żeby kogokolwiek raziło kalectwo głównego bohatera - takie ujęcie sprawy może być tylko uznane za zaletę książki. Tak samo jak rzecz najbardziej kontrowersyjna - początkowy opis życia i zajęć mieszkańców normańskiej wioski również został ujęty z zachowaniem odpowiedniego dystansu, ale na szczęście nie ma wrażenia, że całość wykastrowano i wylano dziecko z kąpielą, prezentując lud wikingów jako niemalże hippisów i ekologów żyjących w całkowitej harmonii z otaczającym ich światem. Takie podejście byłoby już całkowicie niestrawne.
„Dorośli” czytelnicy Neila Gaimana mogą się poczuć niepocieszeni ostatnimi napisanymi przez niego książkami. Od czasu wydanych całe pięć lat temu
Mam nadzieję, że wszyscy zostali już ostrzeżeni. Odd i Lodowi Olbrzymi to zdecydowanie książka dla czytelników młodszych i to raczej takich, do których był skierowany prosty język Koraliny niż bardziej skomplikowany fabularnie i językowo świat Księgi cmentarnej. Całość jest króciutka - nie przekracza rozmiarów typowej nowelki czy też rozbudowanego opowiadania - ma zaledwie osiem rozdziałów rozpisanych na sto cztery strony, przy czym na każdy rozdział przypada jedna kolorowa ilustracja wielkości jednej strony. Dlatego też dorosły czytelnik może nie być zachwycony wydaniem całych trzydziestu złotych na kolejną książkę Gaimana, którą przeczyta dosłownie w parę chwil. Ale nikt nie może mieć pretensji, biorąc się za literaturę adresowana do zupełnie innego odbiorcy.
Może i nie jestem znawcą literatury dziecięcej. Dużo bardziej interesuje mnie gra autorów z tradycją i specyfiką baśniowego świata, a także wszelkie próby dostosowania konwencji do dzisiejszego czytelnika i przystosowanie przedstawionego świata do realiów czasów ponowoczesności. Taką grę możemy oglądać chociażby w powieściach Waltera Moersa, ale przecież doskonałym na to przekładem będzie zarówno Koralina, jak i Księga cmentarna. I chociażby dlatego Odd… jawi się jako opowieść zupełnie inna od tych dwóch poprzednich. Przedstawione w nim realia nie mają nic wspólnego z rozpędzonym, skurczonym do rozmiarów jednej wioski światem początków dwudziestego pierwszego wieku. Przenosimy się w przestrzeni do mroźnych rejonów Skandynawii. Wprawdzie w tekście nie ma żadnych wskazówek (a przynajmniej takich, które pomogłyby komuś, kto nie jest specjalistą od przedmiotów użytkowych ludów północy żyjących w wiekach średnich, chociaż nie sądzę, żeby autor zostawił jakieś niespodzianki na takim poziomie odczytania tekstu), ale przyjąć możemy, że akcja dzieje się gdzieś pomiędzy siódmym a jedenastym wiekiem naszej ery. Świat, który natychmiast rozpoznają wszyscy miłośnicy serii przygód Gwiezdnego Dziecka. Świat wojowniczych Normanów, dzielących czas między ucztowanie, ciężką pracę związaną z przystosowaniem do życia najmroźniejszych rejonów Midgardu a podróże turystyczno-grabieżcze od wybrzeży Irlandii po wyspy Morza Śródziemnego. Oraz równoległy do niego świat Asgardu, teren wiecznych wojen między drużyną Asów a straszliwymi Lodowymi Olbrzymami. I oto pomiędzy tymi dwoma światami znajduje się mały chłopiec, który nie dość, że nie jest największym wojownikiem w historii, to jeszcze kuleje na prawą nogę…
Opowieść prosta, korzystająca z tych wszystkich motywów, które występowały tłumnie nie tylko we wszelkich wcześniejszych historiach korzystających z mitologii wikingów, i mająca pozytywne zakończenie, które pozwala czytelnikom przygotować się na kolejne przygody dzielnego Odda (zresztą autor już zapowiada, że ma w planach kolejne opowieści, w których chce wysłać rosnącego chłopca do jeszcze bardziej odległych krain. Najpierw do Jerozolimy, a później do Afganistanu. Kto wie, może rzeczywiście będziemy mieli takie ogromne spektrum różnych krain, jak u innego chłopca wychowywanego przez wikingów…) Za to posiadająca dwa wielkie atuty. Po pierwsze, sam świat normańskich bogów. Chociaż znany na całym świecie, to jednak nie aż tak bardzo wyeksploatowany przez popkulturę, jak chociażby analogiczny świat greckiej mitologii. Nie sądzę, żeby było u nas wielu dziecięcych czytelników, którzy wcześniej zetknęli się z historią Lokiego i różnymi sztuczkami podejmowanymi przez Lodowych Olbrzymów, które miały na celu zdobycie najpiękniejszej z kobiet, bogini Freyi. Nie mówiąc już o historii takich arcyważnych przedmiotów jak chociażby Mjollnir, młot Thora. A po drugie, duża lekkość, z jaką historia jest przeprowadzona od początku do końca. Zresztą kto wie, czy za jakieś dwadzieścia-trzydzieści lat twórczość Gaimana nie będzie kojarzona tylko i wyłącznie z pisaniem książek dziecięcych, natomiast jego książki dla dorosłych czy twórczość komiksowa nie będzie postrzegana tylko jako dodatek (bardziej lub mniej wartościowy). Różnie to może być, ale z pewnością wśród pisarzy krążących wokół baśniowych toposów ta twórczość Gaimana z pewnością zasługuje na uwagę.
Przy każdej książce dla młodszych czytelników, której akcja ma miejsce w innych realiach niż te nasze, współczesne, trzeba rozważyć pewien dylemat. Czy cała treść książki powinna być miła, piękna i przyjemna, żeby nie urazić wszystkich nadwrażliwych zwolenników tak zwanej political correctness? Czy też może książka nie powinna zakłamywać rzeczywistości i nie pokazywać świata takim, jakim z pewnością nie jest? Czy udawanie, że cała brutalność otaczającego nas świata nie istnieje i chronienie dziecka przed bardziej gwałtownymi scenami (do których może mieć w dzisiejszych czasach dostęp w każdej chwili, dzięki otaczającym nas ze wszystkich stron globalnym mediom) nie jest czasem szkodzeniem rozwojowym? Nie chcę się tutaj zagłębiać się w ten bardzo szeroki temat, ale muszę powiedzieć, że autorowi udało się wybrnąć z tej kwestii w zadowalającym stopniu. Nie sądzę, żeby kogokolwiek raziło kalectwo głównego bohatera - takie ujęcie sprawy może być tylko uznane za zaletę książki. Tak samo jak rzecz najbardziej kontrowersyjna - początkowy opis życia i zajęć mieszkańców normańskiej wioski również został ujęty z zachowaniem odpowiedniego dystansu, ale na szczęście nie ma wrażenia, że całość wykastrowano i wylano dziecko z kąpielą, prezentując lud wikingów jako niemalże hippisów i ekologów żyjących w całkowitej harmonii z otaczającym ich światem. Takie podejście byłoby już całkowicie niestrawne.
Na koniec, jeszcze kilka słów na temat oprawy. Tym razem mamy wykazane autorstwo wszystkich ilustracji - ponownie zajął się nimi Irek Konior. I muszę powiedzieć, że podobają mi się one o wiele bardziej niż te z Księgi Cmentarnej, może ze względu na to, że tym razem są kolorowe, ale też dlatego, że taki prosty, schematyczny rysunek lepiej mi pasuje do obranej tutaj konwencji, niż do bardziej wieloznacznej Księgi. Chociaż można się tutaj po raz kolejny zastanowić, czemu polski wydawca nie zdecydował się na użycie rysunków z edycji anglojęzycznej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz