Czasami trudno pisze się o takich rzeczach. A czasami pisanie o nich ratuje mi życie. To jeden z momentów, w których cieszę się, że mam blog, a mimo to tak trudno jest pisać...
Otóż 30 kwietnia 2007 roku zatrzymałem się na poboczu i uratowałem psa.
Napisałem wtedy...
W drodze z nagrania do domu, jadąc w deszczu, zjechałem z autostrady w stronę domu i zobaczyłem na poboczu wielkiego, jasnego psa. W kilka sekund od "on tylko tak się tu włóczy i dobrze wie co robi" przeszedłem do "jest kompletnie przerażony i jeśli nawet się nie zgubił, to potwornie boi się tych wszystkich samochodów i może nagle wyskoczyć na jezdnię.
Zatrzymałem się, przebiegłem drogę i podszedłem do niego. Cofnął się, zdenerwowany i bojaźliwy, ale potem trzęsąc się zbliżył się do mnie. Bez obroży czy informacji, tylko łańcuch. Był duży. Bardzo mokry i zabłocony. Z powodu przejeżdżających samochodów postanowiłem, że najlepsze co można zrobić, to wsadzić go do samochodu i pomyśleć co zrobić dalej. Tym samochodem był Mini. Otworzyłem drzwi i wdrapał się do środka. Pies zajął większość miejsca w Mini którego ja nie zajmowałem i sporo tego, które zajmowałem. Duży pies, mały samochód.
Zadzwoniłem do Lorraine, swojej asystentki i poprosiłem ją, by dała znać lokalnemu towarzystwu opieki nad zwierzętami, że
wkrótce przywieziemy psa. Potem pojechałem do domu, cudem unikając śmierci (zadziwiające jak mało widać, kiedy ogromny pies wypełnia Ci samochód i ogranicza pole widzenia). Biegałem z Psem po ogrodzie, aż zupełnie mnie zmęczył. (Naprawdę mam nadzieję, że po prostu się zgubił i jego rodzina już go szuka; ciężko wyobrazić sobie, że ktoś mógłby porzucić tak fantastycznego psa.) Potem wsadziłem go do samochodu znacznie większego, niż Mini i zawiozłem do schroniska, gdzie wszyscy się nad nim rozpływali ("Myślę, że to skrzyżowanie wilka z huskym" powiedziała kobieta ze schroniska, która się nim zajęła i mogła mieć rację.)
On chyba też umie przeżyć.
A tak wyglądał, kiedy wgramolił się do Mini.
Kilka dni później zadzwonili do mnie z towarzystwa opieki nad zwierzętami. Na blogu napisałem:
Wygląda na to, że dorobiłem się psa.
Zadzwoniono do mnie dzisiaj z Humane Society, że właściciel psa, którego znalazłem w poniedziałek go odebrał. Cieszyłem się, że pies wrócił do swojej rodziny, ale jednocześnie zdałem sobie sprawę, że smuci mnie to bardziej, niż bym się spodziewał – wygląda na to, że trochę miałem nadzieję, że nikt się po niego nie zgłosi.
Następnie dowiedziałem się, że właściciel psa, miejscowy farmer, który trzymał go na łańcuchu na podwórzu, ma trudności z chodzeniem, nie bardzo może chodzić z nim na spacery i uważa, że pies jest mu zawadą, ciągle ucieka i wybiega na drogę, przez co prędzej czy później spowoduje wypadek. A kiedy pracownica Humane Society wspomniała, że osoba, która go znalazła bardzo go polubiła, odparł, że jeśli przyjadę, żeby go zabrać, mogę go sobie wziąć.
Tak też zrobiłem.
Długo trwało, zanim kark i brzuch psa stały się na powrót białe. Metalowy łańcuch zabarwił jego sierść na szaro.
Gdy był psem łańcuchowym nazywali go Buck, ale nie odpowiadał na to imię i o ile było mi wiadomo, właściwie nikt się do niego w ogóle nie zwracał. Nazwałem go Cabal, po białym psie króla Artura, który widział wiatr, a jemu najwyraźniej odpowiadało posiadanie imienia, na które mógłby reagować.
Nigdy dotąd nie miałem psa. Wydaje mi się, że on nigdy nie miał człowieka. Powstała między nami więź. Przez kolejne sześć lat obaj się zmieniliśmy i dojrzeliśmy.
Mój dom na środkowym zachodzie otacza 17 akrów leśnego terenu. Na nowo odkryłem te lasy, a także okoliczne łąki. Zyskałem przyjaciela w czasie, kiedy było mi to niezwykle potrzebne: byłem wtedy bardzo samotny. Od czterech lat byłem w separacji z Mary, matką moich dzieci, która się wyprowadziła i bez niej dom zdawał się opustoszały. Nie miałem wówczas w życiu nikogo "swojego".
Cabal pokochał mnie miłością bezwarunkową. Ale nie była to miłość poddańcza. Kiedy szliśmy na spacer, wydawał się pewien, że to on tu rządzi – był w końcu szybszy, miał lepszy węch i znacznie lepszą orientację w lesie.
Nie bał się niczego, z wyjątkiem burzy z piorunami. I windy.
Narobiłem mu w lesie tyle zdjęć, że ktoś założył na nie oddzielne konto na Tumblrze.
W domu był mniej szczęśliwy. Czasami tylne nogi mu się rozjeżdżały. Trzymał się z daleka od śliskich powierzchni, jakby po latach mieszkania na podwórzu nauczył się, że ciężko chodzi się po lodzie.
Tworzyliśmy taką dziwna parę, zafascynowaną zachwyconą sobą nawzajem. Każdy z nas chce drugiego chronić. On stawał między mną, a obcymi. Stawał poda zasięgiem mojego wzroku, ale tak, żeby bronić mnie przed kotami, choć sam mam ich kilka, więc dom musiałem podzielić na Kocie i Psie terytoria (i nie wiem czy zdawał sobie sprawę, że to było głównie dla jego bezpieczeństwa, a nie dla bezpieczeństwa kotów).
Ludzie mawiali, że jesteśmy do siebie podobni. Niektórzy nawet próbowali to udowodnić.
Amanda mówi, że Cabal nauczył mnie kochać. Prawdopodobnie ma rację.
Miał problemy z tylnymi nogami – zdarzało się, że biegał za szybko, za daleko, zbyt forsownie, złamał łapę i biegł dalej albo naderwał ścięgno. W odstępie roku każda z łap musiała być operowana.
Zawsze spał w tym samym pokoju, co ja. A kiedy zaczął mieć kłopoty z chodzeniem po schodach przeniosłem sypialnię na parter, żeby nie musiał się męczyć. Przed wejściem do domu ustawiliśmy pochylnię, żeby mógł swobodnie wychodzić i wchodzić, nie przejmując się schodami.
Miał coraz więcej problemów ze spacerami po dworzu: przednie łapy wędrowały tam, gdzie chciał, ale tylne nie chciały go słuchać i się chwiały. Kiedy go wziąłem miał trzy lata. Teraz miał dziewięć i cierpiał na chorobę degeneracyjną (zwyrodnienie rdzenia kręgowego - psi odpowiednik stwardnienia rozsianego). Ale zawsze był radosny, przyjazny i nadal mógł w lesie przegonić człowieka, jeżeli coś go zainteresowało.
Kiedy wyjeżdżałem robił się smutny i tęsknił, więc wziąłem Lolę, żeby dotrzymywała mu towarzystwa. Pomysł się sprawdził. Kiedy wracałem do domu był znacznie radośniejszy. Lola go uwielbiała i jakoś wytrzymywała ze mną, bo zdaniem Cabala byłem przywódcą stada.
Miał dziewięć lat. Wielki, stary pies. Ale mój własny i kochający potężną, bezwarunkową miłością i darzący lojalnością, której dotąd nie doświadczyłem.
Kiedy wynająłem dom w Cambridge w pierwszej chwili chciałem go do siebie sprowadzić, ale potem się rozejrzałem, zobaczyłem śliskie drewniane podłogi, mnóstwo schodów i zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Psy miały do mnie dołączyć za dwa miesiące, kiedy zrobi się na tyle ciepło, żebym mógł przenieść się z pracą do oranżerii. A do tego czasu planowałem zaglądać do domu tak często, jak to możliwe i odwiedzać Cabala i Lolę (oraz w okresie świątecznym – moje córki). Byłem u niego tydzień temu. Za dwa tygodnie wracam do domu na parę tygodni i już wymyślałem co będę wtedy robił z psami.
Wczoraj wieczorem Hans, który opiekuje się domem i terenem wokół niego, zadzwonił do mnie od weterynarza. Cabal spędził zwyczajny, miły dzień, a potem nagle bardzo źle się poczuł. Zaczął wymiotować i miał kłopoty z oddychaniem. Nie zdążyłem na ostatni samolot i zamierzałem lecieć następnego dnia rano, żeby zaopiekować się nim w czasie choroby. Kolejny telefon: Hans i Mary, moja gospodyni, siedzieli przy Cabalu i oboje płakali. Przekazali telefon pani weterynarz, która postanowiła zabrać go do szpitala. Cabal nie mógł oddychać. Weterynarz podejrzewała zator w płucach. Kolejny telefon: Cabal nie dojedzie do szpitala. Jego serce przestało bić. Udało się go reanimować, ale pies ledwo może zaczerpnąć powietrza i bała się, że dostanie drgawek i będzie umierał w męczarniach...
A mnie tam nie było. Gdybym tam był, mógłbym pogodzić się z losem. Gdybym tam był, Cabal mógłby odejść w spokoju. Mówiłem do niego przez telefon, chciałem żeby słyszał mój głos i chciałem powiedzieć coś kojącego, ale byłem w stanie tylko płakać i powiedziałem, jak mi przykro, że nie mogę przy nim być.
Po raz ostatni rozmawiałem z weterynarz i powiedziałem jej, że na Cabala już czas.
Płakałem. Amanda przyjechała, objęła mnie i płakałem jeszcze trochę. Holly zadzwoniła, powiedziałem jej co się stało i ona też się rozpłakała. To nagłe, niespodziewane i nie było mnie przy nim, gdy odchodził. I straciłem przyjaciela.
Wydawało mi się, że wypłakałem się już do cna, a potem usłyszałem, że Lola zabrała z kuchni obrożę Cabala i położyła się z nią spać i znów się rozpłakałem.
Dostałem tyle życzliwych wiadomości. Ja wszystkie jestem wdzięczny. Wam wszystkim.
Tak się cieszę, że miałem okazję go poznać. Tak bardzo się cieszę, że się odnaleźliśmy. Nie wyobrażam sobie, że jeszcze kiedykolwiek będę dzielił z kimś taką więź. Żałuję, że psy nie żyją dłużej.
Kipling opisał to najlepiej:
Dość nam bólu sprawiają, niestety,
Sami ludzie – mężczyźni jak również kobiety.
A skoro już mamy zapasy kłopotów,
Dlaczego z nas każdy powiększać je gotów?
Bracia i siostry, ostrzegam otwarcie:
Nie dajcie serca psu na pożarcie.*
Możemy próbować się tego wystrzegać. Ale wiersz nosi tytuł "Psia moc" [Power of a Dog] i jest to moc bardzo prawdziwa i, jak Kipling wiedział, bardzo dobra.
Cabal był najlepszym psem we wszechświecie i będzie mi go bardzo brakowało.
* tłumaczenie znalezione, niepodpisane. Będziemy wdzięczni za wskazanie nazwiska tłumacza. - przyp.noita.
W domu był mniej szczęśliwy. Czasami tylne nogi mu się rozjeżdżały. Trzymał się z daleka od śliskich powierzchni, jakby po latach mieszkania na podwórzu nauczył się, że ciężko chodzi się po lodzie.
Tworzyliśmy taką dziwna parę, zafascynowaną zachwyconą sobą nawzajem. Każdy z nas chce drugiego chronić. On stawał między mną, a obcymi. Stawał poda zasięgiem mojego wzroku, ale tak, żeby bronić mnie przed kotami, choć sam mam ich kilka, więc dom musiałem podzielić na Kocie i Psie terytoria (i nie wiem czy zdawał sobie sprawę, że to było głównie dla jego bezpieczeństwa, a nie dla bezpieczeństwa kotów).
Ludzie mawiali, że jesteśmy do siebie podobni. Niektórzy nawet próbowali to udowodnić.
Amanda mówi, że Cabal nauczył mnie kochać. Prawdopodobnie ma rację.
Miał problemy z tylnymi nogami – zdarzało się, że biegał za szybko, za daleko, zbyt forsownie, złamał łapę i biegł dalej albo naderwał ścięgno. W odstępie roku każda z łap musiała być operowana.
Zawsze spał w tym samym pokoju, co ja. A kiedy zaczął mieć kłopoty z chodzeniem po schodach przeniosłem sypialnię na parter, żeby nie musiał się męczyć. Przed wejściem do domu ustawiliśmy pochylnię, żeby mógł swobodnie wychodzić i wchodzić, nie przejmując się schodami.
Miał coraz więcej problemów ze spacerami po dworzu: przednie łapy wędrowały tam, gdzie chciał, ale tylne nie chciały go słuchać i się chwiały. Kiedy go wziąłem miał trzy lata. Teraz miał dziewięć i cierpiał na chorobę degeneracyjną (zwyrodnienie rdzenia kręgowego - psi odpowiednik stwardnienia rozsianego). Ale zawsze był radosny, przyjazny i nadal mógł w lesie przegonić człowieka, jeżeli coś go zainteresowało.
Kiedy wyjeżdżałem robił się smutny i tęsknił, więc wziąłem Lolę, żeby dotrzymywała mu towarzystwa. Pomysł się sprawdził. Kiedy wracałem do domu był znacznie radośniejszy. Lola go uwielbiała i jakoś wytrzymywała ze mną, bo zdaniem Cabala byłem przywódcą stada.
Miał dziewięć lat. Wielki, stary pies. Ale mój własny i kochający potężną, bezwarunkową miłością i darzący lojalnością, której dotąd nie doświadczyłem.
Kiedy wynająłem dom w Cambridge w pierwszej chwili chciałem go do siebie sprowadzić, ale potem się rozejrzałem, zobaczyłem śliskie drewniane podłogi, mnóstwo schodów i zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Psy miały do mnie dołączyć za dwa miesiące, kiedy zrobi się na tyle ciepło, żebym mógł przenieść się z pracą do oranżerii. A do tego czasu planowałem zaglądać do domu tak często, jak to możliwe i odwiedzać Cabala i Lolę (oraz w okresie świątecznym – moje córki). Byłem u niego tydzień temu. Za dwa tygodnie wracam do domu na parę tygodni i już wymyślałem co będę wtedy robił z psami.
Wczoraj wieczorem Hans, który opiekuje się domem i terenem wokół niego, zadzwonił do mnie od weterynarza. Cabal spędził zwyczajny, miły dzień, a potem nagle bardzo źle się poczuł. Zaczął wymiotować i miał kłopoty z oddychaniem. Nie zdążyłem na ostatni samolot i zamierzałem lecieć następnego dnia rano, żeby zaopiekować się nim w czasie choroby. Kolejny telefon: Hans i Mary, moja gospodyni, siedzieli przy Cabalu i oboje płakali. Przekazali telefon pani weterynarz, która postanowiła zabrać go do szpitala. Cabal nie mógł oddychać. Weterynarz podejrzewała zator w płucach. Kolejny telefon: Cabal nie dojedzie do szpitala. Jego serce przestało bić. Udało się go reanimować, ale pies ledwo może zaczerpnąć powietrza i bała się, że dostanie drgawek i będzie umierał w męczarniach...
A mnie tam nie było. Gdybym tam był, mógłbym pogodzić się z losem. Gdybym tam był, Cabal mógłby odejść w spokoju. Mówiłem do niego przez telefon, chciałem żeby słyszał mój głos i chciałem powiedzieć coś kojącego, ale byłem w stanie tylko płakać i powiedziałem, jak mi przykro, że nie mogę przy nim być.
Po raz ostatni rozmawiałem z weterynarz i powiedziałem jej, że na Cabala już czas.
Zdj. Kimberly Butler. Zatytułowała je "Bezwarunkowa miłość".
Płakałem. Amanda przyjechała, objęła mnie i płakałem jeszcze trochę. Holly zadzwoniła, powiedziałem jej co się stało i ona też się rozpłakała. To nagłe, niespodziewane i nie było mnie przy nim, gdy odchodził. I straciłem przyjaciela.
Wydawało mi się, że wypłakałem się już do cna, a potem usłyszałem, że Lola zabrała z kuchni obrożę Cabala i położyła się z nią spać i znów się rozpłakałem.
Dostałem tyle życzliwych wiadomości. Ja wszystkie jestem wdzięczny. Wam wszystkim.
Tak się cieszę, że miałem okazję go poznać. Tak bardzo się cieszę, że się odnaleźliśmy. Nie wyobrażam sobie, że jeszcze kiedykolwiek będę dzielił z kimś taką więź. Żałuję, że psy nie żyją dłużej.
Kipling opisał to najlepiej:
Dość nam bólu sprawiają, niestety,
Sami ludzie – mężczyźni jak również kobiety.
A skoro już mamy zapasy kłopotów,
Dlaczego z nas każdy powiększać je gotów?
Bracia i siostry, ostrzegam otwarcie:
Nie dajcie serca psu na pożarcie.*
Możemy próbować się tego wystrzegać. Ale wiersz nosi tytuł "Psia moc" [Power of a Dog] i jest to moc bardzo prawdziwa i, jak Kipling wiedział, bardzo dobra.
Cabal był najlepszym psem we wszechświecie i będzie mi go bardzo brakowało.
* tłumaczenie znalezione, niepodpisane. Będziemy wdzięczni za wskazanie nazwiska tłumacza. - przyp.noita.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz