Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże kocham bibliotekarzy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże kocham bibliotekarzy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 20 lipca 2009

Jedenaście Dni albo Coś Około

Neil napisał w czwartek 23 lipca 2009 o 16:54

Drogi pamiętniczku

no tak. Kiedy ostatnio o mnie słyszano, ubierałam się wytwornie, aby pójść na kolację z okazji przyznania nagród Newbery, Caldecott i Wilder oraz otrzymać Medal Newbery.

Przemówienie napisałem już w kwietniu i wtedy je nagrałem, żeby w formie CD mogli je dostać goście ALA i żeby można je było wydrukować w The Hornbook. Potem już nawet na nie nie spojrzałem przekonany, że w ten sposób podczas ALA będzie dla mnie zupełnie nowe i interesujące.

To wszystko zupełnie nie zmniejszyło mojego zdenerwowania. Założenie garnituru tym bardziej.

Beth Krommes wygłosiła swoją mowę z okazji przyznania Medalu Caldecott za książkę „The House in the Night” („Dom w nocy”) napisaną przez Susan Marie Swanson. Wygłosiłem moje przemówienie i w trakcie mówienia jakoś już nie byłem zdenerwowany. Potem Ashley Bryan otrzymała nagrodę Laury Ingalls Wilder, a później tysiące bibliotekarzy wspólnie śpiewało i recytowało wiersze. To było cudowne.

Tutaj jest relacja Scrippsa z tego wieczoru, moja redaktorka Elise Howard pisze o dostawaniu „Księgi cmentarnej” rozdział po rozdziale w przeciągu trzech lat. A na http://wowlit.web.arizona.edu/blog jest wieloczęściowy wywiad z Nickiem Glassem, który był członkiem komitetu przyznającego Medal Newbery.

Czyli zdobyłem Medal Newbery (ale czy na pewno? James Kennedy twierdzi coś zupełnie innego na http://jameskennedy.com/2009/07/13/i-win-the-newbery/ )

Następnego ranka podpisywanie książek trwało bardzo długo. Kiedy wychodziłem, odebrałem dwa telefony. Dzięki pierwszemu dowiedziałem się, że moja droga przyjaciółka, Diana Wynne Jones idzie do szpitala na operację. Zadzwoniłem do niej i nie jestem pewien, czy udało nam się nawzajem pocieszyć (choć operacja się udała i kiedy będziecie to czytać, ona już powinna znaleźć się z powrotem w domu). Kiedy odkładałem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie i dowiedziałem się, że mój dawny przyjaciel Charles Brown z „Locus Magazine” zmarł, spokojnie, we śnie, na pokładzie samolotu w drodze powrotnej z Readercon, jednego z jego ulubionych konwentów SF.

Charles był zuchwały, niezwykle oczytany, nieznoszący sprzeciwu, zabawny i wiedział praktycznie wszystko, co można wiedzieć o science fiction i fantasy, a przynajmniej lubił tak myśleć. Polubiłem go od naszego pierwszego spotkania w Wielkiej Brytanii, około 1987 roku, moja sympatia do niego była równie silna, co frustracja spowodowana jego techniką przeprowadzania wywiadów od 1989 roku począwszy (zwykł zadawać zadziorne pytania, wygłaszać uwagi i prowadzić z tobą fantastyczną rozmowę – a pisząc później wywiad, wycinał wszystkie swoje kwestie i robił się z tego długi monolog). (Tu jest fragment z jednego z nich, ze mną, z 2005.)

Od dawna oczekiwał śmierci - nie cieszył się najlepszym zdrowiem – i zawczasu uruchomił różne rzeczy, żeby mieć pewność, że „Locus Magazine” będzie kontynuowany bez niego. Ponieważ zostałem w te działania wciągnięty, raz na parę lat widywałem Charlesa na spotkaniach, które (przynajmniej w moim odczuciu) organizowano wyłącznie po to, aby Charles mógł raz do roku zobaczyć się z grupą przyjaciół i powiedzieć im z nieukrywaną radością, że wciąż jeszcze żyje i że nie potrzebuje ich pomocy, poczęstujcie się bajglem.

(Tak przy okazji, podejrzewam, że Oferta Specjalna Locusa dla czytelników tego bloga jest wciąż aktualna, skoro strona wciąż działa.)

To jest jego tymczasowy nekrolog w „Locusie”
.

Kiedy spotkałem go po raz ostatni, jedliśmy brunch w Hotelu Claremont w Berkeley. Opowiadał mi wtedy wspaniałe historyjki o Worldconie w 1968 roku, o spotkaniu starej gwardii SF i (wtedy jeszcze) młodych hipisów, opowiadał skandaliczne wydarzenia, podawał nazwiska. Zapomniałem wszystkie opowieści i wszystkie nazwiska, z wyjątkiem informacji, że uczestnicy korzystali z szybów do pralni jako najszybszego sposobu dostania się na dół, co było najmniej skandaliczną z opowiedzianych mi rzeczy.

Potem wziąłem udział w panelu dyskusyjnym CBLDF, podczas którego z przyjemnością zwróciłem uwagę, że komiks Nicka Bertozziego „The Salon”, ten sam, z powodu którego rok temu Gordon Lee prawie trafił do więzienia w mieście Rome, w Georgii, w tym roku znalazł się w zredagowanym przez Lyndę Barry zestawieniu Najlepszych Amerykańskich Komiksów 2008.

Wróciłem z Chicago do domu. Z panną Amandą Palmer podpisałem setki obwolut książki „Kto zabił Amandę Palmer”. Potem w towarzystwie panny Maddy i jej przyjaciółki Claire wyruszyliśmy na szaloną wyprawę (która wciąż trwa).

W San Francisco zatrzymaliśmy się w Hotelu Union Square, który okazał się zadziwiająco wygodny i przyjemny. Zajrzeliśmy do Google, byliśmy za kulisami Festiwalu Ognia, jedliśmy w towarzystwie Michaela Chabona i Ayelet Waldman oraz ich wspaniałej rodziny (podejrzewam, że Michael i Ayelet zdobyli swoje dzieci dzięki jakiemuś niesamowitemu zestawowi rodem z „Fałdki czasu” Madeleine L’Engle) (a poza tym w salonie mają dla dzieci perkusję), byłem na musicalu „Wicked” bo dziewczynki chciały go zobaczyć i były absolutnie zachwycone (moja mini-recenzja? Uwielbiam książkę Gregory’ego Maguire’a, podobał mi się scenariusz przedstawienia, zupełnie nie przemawiały do mnie piosenki, zdawało się że są zaledwie dobre), zjadłem lunch z Danielem Handlerem i Lisą Brown i ogólnie starałem się mieć wolne, z wyjątkiem Niedzielnego Poranka.

W Niedzielny Poranek odbyło się spotkanie z czytaniem i podpisywaniem (dla stu osób) u Briana Hibbsa w Comix Experience. Uczciliśmy w ten sposób 20. urodziny Comix Experience. Brian opisuje spotkanie tutaj. (Tutaj opisuje także kłopoty z Twitterem i podpisywaniem i tym podobnymi sprawami w fascynującym eseju.)

W wtorek wieczorem, kiedy pisałem na blogu, znaleźliśmy się w Las Vegas, gdzie grupa improwizujących Tarota aktorów świetnie się bawiła robiąc ze mną wywiad, a potem robiąc komediowy teatr i wszyscy świetnie spędziliśmy czas... (moja karta to trzy filiżanki)

http://twitpic.com/b6jba
Neil był niesamowity, tak samo trupa Tarota. Dzięki @neilhimself...
Zdjęcie autorstwa producentki przedstawienia, Emily Jillette.


A teraz jestem w San Diego, gdzie jutro, w piątek, wezmę udział w dyskusji na temat „Koraliny” (sala 6 A o 10:30) i rozdawaniu autografów (trzeba pojawić się w miejscu przeznaczony o 9 rano i wylosować z kapelusza bilety. 100 osób się dostanie.)

Dziś zjadłem kolację z Henrym Selickiem i innymi przyjaciółmi, a przed restauracją wpadłem na pana Miyzakiego i załogę Studia Ghibli, więc miałem okazję przedstawić Henry’ego panu Miyazakiemu, co bardzo Henry’ego ucieszyło. Wspaniała chwila w San Diego.

I to wszystko.

Neil

...

PS:
To sprawiło mi mnóstwo radości: brytyjska gazeta „The Independent” umieściła audiobook „Księga cmentarna” na drugim miejscu swojej listy Najlepszych Audiobooków Roku (na pierwszym miejscu był audiobook z Doctora Who).

To też sprawiło, że się uśmiechnąłem - lista niemożliwych do sfilmowania komiksów i książek w „Wired”:
http://www.wired.com/underwire/2009/07/after-watchmen-whats-unfilmable-these-legendary-texts/

Z drugiej strony, moje pojawienie się na liście „pięciu najfajniejszych osób, które spotkałem podczas San Diego Comic-Con” Kevina Smitha http://popwatch.ew.com/popwatch/2009/07/kevin-smith-comic-con.html przypomniało mi, kiedy go spotkałem. To było na tyłach centrum konwentowego, nieopodal rampy załadunkowej dla tirów. Byłem właśnie w drodze na panel, kiedy dżentelmen z twarzą zasłoniętą chustką w kratę, w trójkątnym kapeluszu, z parą pistoletów w dłoniach, wyskoczył na mnie, zażądał mojego portfela i potańcowania z moimi towarzyszkami. Oczywiście, nie mogłem mu zaoferować żadnej z tych rzeczy i z okrzykiem „Przenigdy, łotrze!” ruszyłem do boju. Podczas naszych zmagań chusta zsunęła się i odkryłem zszokowany, że zaatakował mnie reżyser, autor scenariusza i gawędziarz, sam Kevin Smith. Umknął, upuszczając mój portfel, a także kilka oryginalnych zabawek Graphitti Buddy Christ i Jaya i Cichego Boba.

Pozostaje mi jedynie przypuszczać, że zamieszczony w EW opis autorstwa pana Smitha, w którym nazwał mnie „kochanym” zawdzięczam temu, iż nie oddałem go w ręce władz San Diego, aby zawisł tego dnia na szubienicy, jak pospolity rozbójnik.

piątek, 17 lipca 2009

Jak bawić się jedzeniem

Neil napisał w sobotę 11 lipca 2009 o 13:30

Jestem teraz w Chicago z powodu ALA: dorocznego zjazdu stowarzyszenia amerykańskich bibliotekarzy. Byłem już na kilku z nich i zawsze świetnie sie bawiłem. Kiedyś wraz z Artem Spiegelmanem, Scottem McCloudem i Colleen Doran wyjaśniałem zaciekawionym bibliotekarzom czym są powieści graficzne i dlaczego powinni mieć je w swoich bibliotekach. Innym razem miałem okazję odwiedzić Nowy Orlean po raz pierwszy po przejściu Katriny i dwa razy poszedłem na obiad z Poppy Z Brite, z czego jeden z nich ugotował dla mnie po raz pierwszy jej mąż, szef kuchni Chris DeBarr.*

Kiedy pięć lat temu byłem w Melbourne, Poppy i ja byliśmy gośćmi honorowymi i mniej więcej wtedy zapadła decyzja, że pójdziemy do niewiarygodnie fajnej restauracji Alinea w Chicago. Mijały lata, a ja nigdy nie zatrzymywałem się w Chicago na dłużej, a potem przyszła Katrina, a kiedy Poppy wróciła do Nowego Orleanu nie chciała już z niego wyjeżdżać, ale wiedzieliśmy, że kiedyś nam się to uda.

I dziś się udało. Poppy przyleciała do Chicago i zabrała mnie na obiad. Był drogi i, co odkryłem dopiero pod koniec posiłku, to ona płaciła. (To jest ogromne, publiczne podziękowanie.)

Obsługa, przychylność i poczucie zadowolenia jakim promieniowali pracownicy Alinea było wyjątkowe. Rzadko zdarzało mi się jeść równie dobre rzeczy i rzadko - lepsze. Ale nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek posiłek był równie przyjemny. 23 dania (hmm, bardzo masońsko) złożone z rzeczy, które rozpływały się, wybuchały i chrupały w ustach w najbardziej niespodziewany sposób.

Chyba najlepszym momentem wieczoru, nie mającym nic wspólnego z samym jedzeniem, było kiedy stół skrywały bulgoczące opary dymu z suchego lodu i bardzo uprzejmie zapytałem Poppy, czy mogłaby powiedzieć "Dzisiejszej nocy, moje stworzenie, obdarzę cię iskrą Życia!", a ona, kochana, dokładnie to zrobiła.

Jeśli ktoś z czytelników jest na zjeździe ALA - będę dwukrotnie podpisywał książki w stoisku HarperCollins nr 2011, raz w sobotę o 13, potem w poniedziałek o 9 rano (to drugie powinno być dość zabawne). Będę także w dyskusji panelowej na temat CBLDF w poniedziałek o 13:30. Resztę czasu wypełnią wywiady, przyjęcia, przemówienia i takie tam.

Właściwie to jestem tu, aby odebrać Medal Newbery za "Księgę cmentarną". Co będzie mieć miejsce w niedzielny wieczór i z tej okazji napisałem (i już nagrałem) mowę. (Która zostanie odtworzona, jeżeli w niedzielny wieczór zapomnę jak się mówi. Co jest możliwe.)

I chcę podziękować wydawnictwu Harper Collins za znoszenie mnie i za utrzymanie na stronie mousecircus darmowej wersji "Księgi cmentarnej" przez cały ten czas. Nadal można posłuchać (lub obejrzeć) "Księgę cmentarną" w Ameryce, po rozdziale na: http://www.mousecircus.com/videotour.aspx. Można ją też kupić.

(A w odpowiedzi na pytanie czytelnika o sokolim oku: tak, w najnowszym dodruku "Księgi cmentarnej" jest kilka zmian. Poprawiłem swoją pomyłkę dotyczącą astronomii, złą pisownię obcego słowa i poprawiłem kilka akapitów w podziękowaniach, które w oryginalnym amerykańskim wydaniu zostały wycięte.)

(Co mi przypomniało: tak, pojawię się na krótko na Comic Conie w San Diego, w piątek 24 lipca, żeby wziąć udział w dyskusji z Henrym Selickiem o "Koralinie" i godzinnym podpisywaniu zaraz po niej. Będę przez chwilę na uroczystości przyznania nagród Eisnera, a potem lecę na drugi koniec miasta na charytatywny koncert Amandy Palmer i Vermillion Lies na rzecz CBLDF.)


*Chris mówi, że ludzie zamawiają "Mezze Zniszczenia" i dzięki temu hasłu wie, że do Zielonej Bogini trafili z tej strony. Dostają wtedy coś specjalnego - to takie restauracyjne jajka-niespodzianki, a ja dostaję wiadomości od zadowolonych osób, które tam jadły. I nie trzeba nawet dodawać, że przeżyły.

Dobrze. Do łóżka.