Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Diana Wynne Jones. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Diana Wynne Jones. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 kwietnia 2011

Życie. Głównie o Dianie.

Neil napisał w niedzielę 27 marca 2011 o 2:45


Jestem w tej chwili w Wielkiej Brytanii, z dala od cywilizacji. Pracuję nad Małpą i na kilka dni znikam z sieci.

Przyjechałem załatwić trzy sprawy: spędzić dzień z BBC w ramach promocji napisanego przeze mnie odcinka Doctora Who, spotkać się z Hilary Bevan Jones, wspaniałą producentką filmową, z którą współpracuję od lat, aby omówić z nią kilka kwestii i odwiedzić Dianę Wynne Jones.

Cały czwartek udzielałem wywiadów na temat Doctora Who. Większość przebiegała następująco:

Oni: "Czy możesz zdradzić nam tytuł odcinka?"
Ja: "Nie."

To był miły, ale chwilami frustrujący dzień.


(To zdjęcie Diany Wynne Jones pochodzi mniej więcej z czasów, kiedy ją poznałem.)

Przyjaźniłem się z Dianą od 1985, ale zostałem jej fanem po przeczytaniu w 1978 w wieku 17 lat Zaczarowanego życia. Nasza przyjaźń bardzo mnie cieszyła i sądzę, że ją również. Była najzabawniejszą, najmądrzejszą, najbystrzejszą i najbardziej zawziętą osobą, jaką poznałem, a przy okazji wspaniałą, magiczną i niezwykle praktyczną kobietą, która miała swoje zdanie na każdy temat. Pisała najlepsze książki o czarach i najwspanialsze, pełne wnikliwych obserwacji listy. Nienawidziła telefonów, ale kiedy dzwoniłem zawsze chętnie ze mną rozmawiała, choć z pewną obawą, jakby spodziewała się, że w każdej chwili słuchawka może wybuchnąć w jej ręku.
Przygarnęła mnie, kiedy jako 24-latek pisywałem do czasopism o wątpliwej reputacji i przez kolejne 25 lat była ze mnie dumna, gdy pisałem rzeczy, które przypadły jej do gustu (nawet jeśli mnie samemu się nie podobały. Wtedy mówiła mi, co o tym myśli, a jej zdanie i krytyka były zawsze trafne, precyzyjne i szczere; a kiedy mówiła "Taa-aak... Chyba trochę tu narozrabiałeś" to zazwyczaj miała rację. Dlatego jej uznanie znaczyło dla mnie naprawdę bardzo wiele).

Była niesamowitą pisarką. Najbardziej niesamowita była łatwość, z jaką wszystko jej przychodziło (niewykluczone, że na pisarzach robi to znacznie większe wrażenie, niż na przeciętnym odbiorcy, który po prostu zakłada, że pisarze to czarodzieje. Ale ci z nas, którzy zarabiają na życie pisaniem wiedzą, jak trudno jest zrobić to, co jej się udawało.) Porządne, często złośliwe postaci, natchnione i dość nieprawdopodobne fabuły oraz oszałamiające zakończenia.

(A tak przy okazji, jej twórczość znakomicie nadaje się do czytania na głos, co odkryłem czytając jej książki moim dzieciom. Nie tylko pięknie brzmią, ale rozwiązania, które czytane w samotności mogły dziwić, na głos okazują się jasne i elegancko skonstruowane. "Dzieci są znacznie uważniejszymi czytelnikami," mawiała. "Dzieciom nie trzeba wszystkiego powtarzać. Dorosłym musisz, bo nie uważają jak należy.")

Zadedykowała mi swoją książkę Hexwood [wiedźmi las] i dodała, że książka zainspirowana została przez coś, co kiedyś powiedziałem na temat tego, jak wielkie wewnątrz są Brytyjskie Lasy. A ja w ramach podziękowania napisałem dla niej wiersz.

(Moment, na pewno uda mi się go znaleźć. Tu jest.)
Pewien kotek, który w Kilkenny śpi zwinięty w kłębek, dostał pełną miseczkę mleczka
A w dalekim zamku wśród ciernistych chaszczy księżniczka śni swój przepiękny sen
Pewien pies na Alasce tańczy radośnie na stercie mamucich kości
Ale ja mam (zadedykowany mi) Hexwood Diany Wynne Jones
Pewna aktorka kurczowo ściska swojego Oscara (i roni kilka odpowiednich do okazji łez radości)
Pewien machiaweliczny złoczyńca uknuł doskonale demoniczny plan
Są czarodzieje w kryształowych zamkach i królowie na złoconych tronach
Ale ja mam Hexwood, który zadedykowała - mi! - Diana Wynne Jones
Pewien rybak złowił dziś doskonałą rybę,
Pewne dziecko z Luton otworzyło butelkę z dżinnem i spełniło się jego życzenie,
Ludziom żyjącym w domach ze szkła udało się wypędzić kamienie,
Ale ja mam swój Hexwood, który Diana Wynne Jones zadedykowała właśnie mi.

Pojawiam się również, w nieco zmienionej postaci, na stronach powieści Deep Secret [głęboki sekret], a kiedyś Diana powiedziała mi, że młody Chrestomanci w Dziewięciu Żywotach Christophera Chanta również był nieco wzorowany na mnie. Jestem bardzo dumny z obydwu tych rzeczy, nawet jeśli większość osób po przeczytaniu Deep Secret pyta mnie, czy naprawdę zjadłem dwa śniadania praktycznie przez sen i mówię im, że tak.

Otóż Diana, która (z radością i ogromną przyjemnością) paliła, zachorowała na raka płuc. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem do Wielkiej Brytanii, wpadałem do niej i jej męża Johna na obiad. Przygotowywał go i pomagał im w domu Dave Devereux, a czasem pojawiał się tam także nasz wspólny znajomy Tom Abba. Za każdym razem starałem się upewnić, że powiedziałem Dianie wszystko, co miałem jej do powiedzenia, w razie gdybym miał już jej nie zobaczyć, bo najgorsze są te rzeczy, których nie zdążyliśmy powiedzieć.





(Dwa zdjęcia Diany z września ubiegłego roku. Właśnie postanowiła za radą lekarzy przerwać chemioterapię, bo w ogóle jej nie pomagała. Kiedy po raz pierwszy zamieściłem jedno z nich, podpisałem je Diana Wynne Jones w swojej kuchni wygląda dziś świątobliwie. Zagadkowa ulotka pochodzi z 1987.)



(Zdjęcie z naszej wspólnej wycieczki we wrześniu 2010. Wydaje mi się, że zdjęcie zrobił Robin McKinley)

Miałem zamiar odwiedzić ją wczoraj w Bristolu razem z moja córką, Holly. Ale w piątek rano zadzwonił do mnie Dave Devereux, żeby powiedzieć, że już czas i że powinienem przyjechać natychmiast. Zadzwoniłem do Hilary Bevan Jones, przeprosiłem (okazała się bardzo wyrozumiała, tak samo jak inne umówione ze mną osoby) i pojechałem do Bristolu.

Napisałem tamtego dnia list do przyjaciela i jeśli nie macie nic przeciwko, to chciałbym tutaj przytoczyć jego fragment.

Diana jest w hospicjum. Jest tam bardzo pięknie, a personel jest wspaniały - pomocny, uprzejmy i w odróżnieniu od innych miejsc, człowiek nie ma nigdy poczucia, że zawraca im głowę.

Przed wejściem spotkałem jej rodzinę. Ostrzegli mnie, że jest bardzo słaba i bardzo się zmieniła.

Podano jej morfinę i oddychała ciężko, jakby musiała walczyć o każdy oddech. Usiadłem przy niej. Przyszło mi do głowy określenie "wydać ostatni dech...", bo każdy jej oddech mógł być ostatnim. Ale nie przestawała oddychać. Powiedziałem jej, że chcesz się pożegnać. Jej włosy były jeszcze bielsze i zdawała się znacznie szczuplejsza, ale wcale tak bardzo się nie zmieniła. Miałem jednak wrażenie, że było jej jakby mniej, jakby osobę, którą znałem i ciężko oddychającą postać w łóżku dzieliła jakaś odległość. Odnosiło się również wrażenie, a właściwie była to pewność, że już nie otworzy oczu i nie przemówi. Że to sen ostateczny i że wkrótce jej oddech się zatrzyma.

Wyszedłem i usiadłem w poczekalni obok Toma Abby. Rozmawialiśmy o Dianie i obaj trochę płakaliśmy.

Potem razem z Tomem wróciliśmy do sali i jeszcze trochę przy niej posiedzieliśmy.

Myślałem o tym, że mam jeszcze napisać przedmowę do "Dogsbody" i zastanawiałem się którą gwiazdą byłaby Diana, gdyby była gwiazdą.

Pożegnałem się raz jeszcze.

Wychodząc minąłem się z jej synem, Mickeyem, który zajął miejsce przy jej łóżku. Porozmawiałem z rodziną. Po raz pierwszy spotkałem siostry Diany, choć wiele już o nich słyszałem.

Resztę dnia spędziłem z jej rodziną: z Johnem i jej siostrą Isobel oraz Mickeyem (z którym dzieliłem pokój na World Fantasy Conie w 1988), zjedliśmy chiński bristolski obiad i rozmawialiśmy o wielu sprawach.

Obiecałem Johnowi, że będę go odwiedzać za każdym razem, kiedy będę w Bristolu i zamierzam obietnicy dotrzymać.

Jest ciężko. Ale cieszę się, że to zrobiłem. Powiedzieli mi, że Diana się ucieszyła na wieść, że przyjeżdżam i może w jakiś sposób mnie słyszała i wiedziała, że tam byłem.

Tego wieczora bardzo długo się nie kładłem, bo chciałem porozmawiać z Amandą o tym, co się stało i po tej rozmowie poczułem się lepiej.

Rano obudził mnie telefon od Dave'a z wiadomością, że Diana zmarła w nocy.

Wieść szybko się rozniosła, ktoś zdążył umieścić na jej stronie w Wikipedii datę śmierci.

Na Twitterze napisałem:

Spoczywaj w pokoju, Diano Wynne Jones. Błyszczałaś niczym gwiazda. Byłaś najzabawniejszą, najmądrzejszą pisarką i najwspaniajszą przyjaciółką. Będzie mi Ciebie brakowało.

Zaczynają pojawiać się piękne wspomnienia o Dianie, to napisane przez Emmę Bull szczególnie mi się podobało. (Moja rodzina leciała do Minneapolis tym samym samolotem, co Diana i o nim właśnie pisze Emma. Diana mówiła zawsze, że ciąży nad nią jakaś podróżnicza klątwa i naprawdę uwierzyłem jej dopiero, kiedy odpadły drzwi w samolocie.)

Czułem zarówno smutek, jak i szczęście. Bo miałem szczęście, że było mi dane ją poznać i miałem szczęście, że pożegnałem się z nią w piątek zamiast czekać do soboty. Miałem szczęście, że była moją przyjaciółką.

Bardzo, bardzo mi jej brakuje. Mam kilkoro fantastycznych przyjaciół. Są w moim życiu ludzie wspaniali i barwni i absolutnie cudowni, którzy ulepszają świat tylko przez to, że tu są. Ale Diana Wynne Jones była tylko jedna i dzięki niej świat stał się lepszym miejscem.

- - -


Irr podjęła się zrymowania dziękczynnego wierszyka i uprzejmie pozwoliła na zamieszczenie swojej wersji:


Pewien kotek w Kilkenny dostał miskę mleka - zwinięty w kłębek śpi
A księżniczka w zamku, co cierniem porasta, swój przepiękny sen śni
Pewien pies na Alasce na stercie mamucich kości wpadł w radosny pląs
A ja mam (zadedykowany mi) Hexwood Diane Wynne Jones

Pewna aktorka ściska statuetkę (i pochlipuje z radości stosownej do chwili)
Pewien machiaweliczny złoczyńca doskonale podłą intrygę uknuł bez fatygi
Magowie w kryształowych pałacach, królowie na złotych tronach – quelle élégance!
Ale ja mam z dedykacją – dla mnie! – Hexwood Diane Wynne Jones

Pewien rybak dziś wśród morskich fal złapał rybę jak marzenie
Pewne dziecko w Luton uwolniło dżina, który spełnił jego życzenie
Ludzie w szklanych domach powiedzieli kamieniom precz stąd!
A ja mam, z dedykacją dla mnie, Hexwood Diane Wynne Jones

sobota, 2 października 2010

Tydzień w zdjęciach

Neil napisał w środę 29 września 2010 o 13:50 Wstałem dziś rano wyjątkowo wcześnie, żeby napisać post i pierwszy poranny e-mail przyszedł od Stevena Moffata, z prośbą o napisanie paru słów na temat powstania mojego odcinka do miesięcznika Doctor Who Monthly, więc napisałem i tak przepadł mi czas na pisanie bloga.

Zamiast dobrze przemyślanego omówienia ostatnich 10 dni, będę kontynuował to, co zacząłem wczoraj, w zdjęciach.

Oto Liam McKean, syn Dave'a i Clare McKeanów. Stoi obok Rzeczy w Ogrodzie, dziwnego, artystycznego i trochę przerażającego tworu autorstwa jego siostry Yolandy.

Spędziłem u McKeanów cudowny dzień. Zbieraliśmy jeżyny i jabłka w ich sadzie.


To jest Clare, w trakcie zbierania jeżyn. Myśl, że znam ich przeszło ćwierć wieku jest zarazem straszna i wspaniała.

Poniżej Dave właśnie skończył jeść lunch w restauracji George in Rye. Wyjeżdżając zgodziłem się napisać mu książkę dla dzieci pt. CAŁE SZCZĘŚCIE MLEKO.

Przez przypadek zostawiłem u nich w domu mnóstwo rzeczy służących do ładowania telefonów, więc mnie nie zapomną.




Na noc zatrzymałem się u mojej córki Holly (za zdjęciu ze strategicznie zamkniętymi oczami) i jej współlokatorki, mojej przerażającej chrześnicy Hayley Campbell, córki Eddiego i Anne Campbellów z Brisbane.
To przypadkowo nastrojowe czarno-białe zdjęcie Thei Gilmore i Nigela Stoniera ze studia Radio 2 w Manchesterze powstało następnego wieczora. Thea wydała właśnie nowy, naprawdę świetny album Murphy's Heart, możecie posłuchać fragmentów na http://www.theagilmore.net/welcome.cfm.
Stamtąd pojechałem do Bristolu, gdzie spotkałem się z Dianą Wynne Jones, z przelotnym udziałem specjalnego gościa, Robin McKinley. (Na blogu Robin możecie przeczytać jej relację ze spotkania: http://robinmckinleysblog.com/2010/09/23/fame-sort-of/)
Kiedy odwiedzałem ją ostatnio, Diana nie była w zbyt dobrej formie. Tym razem była o wiele bardziej energiczna i radosna. Pisze kolejną książkę i ma już plany na jeszcze następną. Wciąż jest jedną z moich ulubionych osób na świecie.

Dwójka starych przyjaciół: Terry Pratchett i ja umówiliśmy się na sushi w Cardiff następnego wieczoru, z Tajemniczych Powodów, Których Jeszcze Nie Wyjawimy. Na zdjęciu wznosimy szampanem toast za Coś, o czym jeszcze Nic Nie Wiadomo.



Następnego dnia był Doctor Who. Zazwyczaj scenarzyści nie mają na planie nic do roboty, poza nadeptywaniem na różne rzeczy i wchodzeniem innym w drogę, ale zgodziłem się udzielić wywiadu dla Doctor Who Confidential, więc potraktowano mnie wyjątkowo i wolno mi było robić to, co scenarzyści uwielbiają, a czego normalnie robić nie wolno.

Zakradam się do magazynu rekwizytów, żeby znaleźć Daleka, do którego można się przytulić. (Na szczęście nie trafiłem na żadne płaczące anioły).

Podobał mi się wywiad przeprowadzany przez Charliego McDonnella na schodach TARDIS-a (http://charliemcdonnell.com/an-explanation/)

Podobała mi się kradzież TARDIS-a i wyruszenie w podróż przez nieskończone wymiary czasu i przestrzeni, by zwalczać zło, gdziekolwiek się pojawi...

Wybaczcie. Powiedziałem to na głos? Miałem na myśli robienie sobie zdjęć na planie TARDIS-a.

Pożegnałem się z reżyserem Richardem Clarkiem i niesamowitym Mattem Smithem (dzięki któremu nawet moje drętwe dialogi brzmią dobrze) i wyjechałem z Cardiff ostatnim pociągiem, spóźniłem się na pociąg do Heathrow, więc zrzuciłem się na taksówkę z lekarzem z Grecji, który jechał ze Swansea i też nie zdążył na pociąg. Kilka godzin snu i poleciałem do Bostonu...

Gdzie w niedzielny wieczór pracowałem jako członek ekipy technicznej Evelyn Evelyn podczas ich występu Super Music Friends na koncercie z serii Yo Gabba Gabba! przeznaczonych dla publiczności złożonej głównie z trzylatków i ich rodziców.

Wykonali piosenkę "Elephant Elephant", której kukiełkową wersję można obejrzeć tutaj.

Podoba mi się to ich zdjęcie zrobione w garderobie Wang Theatre...
Potem poszedłem do Biblioteki Publicznej Bostonu, gdzie Karen Hesse, Jerry Spinelli, Grace Lin i ja otrzymaliśmy tytuł Literary Lights for Children [Światło Literatury Dziecięcej] . http://www.bpl.org/general/associates/literarylightschildren.htm

To była wspaniałą uroczystość, pełno entuzjastycznych dzieciaków, a potem podpisywałem książki. Przemawiałem jako ostatni, a zanim nadeszła moja kolej, Jerry,Karen i Grace powiedzieli już wszystko, co było do powiedzenia, więc mówiłem o tym, jak istotne jest, aby śnić na jawie i dlaczego warto, a nawet powinno się dość często gapić za okno.


Moja przyszła teściowa, Kate, urządziła w poniedziałkowy wieczór przyjęcia zaręczynowe dla mnie i Amandy. To bardzo miłe z jej strony. Było świetnie i spotkałem mnóstwo sąsiadów, przyjaciół i krewnych Amandy. Przyjechało też trochę mojej rodziny, żeby było sprawiedliwie.(Tutaj opis ostatnich kilku dni z punktu widzenia Amandy.)

Wczoraj wreszcie udało mi się zobaczyc Amandę w Kabarecie w reżyserii Stevena Bogarta w ART Theatre. Nie będę się rozwodził nad tym, jak wspaniałe to było, szczególnie że ostatnie bilety rozeszły się jeszcze przed pojawieniem się pierwszych entuzjastycznych recenzji. Ale to było mistrzostwo. Zniknęło wszystko, do czego miałem wątpliwości oglądając próby miesiąc temu.

Po Kabarecie odbył się jeszcze Late Night Cabaret (Nocny Kabaret Amandy), eksperymentalny spektakl z udziałem niezwykłego artysty zwanego Meow Meow, a następnie samej Amandy. Niestety nie mam żadnych zdjęć dokumentujących, jak Meow Meow unosił się na ramionach tłumu.

Tu są komentarze prasowe z jej strony: są co najmniej niewystarczające.

Meow Meow, akompaniuje Lance Horne.

Amanda i Meow Meow wykonują w duecie "Fake Plastic Trees".

Late Night Cabaret odbędzie się ponownie, dzisiaj, a nawet więcej - bilety są tanie i można je zdobyć na https://www.ovationtix.com/trs/pe/8419705 do 8:30 lub przed wejściem. Możecie zechcieć zabrać ze sobą kwiaty, aby je rzucać podczas wspaniałego wejścia Meow Meow. Jeśli mieszkacie w okolicy Bostonu, przybywajcie. Jak mawiał Kot z Cheshire, tam mnie zobaczycie.


poniedziałek, 20 lipca 2009

Jedenaście Dni albo Coś Około

Neil napisał w czwartek 23 lipca 2009 o 16:54

Drogi pamiętniczku

no tak. Kiedy ostatnio o mnie słyszano, ubierałam się wytwornie, aby pójść na kolację z okazji przyznania nagród Newbery, Caldecott i Wilder oraz otrzymać Medal Newbery.

Przemówienie napisałem już w kwietniu i wtedy je nagrałem, żeby w formie CD mogli je dostać goście ALA i żeby można je było wydrukować w The Hornbook. Potem już nawet na nie nie spojrzałem przekonany, że w ten sposób podczas ALA będzie dla mnie zupełnie nowe i interesujące.

To wszystko zupełnie nie zmniejszyło mojego zdenerwowania. Założenie garnituru tym bardziej.

Beth Krommes wygłosiła swoją mowę z okazji przyznania Medalu Caldecott za książkę „The House in the Night” („Dom w nocy”) napisaną przez Susan Marie Swanson. Wygłosiłem moje przemówienie i w trakcie mówienia jakoś już nie byłem zdenerwowany. Potem Ashley Bryan otrzymała nagrodę Laury Ingalls Wilder, a później tysiące bibliotekarzy wspólnie śpiewało i recytowało wiersze. To było cudowne.

Tutaj jest relacja Scrippsa z tego wieczoru, moja redaktorka Elise Howard pisze o dostawaniu „Księgi cmentarnej” rozdział po rozdziale w przeciągu trzech lat. A na http://wowlit.web.arizona.edu/blog jest wieloczęściowy wywiad z Nickiem Glassem, który był członkiem komitetu przyznającego Medal Newbery.

Czyli zdobyłem Medal Newbery (ale czy na pewno? James Kennedy twierdzi coś zupełnie innego na http://jameskennedy.com/2009/07/13/i-win-the-newbery/ )

Następnego ranka podpisywanie książek trwało bardzo długo. Kiedy wychodziłem, odebrałem dwa telefony. Dzięki pierwszemu dowiedziałem się, że moja droga przyjaciółka, Diana Wynne Jones idzie do szpitala na operację. Zadzwoniłem do niej i nie jestem pewien, czy udało nam się nawzajem pocieszyć (choć operacja się udała i kiedy będziecie to czytać, ona już powinna znaleźć się z powrotem w domu). Kiedy odkładałem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie i dowiedziałem się, że mój dawny przyjaciel Charles Brown z „Locus Magazine” zmarł, spokojnie, we śnie, na pokładzie samolotu w drodze powrotnej z Readercon, jednego z jego ulubionych konwentów SF.

Charles był zuchwały, niezwykle oczytany, nieznoszący sprzeciwu, zabawny i wiedział praktycznie wszystko, co można wiedzieć o science fiction i fantasy, a przynajmniej lubił tak myśleć. Polubiłem go od naszego pierwszego spotkania w Wielkiej Brytanii, około 1987 roku, moja sympatia do niego była równie silna, co frustracja spowodowana jego techniką przeprowadzania wywiadów od 1989 roku począwszy (zwykł zadawać zadziorne pytania, wygłaszać uwagi i prowadzić z tobą fantastyczną rozmowę – a pisząc później wywiad, wycinał wszystkie swoje kwestie i robił się z tego długi monolog). (Tu jest fragment z jednego z nich, ze mną, z 2005.)

Od dawna oczekiwał śmierci - nie cieszył się najlepszym zdrowiem – i zawczasu uruchomił różne rzeczy, żeby mieć pewność, że „Locus Magazine” będzie kontynuowany bez niego. Ponieważ zostałem w te działania wciągnięty, raz na parę lat widywałem Charlesa na spotkaniach, które (przynajmniej w moim odczuciu) organizowano wyłącznie po to, aby Charles mógł raz do roku zobaczyć się z grupą przyjaciół i powiedzieć im z nieukrywaną radością, że wciąż jeszcze żyje i że nie potrzebuje ich pomocy, poczęstujcie się bajglem.

(Tak przy okazji, podejrzewam, że Oferta Specjalna Locusa dla czytelników tego bloga jest wciąż aktualna, skoro strona wciąż działa.)

To jest jego tymczasowy nekrolog w „Locusie”
.

Kiedy spotkałem go po raz ostatni, jedliśmy brunch w Hotelu Claremont w Berkeley. Opowiadał mi wtedy wspaniałe historyjki o Worldconie w 1968 roku, o spotkaniu starej gwardii SF i (wtedy jeszcze) młodych hipisów, opowiadał skandaliczne wydarzenia, podawał nazwiska. Zapomniałem wszystkie opowieści i wszystkie nazwiska, z wyjątkiem informacji, że uczestnicy korzystali z szybów do pralni jako najszybszego sposobu dostania się na dół, co było najmniej skandaliczną z opowiedzianych mi rzeczy.

Potem wziąłem udział w panelu dyskusyjnym CBLDF, podczas którego z przyjemnością zwróciłem uwagę, że komiks Nicka Bertozziego „The Salon”, ten sam, z powodu którego rok temu Gordon Lee prawie trafił do więzienia w mieście Rome, w Georgii, w tym roku znalazł się w zredagowanym przez Lyndę Barry zestawieniu Najlepszych Amerykańskich Komiksów 2008.

Wróciłem z Chicago do domu. Z panną Amandą Palmer podpisałem setki obwolut książki „Kto zabił Amandę Palmer”. Potem w towarzystwie panny Maddy i jej przyjaciółki Claire wyruszyliśmy na szaloną wyprawę (która wciąż trwa).

W San Francisco zatrzymaliśmy się w Hotelu Union Square, który okazał się zadziwiająco wygodny i przyjemny. Zajrzeliśmy do Google, byliśmy za kulisami Festiwalu Ognia, jedliśmy w towarzystwie Michaela Chabona i Ayelet Waldman oraz ich wspaniałej rodziny (podejrzewam, że Michael i Ayelet zdobyli swoje dzieci dzięki jakiemuś niesamowitemu zestawowi rodem z „Fałdki czasu” Madeleine L’Engle) (a poza tym w salonie mają dla dzieci perkusję), byłem na musicalu „Wicked” bo dziewczynki chciały go zobaczyć i były absolutnie zachwycone (moja mini-recenzja? Uwielbiam książkę Gregory’ego Maguire’a, podobał mi się scenariusz przedstawienia, zupełnie nie przemawiały do mnie piosenki, zdawało się że są zaledwie dobre), zjadłem lunch z Danielem Handlerem i Lisą Brown i ogólnie starałem się mieć wolne, z wyjątkiem Niedzielnego Poranka.

W Niedzielny Poranek odbyło się spotkanie z czytaniem i podpisywaniem (dla stu osób) u Briana Hibbsa w Comix Experience. Uczciliśmy w ten sposób 20. urodziny Comix Experience. Brian opisuje spotkanie tutaj. (Tutaj opisuje także kłopoty z Twitterem i podpisywaniem i tym podobnymi sprawami w fascynującym eseju.)

W wtorek wieczorem, kiedy pisałem na blogu, znaleźliśmy się w Las Vegas, gdzie grupa improwizujących Tarota aktorów świetnie się bawiła robiąc ze mną wywiad, a potem robiąc komediowy teatr i wszyscy świetnie spędziliśmy czas... (moja karta to trzy filiżanki)

http://twitpic.com/b6jba
Neil był niesamowity, tak samo trupa Tarota. Dzięki @neilhimself...
Zdjęcie autorstwa producentki przedstawienia, Emily Jillette.


A teraz jestem w San Diego, gdzie jutro, w piątek, wezmę udział w dyskusji na temat „Koraliny” (sala 6 A o 10:30) i rozdawaniu autografów (trzeba pojawić się w miejscu przeznaczony o 9 rano i wylosować z kapelusza bilety. 100 osób się dostanie.)

Dziś zjadłem kolację z Henrym Selickiem i innymi przyjaciółmi, a przed restauracją wpadłem na pana Miyzakiego i załogę Studia Ghibli, więc miałem okazję przedstawić Henry’ego panu Miyazakiemu, co bardzo Henry’ego ucieszyło. Wspaniała chwila w San Diego.

I to wszystko.

Neil

...

PS:
To sprawiło mi mnóstwo radości: brytyjska gazeta „The Independent” umieściła audiobook „Księga cmentarna” na drugim miejscu swojej listy Najlepszych Audiobooków Roku (na pierwszym miejscu był audiobook z Doctora Who).

To też sprawiło, że się uśmiechnąłem - lista niemożliwych do sfilmowania komiksów i książek w „Wired”:
http://www.wired.com/underwire/2009/07/after-watchmen-whats-unfilmable-these-legendary-texts/

Z drugiej strony, moje pojawienie się na liście „pięciu najfajniejszych osób, które spotkałem podczas San Diego Comic-Con” Kevina Smitha http://popwatch.ew.com/popwatch/2009/07/kevin-smith-comic-con.html przypomniało mi, kiedy go spotkałem. To było na tyłach centrum konwentowego, nieopodal rampy załadunkowej dla tirów. Byłem właśnie w drodze na panel, kiedy dżentelmen z twarzą zasłoniętą chustką w kratę, w trójkątnym kapeluszu, z parą pistoletów w dłoniach, wyskoczył na mnie, zażądał mojego portfela i potańcowania z moimi towarzyszkami. Oczywiście, nie mogłem mu zaoferować żadnej z tych rzeczy i z okrzykiem „Przenigdy, łotrze!” ruszyłem do boju. Podczas naszych zmagań chusta zsunęła się i odkryłem zszokowany, że zaatakował mnie reżyser, autor scenariusza i gawędziarz, sam Kevin Smith. Umknął, upuszczając mój portfel, a także kilka oryginalnych zabawek Graphitti Buddy Christ i Jaya i Cichego Boba.

Pozostaje mi jedynie przypuszczać, że zamieszczony w EW opis autorstwa pana Smitha, w którym nazwał mnie „kochanym” zawdzięczam temu, iż nie oddałem go w ręce władz San Diego, aby zawisł tego dnia na szubienicy, jak pospolity rozbójnik.