Neil napisał w czwartek 26 stycznia 2012 o 1:23
Wygłosiłem to przemówienie w 2004 przed
Towarzystwem Mitopeicznym. Wydawało mi się, że zamieszczałem je
gdzieś na tej stronie, ale do tej pory znajdowało się tylko na
Stronie Towarzystwa. Mam nadzieję, że nie
będą mieli nic przeciwko, że chcę je zamieścić również tutaj
(głównie dla własnej wygody).
PRZEMOWA NEILA GAIMANA, HONOROWEGO GOŚCIA 35. MYTHCONU
Pomyślałem, że opowiem
o pisarzach. O trzech konkretnych pisarzach
i o okolicznościach, w
jakich się z nimi zetknąłem.
Z niektórymi pisarzami
czytelnik ma szczególną relację, z innymi nie. Niektórzy
zmieniają życie czytelnika, inni nie. Tak po prostu jest.
Miałem sześć lat, gdy
po raz pierwszy zobaczyłem czarno-biały odcinek Lwa, Czarownicy i
starej szafy w telewizji u mojej babci w Portsmouth. Pamiętam
państwa Bobrów, pamiętam, gdy po raz pierwszy pojawił się Aslan
i jak nieprzekonujące było przebranie aktora w roli lwa, stojącego
na tylnych nogach. Stąd wnioskuję, że musiał być to odcinek
drugi lub trzeci. Wróciłem do domu w Sussex i zbierałem
kieszonkowe, aż udało mi się uzbierać na własny egzemplarz
książki. Czytałem Lwa, Czarownicę i starą szafę, a potem
Wędrowca do świtu (jedyną inną książkę z serii, którą udało
mi się dostać) raz po raz. Wspominałem o nich w domu tyle razy, że w
dniu siódmych urodzin dostałem w prezencie zestaw wszystkich
siedmiu książek o Narni. Pamiętam, jak spędziłem swoje siódme
urodziny: leżałem w łóżku i przeczytałem po kolei wszystkie
części Opowieści z Narni, od początku do końca.
Czytałem je przez kolejne
cztery czy pięć lat. Czytałem również inne książki, ale w
głębi serca wiedziałem, że to tylko dlatego, że nie ma
nieskończonej liczby części Narni.
Może to dobrze, a może
źle, ale religijna alegoria ukryta w serii zupełnie mi umknęła
i dopiero mając jakieś dwanaście lat zdałem sobie sprawę, że
istnieją Pewne Podobieństwa. Większość
czytelników orientowała się już przy Kamiennym Stole. Do mnie
dotarło, że to, co przydarzyło się świętemu Pawłowi w drodze
do Damaszku jest właściwie tym samym, co przemiana Eustachego
Scrubba. Poczułem się osobiście, głęboko dotknięty, bo pisarz, któremu ufałem, miał ukryte zamiary. Nie
miałem nic przeciwko religii albo religii w literaturze – kupiłem
(w szkolnej bibliotece) i zachwyciłem się Listami starego diabła
do młodego i już wtedy uwielbiałem G.K. Chestertona. Byłem zły dlatego, że przez to zrobiło się dla mniej mniej Narnii,
zrobiła się ona mniej interesującym miejscem. Ale lekcje
wyniesione z Narnii zapadły głęboko w pamięć. Aslan wyjaśniający wyznawcom Tasza, że modły jakie wznoszą do swojego boga, są tak
naprawdę modlitwami do Aslana – to coś, w co wierzyłem wówczas i wierzę nadal.
Mapa Narnii autorstwa
Pauline Baynes wisiała na ścianie mojego pokoju jeszcze długie
lata.
Wróciłem do Narni
dopiero jako rodzic, najpierw w 1988, potem w 1999 roku i za każdym razem
czytałem te książki swoim dzieciom w całości na głos. Odkryłem,
że rzeczy, które niegdyś kochałem, kocham nadal, czasami nawet
mocniej. Natomiast te, które w dzieciństwie wydawały mi się niezręczne
(dziwaczna struktura Księcia Kaspiana i niechęć do większości
Ostatniej Bitwy) wydają się jeszcze bardziej niezręczne. Inne
dopiero po latach naprawdę zaczęły mi przeszkadzać, jak choćby
rola kobiet w Narni z kulminacją w postaci usunięcia
Susan. O wiele bardziej interesujące okazało
się jednak to, jak głęboko Narnia we mnie wniknęła. W czasie pisania
zdawałem sobie nagle sprawę, że zapożyczyłem od Lewisa pewne sformułowania,
rytm czy sposób, w jaki łączyłem słowa. Np. w Księgach Magii
umieściłem jeża i zająca, które rozmawiały i zgadzały się ze
sobą zupełnie jak Dufflepuds.
C.S.
Lewis jako pierwszy sprawił, że zapragnąłem zostać pisarzem.
Dzięki niemu zdałem sobie sprawę z istnienia autora i zrozumiałem,
że ktoś stoi za słowami, ktoś snuje opowieść. Zakochałem się
w używanych przez niego nawiasach – jego odautorskie uwagi były
zawsze mądre i dowcipne, więc sam z radością stosowałem nawiasy
przez całe swoje dzieciństwo w esejach i wypracowaniach.
Wydaje
mi się, że geniusz Lewisa polega na tym, że stworzony przez niego
świat wydawał mi się bardziej rzeczywisty niż ten, w którym
żyłem naprawdę. I skoro pisarze pisują opowieści z Narni, ja też
chciałem zostać pisarzem.
Jeżeli
w ogóle istnieje możliwość poznania Tolkiena od złej strony, to ja poznałem Tolkiena zupełnie nie tak jak należy. Ktoś zostawił u
nas w domu egzemplarz The Tolkien Reader.
W książce znajdował się m.in. esej „Magiczny Pierścień
Tolkiena” Petera S. Beagle'a, kilka wierszy, Liść
dzieło Niggle'a oraz Rudy
Dżil i jego pies. Z perspektywy
czasu wydaje mi się, że sięgnąłem po tę książkę tylko dlatego, że
była ilustrowana przez Pauline Baynes. Musiałem mieć wtedy osiem, może dziewięć lat.
Podczas czytania najbardziej liczyła się dla
mnie poetyckość i obietnica opowieści.
W
wieku dziewięciu lat poszedłem do innej szkoły i znalazłem w
klasowej biblioteczce wyjątkowo stary i sfatygowany egzemplarz
Hobbita. Na szkolnej
wyprzedaży kupiłem go za pensa wraz z zabytkowym wydaniem Sztuk
W..S. Gilberta. Nadal
je mam. Dopiero rok później odkryłem w głównej szkolnej
bibliotece dwa pierwsze tomy Władcy Pierścieni.
Przeczytałem je raz i później jeszcze wiele razy – jak tylko
skończyłem Dwie wieże,
zaczynałem znów Bractwo Pierścienia.
Nie dotarłem to końca sagi, ale nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu, bo z eseju Petera S. Beagle'a dowiedziałem się, że wszystko
kończy się mniej więcej dobrze. Ale i tak chciałem sam to w końcu przeczytać.
Kiedy
miałem trzynaście wygrałem w szkolnym konkursie języka
angielskiego i mogłem sam wybrać sobie książkę w nagrodę.
Wybrałem Powrót króla.
Nadal mam tę książkę, ale przeczytałem ją tylko raz. Z radością
odkryłem, jak opowieść się skończyła, ale mniej więcej w tym
czasie kupiłem sobie wydanie w miękkiej oprawie zawierające
wszystkie trzy tomy. To była najdroższa rzecz, jaką kupiłem za
własne pieniądze i to właśnie to wydanie Władcy Pierścieni czytałem wielokrotnie i
czytam do tej pory.
Doszedłem
do wniosku, że Władca
Pierścieni
to najprawdopodobniej najlepsza książka, jaką kiedykolwiek uda się
napisać. Stanowiło to dla mnie pewien dylemat. W końcu chciałem
zostać pisarzem, kiedy dorosnę. (Nieprawda. Już chciałem być
pisarzem.) I chciałem napisać Władcę
Pierścieni.
Problem w tym, że został on już napisany.
Przemyślałem
sprawę dokładnie i w końcu uznałem, że najlepiej byłoby z
Władcą Pierścieni w ręku
wśliznąć
się do równoległego wymiaru, gdzie profesor Tolkien nie istniał.
I dać komuś książkę do przepisania na maszynie. Wiedziałem, że
jeśli wysłałbym wydawcy gotową książkę, nawet jeśli w tym
wymiarze nikt o niej nie słyszał, mógłby zrobić się
podejrzliwy. Wiedziałem również, że jako trzynastolatek nie
pisałem na maszynie wystarczająco dobrze, by zrobić to samemu. I
myślałem, że po opublikowaniu książki w innym wymiarze ja byłbym
autorem Władcy Pierścieni
i nie mogłoby mi się przytrafić nic lepszego. Czytałem Władcę
Pierścieni tak
długo, aż nie musiałem jej więcej czytać, bo wpisała się we
mnie na dobre. Wiele lat później napisałem do Christophera
Tolkiena wyjaśniając coś, do czego nie mógł znaleźć
odniesienia w notatkach ojca i wielką nagrodą było dla mnie
odkrycie, że zostałem wymieniony w podziękowaniach w Wojnie
Pierścienia (w
dodatku podziękowano mi za coś, czego dowiedziałem się przy
lekturze Jamesa Brancha Cabella).
W tej
samej szkolnej bibliotece odkryłem Chestertona. Biblioteka
znajdowała się tuż obok gabinetu pielęgniarki i przekonałem się, że w
obawie przez lekcjami z nauczycielami, których się bałem lub nie
lubiłem, mogłem udać się do pielęgniarki i udawać, że boli
mnie głowa. Dostawałem wtedy rozpuszczoną w szklance wody gorzką
aspirynę, wypijałem próbując się nie skrzywić i byłem odsyłany
do biblioteki, żeby zaczekać, aż zadziała. W bibliotece spędzałem
też deszczowe popołudnia i wszystkie inne wolne chwile.
Pierwsza
książka Chestertona na jaką tam trafiłem to Przygody
księdza Browna.
Poznałem dzięki tej bibliotece również setki innych pisarzy, m. in. Edgara Wallace'a, Baronową Orczy, Dennisa Wheatleya. Ale
Chesterton był szczególnie ważny. Na swój sposób był tak ważny,
jak Lewis przed nim.
Bo
choć kochałem Tolkiena i chciałem być autorem jego książki, w
ogóle nie chciałem pisać tak jak on. Słowa i zdania Tolkiena
sprawiały wrażenie, jakby stworzyła je sama natura, były jak
formacje skalne i wodospady. Pisanie jak Tolkien było dla mnie równie niemożliwe, co kwitnięcie jak kwiat wiśni,
wdrapywanie się na drzewa jak wiewiórka i padanie jak ulewny
deszcz. Chesterton był jego kompletnym przeciwieństwem pod tym
względem. Czytając Chestertona zawsze miałem wrażenie, że autor
naprawdę delektował się słowami, umieszczał je na stronie, jak
malarz nanoszący barwy na płótno. Za każdym zdaniem Chestertona
krył się artysta malujący słowami i wydawało mi się, że na
końcu każdego szczególnie udanego zdania i doskonale wyłożonego
paradoksu można usłyszeć, jak autor zza kulis chichocze z uciechy.
Ojciec
Brown, wzór człowieczeństwa
i współczucia, był bramą do pozycji cięższego kalibru – zebranych
w jednym tomie trzech powieści: Napoleon
z Notting Hill (mój
ulubiony przedstawiciel antyutopii w stylu Roku
1984
i książka, która bardzo wpłynęła na moje Nigdziebądź),
Człowiek,
który był czwartkiem (pierwowzór
wszystkich dwudziestowiecznych powieści szpiegowskich, a przy okazji
koszmar i wspaniały teologiczny problem) oraz Latająca
gospoda (bardzo
poetycka powieść, ale jako jedenastolatek uznałem ją za zadziwiająco
ograniczoną i sądzę, że ksiądz Brown
miałby podobne zdanie).
Potem były wiersze, eseje i rysunki.
Chesterton, Tolkien i Lewis, jak już mówiłem, byli nie tylko pisarzami,
których czytywałem między szóstym, a trzynastym rokiem życia,
ale i pisarzami, których dzieła czytałem wielokrotnie. Każdy z
nich przyczynił się do mojego rozwoju. Nie wyobrażam sobie, żebym bez nich mógł sam zostać pisarzem, a na pewno nie pisarzem
tworzącym fantastykę. Bez nich nie wiedziałbym, jak najlepiej
ukazać ludziom prawdę ze strony, z której nigdy nie spodziewaliby się jej usłyszeć. Nie dowiedziałbym się również, że majestat i magia wiary w opowieści i marzenia może być istotną
częścią życia i pracy pisarza.
Gdyby nie ci trzej pisarze, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Nie byłoby tu
również nikogo z państwa.
Dziękuję za uwagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz