środa, 29 lutego 2012

Przemowa, którą kiedyś wygłosiłem: O Lewisie, Tolkienie i Chestertonie


Neil napisał w czwartek 26 stycznia 2012 o 1:23


Wygłosiłem to przemówienie w 2004 przed Towarzystwem Mitopeicznym. Wydawało mi się, że zamieszczałem je gdzieś na tej stronie, ale do tej pory znajdowało się tylko na Stronie Towarzystwa. Mam nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko, że chcę je zamieścić również tutaj (głównie dla własnej wygody).


PRZEMOWA NEILA GAIMANA, HONOROWEGO GOŚCIA 35. MYTHCONU



Pomyślałem, że opowiem o pisarzach. O trzech konkretnych pisarzach 
i o okolicznościach, w jakich się z nimi zetknąłem.

Z niektórymi pisarzami czytelnik ma szczególną relację, z innymi nie. Niektórzy zmieniają życie czytelnika, inni nie. Tak po prostu jest.




Miałem sześć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłem czarno-biały odcinek Lwa, Czarownicy i starej szafy w telewizji u mojej babci w Portsmouth. Pamiętam państwa Bobrów, pamiętam, gdy po raz pierwszy pojawił się Aslan i jak nieprzekonujące było przebranie aktora w roli lwa, stojącego na tylnych nogach. Stąd wnioskuję, że musiał być to odcinek drugi lub trzeci. Wróciłem do domu w Sussex i zbierałem kieszonkowe, aż udało mi się uzbierać na własny egzemplarz książki. Czytałem Lwa, Czarownicę i starą szafę, a potem Wędrowca do świtu (jedyną inną książkę z serii, którą udało mi się dostać) raz po raz. Wspominałem o nich w domu tyle razy, że w dniu siódmych urodzin dostałem w prezencie zestaw wszystkich siedmiu książek o Narni. Pamiętam, jak spędziłem swoje siódme urodziny: leżałem w łóżku i przeczytałem po kolei wszystkie części Opowieści z Narni, od początku do końca.




Czytałem je przez kolejne cztery czy pięć lat. Czytałem również inne książki, ale w głębi serca wiedziałem, że to tylko dlatego, że nie ma nieskończonej liczby części Narni.

Może to dobrze, a może źle, ale religijna alegoria ukryta w serii zupełnie mi umknęła i dopiero mając jakieś dwanaście lat zdałem sobie sprawę, że istnieją Pewne Podobieństwa. Większość czytelników orientowała się już przy Kamiennym Stole. Do mnie dotarło, że to, co przydarzyło się świętemu Pawłowi w drodze do Damaszku jest właściwie tym samym, co przemiana Eustachego Scrubba. Poczułem się osobiście, głęboko dotknięty, bo pisarz, któremu ufałem, miał ukryte zamiary. Nie miałem nic przeciwko religii albo religii w literaturze – kupiłem (w szkolnej bibliotece) i zachwyciłem się Listami starego diabła do młodego i już wtedy uwielbiałem G.K. Chestertona. Byłem zły dlatego, że przez to zrobiło się dla mniej mniej Narnii, zrobiła się ona mniej interesującym miejscem. Ale lekcje wyniesione z Narnii zapadły głęboko w pamięć. Aslan wyjaśniający wyznawcom Tasza, że modły jakie wznoszą do swojego boga, są tak naprawdę modlitwami do Aslana – to coś, w co wierzyłem wówczas i wierzę nadal.

Mapa Narnii autorstwa Pauline Baynes wisiała na ścianie mojego pokoju jeszcze długie lata.





Wróciłem do Narni dopiero jako rodzic, najpierw w 1988, potem w 1999 roku i za każdym razem czytałem te książki swoim dzieciom w całości na głos. Odkryłem, że rzeczy, które niegdyś kochałem, kocham nadal, czasami nawet mocniej. Natomiast te, które w dzieciństwie wydawały mi się niezręczne (dziwaczna struktura Księcia Kaspiana i niechęć do większości Ostatniej Bitwy) wydają się jeszcze bardziej niezręczne. Inne dopiero po latach naprawdę zaczęły mi przeszkadzać, jak choćby rola kobiet w Narni z kulminacją w postaci usunięcia Susan. O wiele bardziej interesujące okazało się jednak to, jak głęboko Narnia we mnie wniknęła. W czasie pisania zdawałem sobie nagle sprawę, że zapożyczyłem od Lewisa pewne sformułowania, rytm czy sposób, w jaki łączyłem słowa. Np. w Księgach Magii umieściłem jeża i zająca, które rozmawiały i zgadzały się ze sobą zupełnie jak Dufflepuds.


C.S. Lewis jako pierwszy sprawił, że zapragnąłem zostać pisarzem. Dzięki niemu zdałem sobie sprawę z istnienia autora i zrozumiałem, że ktoś stoi za słowami, ktoś snuje opowieść. Zakochałem się w używanych przez niego nawiasach – jego odautorskie uwagi były zawsze mądre i dowcipne, więc sam z radością stosowałem nawiasy przez całe swoje dzieciństwo w esejach i wypracowaniach.

Wydaje mi się, że geniusz Lewisa polega na tym, że stworzony przez niego świat wydawał mi się bardziej rzeczywisty niż ten, w którym żyłem naprawdę. I skoro pisarze pisują opowieści z Narni, ja też chciałem zostać pisarzem.


Jeżeli w ogóle istnieje możliwość poznania Tolkiena od złej strony, to ja poznałem Tolkiena zupełnie nie tak jak należy. Ktoś zostawił u nas w domu egzemplarz The Tolkien Reader. W książce znajdował się m.in. esej „Magiczny Pierścień Tolkiena” Petera S. Beagle'a, kilka wierszy, Liść dzieło Niggle'a oraz Rudy Dżil i jego pies. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że sięgnąłem po tę książkę tylko dlatego, że była ilustrowana przez Pauline Baynes. Musiałem mieć wtedy osiem, może dziewięć lat.

Podczas czytania najbardziej liczyła się dla mnie poetyckość i obietnica opowieści.

W wieku dziewięciu lat poszedłem do innej szkoły i znalazłem w klasowej biblioteczce wyjątkowo stary i sfatygowany egzemplarz Hobbita. Na szkolnej wyprzedaży kupiłem go za pensa wraz z zabytkowym wydaniem Sztuk W..S. Gilberta. Nadal je mam. Dopiero rok później odkryłem w głównej szkolnej bibliotece dwa pierwsze tomy Władcy Pierścieni. Przeczytałem je raz i później jeszcze wiele razy – jak tylko skończyłem Dwie wieże, zaczynałem znów Bractwo Pierścienia. Nie dotarłem to końca sagi, ale nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu, bo z eseju Petera S. Beagle'a dowiedziałem się, że wszystko kończy się mniej więcej dobrze. Ale i tak chciałem sam to w końcu przeczytać.

Kiedy miałem trzynaście wygrałem w szkolnym konkursie języka angielskiego i mogłem sam wybrać sobie książkę w nagrodę. Wybrałem Powrót króla. Nadal mam tę książkę, ale przeczytałem ją tylko raz. Z radością odkryłem, jak opowieść się skończyła, ale mniej więcej w tym czasie kupiłem sobie wydanie w miękkiej oprawie zawierające wszystkie trzy tomy. To była najdroższa rzecz, jaką kupiłem za własne pieniądze i to właśnie to wydanie Władcy Pierścieni czytałem wielokrotnie i czytam do tej pory.

Doszedłem do wniosku, że Władca Pierścieni to najprawdopodobniej najlepsza książka, jaką kiedykolwiek uda się napisać. Stanowiło to dla mnie pewien dylemat. W końcu chciałem zostać pisarzem, kiedy dorosnę. (Nieprawda. Już chciałem być pisarzem.) I chciałem napisać Władcę Pierścieni. Problem w tym, że został on już napisany.


Przemyślałem sprawę dokładnie i w końcu uznałem, że najlepiej byłoby z Władcą Pierścieni w ręku wśliznąć się do równoległego wymiaru, gdzie profesor Tolkien nie istniał. I dać komuś książkę do przepisania na maszynie. Wiedziałem, że jeśli wysłałbym wydawcy gotową książkę, nawet jeśli w tym wymiarze nikt o niej nie słyszał, mógłby zrobić się podejrzliwy. Wiedziałem również, że jako trzynastolatek nie pisałem na maszynie wystarczająco dobrze, by zrobić to samemu. I myślałem, że po opublikowaniu książki w innym wymiarze ja byłbym autorem Władcy Pierścieni i nie mogłoby mi się przytrafić nic lepszego. Czytałem Władcę Pierścieni tak długo, aż nie musiałem jej więcej czytać, bo wpisała się we mnie na dobre. Wiele lat później napisałem do Christophera Tolkiena wyjaśniając coś, do czego nie mógł znaleźć odniesienia w notatkach ojca i wielką nagrodą było dla mnie odkrycie, że zostałem wymieniony w podziękowaniach w Wojnie Pierścienia (w dodatku podziękowano mi za coś, czego dowiedziałem się przy lekturze Jamesa Brancha Cabella).

W tej samej szkolnej bibliotece odkryłem Chestertona. Biblioteka znajdowała się tuż obok gabinetu pielęgniarki i przekonałem się, że w obawie przez lekcjami z nauczycielami, których się bałem lub nie lubiłem, mogłem udać się do pielęgniarki i udawać, że boli mnie głowa. Dostawałem wtedy rozpuszczoną w szklance wody gorzką aspirynę, wypijałem próbując się nie skrzywić i byłem odsyłany do biblioteki, żeby zaczekać, aż zadziała. W bibliotece spędzałem też deszczowe popołudnia i wszystkie inne wolne chwile.


Pierwsza książka Chestertona na jaką tam trafiłem to Przygody księdza Browna. Poznałem dzięki tej bibliotece również setki innych pisarzy, m. in. Edgara Wallace'a, Baronową Orczy, Dennisa Wheatleya. Ale Chesterton był szczególnie ważny. Na swój sposób był tak ważny, jak Lewis przed nim.

Bo choć kochałem Tolkiena i chciałem być autorem jego książki, w ogóle nie chciałem pisać tak jak on. Słowa i zdania Tolkiena sprawiały wrażenie, jakby stworzyła je sama natura, były jak formacje skalne i wodospady. Pisanie jak Tolkien było dla mnie równie niemożliwe, co kwitnięcie jak kwiat wiśni, wdrapywanie się na drzewa jak wiewiórka i padanie jak ulewny deszcz. Chesterton był jego kompletnym przeciwieństwem pod tym względem. Czytając Chestertona zawsze miałem wrażenie, że autor naprawdę delektował się słowami, umieszczał je na stronie, jak malarz nanoszący barwy na płótno. Za każdym zdaniem Chestertona krył się artysta malujący słowami i wydawało mi się, że na końcu każdego szczególnie udanego zdania i doskonale wyłożonego paradoksu można usłyszeć, jak autor zza kulis chichocze z uciechy.

Ojciec Brown, wzór człowieczeństwa i współczucia, był bramą do pozycji cięższego kalibru  zebranych w jednym tomie trzech powieści: Napoleon z Notting Hill (mój ulubiony przedstawiciel antyutopii w stylu Roku 1984 i książka, która bardzo wpłynęła na moje Nigdziebądź), Człowiek, który był czwartkiem (pierwowzór wszystkich dwudziestowiecznych powieści szpiegowskich, a przy okazji koszmar i wspaniały teologiczny problem) oraz Latająca gospoda (bardzo poetycka powieść, ale jako jedenastolatek uznałem ją za zadziwiająco ograniczoną i sądzę, że ksiądz Brown miałby podobne zdanie). Potem były wiersze, eseje i rysunki.

Chesterton, Tolkien i Lewis, jak już mówiłem, byli nie tylko pisarzami, których czytywałem między szóstym, a trzynastym rokiem życia, ale i pisarzami, których dzieła czytałem wielokrotnie. Każdy z nich przyczynił się do mojego rozwoju. Nie wyobrażam sobie, żebym bez nich mógł sam zostać pisarzem, a na pewno nie pisarzem tworzącym fantastykę. Bez nich nie wiedziałbym, jak najlepiej ukazać ludziom prawdę ze strony, z której nigdy nie spodziewaliby się jej usłyszeć. Nie dowiedziałbym się również, że majestat i magia wiary w opowieści i marzenia może być istotną częścią życia i pracy pisarza.

Gdyby nie ci trzej pisarze, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Nie byłoby tu również nikogo z państwa.
Dziękuję za uwagę.

Brak komentarzy: