Neil napisał w sobotę 3 marca 2012 o 21:42
Pisanie to dziwne zajęcie.
Czasami patrzysz na to, co piszesz i przypomina to krajobraz we wspaniały, jasny letni dzień. Dostrzegasz każdy liść na każdym drzewie, słyszysz śpiew ptaków i wiesz, gdzie wybierzesz się na spacer.
I to jest wspaniałe.
Czasami jednak pisanie przypomina bardziej jazdę samochodem we mgle. Nie bardzo widzisz, dokąd zmierzasz. Widzisz przed sobą tylko tylko tyle drogi, że wiesz, że jeszcze z niej nie zjechałeś i jeśli będziesz jechać powoli i z włączonymi światłami ostatecznie dotrzesz do celu.
I nie jest to łatwe, ale ostatecznie daje sporo satysfakcji, kiedy pod koniec dnia patrzysz na te 1500 słów, które dzień wcześniej nie istniały w takiej formie, choć to połowa tego, co udaje się napisać w ciągu dobrego dnia, bo powoli, ale poruszasz się naprzód.
A czasem mgła się rozwiewa i zaczynasz wyraźnie widzieć, co robisz, dokąd jedziesz, choć jeszcze pięć minut temu nie było widać zupełnie nic.
I na tym polega magia.
...
Dni spędzam teraz pożytecznie. Znalazłem rytm pisania i wydaje się, że wraca mi pisarska pewność siebie. Nie piszę tego, po co się tu ukryłem, ale uwielbiam to, co udaje mi się napisać i jestem dość pewny, że na etapie kolejnego szkicu wszystko złoży się w całość. Nawet jeżeli póki co zawiera rzeczy, które mogą uczynić publikację trudniejszą niż zazwyczaj. Bo znajduje się w tej dziwnej przestrzeni pomiędzy literaturą dziecięcą, a dorosłą opowiadającą o dzieciach (jako przykład spróbujcie wyobrazić sobie coś w stylu szkolnej opowieści z duchami osadzonej w samym środku Pory mgieł z Sandmana).
Tęsknię za żoną, ale im lepiej idzie mi pisanie, tym lepiej radze sobie z tą tęsknotą i samolubnie ciesze się z planu dnia, jaki sobie wypracowałem. Nigdy wcześniej mi się to nie udało: rano biegam lub ćwiczę (zgodnie z tym, co przygotował dla mnie bardzo uprzejmy instruktor fitness, który czyta tego bloga i zechciał nagrać dla mnie kilka klipów) i raz lub dwa razy w tygodniu ostro ćwiczę jogę.
Najbardziej chciałbym, żeby Amanda mogła się do mnie teleportować co kilka dni na kolację i wracać do Melbourne rano.
Znalazłem kafejkę, w której obsłudze nie przeszkadza, że siedzę sobie w kącie i piszę, podczas gdy inni klienci przychodzą i wychodzą. A gdy wszedłem tam dziś popołudniu barista uśmiechnął się i zapytał, czy podać to, co zwykle (czyli tutejszą "Brytyjską herbatę śniadaniową"), na co odpowiedziałem twierdząco i zdałem sobie sprawę, że szalenie odpowiada mi posiadanie "tego co zwykle".
Cieszę się, że mam krótkie włosy, bo w takiej fryzurze czuję się incognito. A zatem nie będę zamieszczał swoich aktualnych zdjęć. Najprawdopodobniej moje incognito to raczej efekt placebo i każda osoba w mieście na mój widok myśli sobie "a, to ten angielski pisarz". Ale mnie to cieszy, tak samo jak Amandę cieszy noszenie w Melbourne hipsterskich okularów Clarka Kenta jako przebrania.
Jeżeli spotkacie w Melbourne tę kobietę, to oczywiście nie jest moja żona.
Najciekawsza rzecz, jaką ostatnio zrobiłem to przejechanie połowy stanu, żeby spędzić dzień ze Stephenem Kingiem. Opiszę to dla Timesa (brytyjskiego, nie nowojorskiego).
Moja pisarska samotnia za kilka dni dobiegnie końca.
Ale jestem bardzo szczęśliwy. I piszę. Gdybyście się zastanawiali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz