Spędziłem właśnie dwa dni w Nowym Jorku. Piszę to w samolocie powrotnym do domu.
Pierwszego dnia wraz z moją asystentką Lorraine i przyjaciółką Anną Schuleit (niezwykłą artystką) żeby obejrzeć występ Sarah Jones w Nuyorican Poets Cafe. Sarah - a raczej dwie z jej postaci - przeprowadziły na scenie wywiad ze mną.
Uwielbiam to, co robi Sarah, zwłaszcza dlatego, że jestem pisarzem, w którego głowie dość często mieszka po kilka postaci (moje ulubione zazwyczaj same się pisały. Np. zawsze lubiłem Malignę, bo wystarczyło podsunąć jej jedną linijkę tekstu, a potem siedzieć cicho i słuchać.) W głowie Sarah też mieszka kilka postaci a ona użycza im nie tylko słów, ale całego swojego ciała, żeby przekonać się, co mówią i myślą. Część jej występów ma przygotowany scenariusz, ale sporo, w tym najlepsze fragmenty, to improwizacja, np. odpowiadanie na pytania publiczności i rozmowa ze mną.
Nuyorican is MALEŃKI -- mieści się tam ok. 200 osób, a obydwa występy były wyprzedane. Ostatni z tych eksperymentalnych spektakli odbędzie się 28 lutego. Gościem, z którym Sarah przeprowadzi wywiad będzie DJ Spooky. Żałuję, że mnie tam nie będzie.
Strona Sarah to http://sarahjon
Przedstawienie jest już wyprzedane, ale zostało jeszcze kilka wejściówek. Największe szanse macie, jeśli będziecie uważnie obserwować strone intenetową Sarah i sprawdzać, czy nie przeniesie spektaklu w inne, większe miejsce. Mam nadzieję, że tak właśnie zrobi.
(Sarah, Annę, a przy okazji Paula Millera AKA DJ Spooky podczas tajemniczego wyjazdu do Campfire w ubiegłym roku. Poznałem tam bardzo wielu nowych przyjaciół.)
Wczorajszy dzień zacząłem od czegoś, co mi się nie zdarza: wyszedłem z hotelu, przeszedłem przez ulicę i poszedłem do New York Health and Racquet Club, które służy jako hotelowe centrum fitness. I przez 45 minut ćwiczyłem słuchając Samotni.
Cały ten pomysł ze zrzucaniem zbędnych kilogramów i trenowaniem kondycji pojawił się, kiedy zacząłem szukać sposobu, aby jak najdłużej utrzymać dobrą kondycję. Widziałem, jak moi dziadkowie zmieniali się w schorowanych staruszków. Mój ojciec umarł niespodziewanie w wieku 75 lat, ale był niezwykle zdrowy i do końca świetnie się trzymał, nigdy nie chorował. I zdałem sobie sprawę, że nie chcę skończyć, jak dziadkowie, więc zrobiłem to, co robię zawsze, gdy chcę się czegoś dowiedzieć i zacząłem czytać.
Wszędzie było napisane to samo: zrzuć zbędną wagę i ćwicz regularnie. Energiczne ćwiczenia przez pół godziny dziennie dają najlepsze efekty. To wydaje się logiczne: mój tata biegał lub pływał codziennie, aż do swojego ostatniego dnia.
Nie przepadam za ćwiczeniami. W szkole dzieciaki dzieliły się na te, które są "dobre w sporcie i te, które nie są. Ja byłem zdecydowanie w tej drugiej grupie. Kiedy trzeba było wybierać osoby do drużyny, na koniec zostawał naprawdę gruby dzieciak, chłopak w okularach grubych niczym denka od butelek, dzieciak z szyną na nodze i ja. I to mnie wybierano na samym końcu. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo dzięki temu znajdowałem się daleko od centrum wydarzeń i miałem mnóstwo czasu na wymyślanie w głowie historii. Czasem jednak do rzeczywistości brutalnie przywracało mnie uderzenie w twarz skórzaną piłką do nogi.
Jedną z najlepszych rzeczy w byciu dorosłym i niechodzeniu do szkoły wydawało mi się to, że nikt nie zmuszał mnie do uprawiania sportu.
(Jestem przekonany, że mój całkowity brak zainteresowania i podstawowych umiejętności grania w cokolwiek bardzo rozczarował mojego ojca, który m. in. w wojsku trenował boks i grał w rugby w reprezentacji hrabstwa. I cieszę się bardzo, że odkryłem to dopiero po wielu latach, kiedy zobaczyłem jak wiele radości i dumy czerpie z faktu, sprawia mu to, że mój dwunastoletni syn grał w hokeja.)
Ale naprawdę lubię życie. I lubię cieszyć się dobrym zdrowiem. Mam pięćdziesiątkę na karku i biorąc pod uwagę, że jestem prowadzącym siedzący tryb życia pisarzem, który z natury unika ćwiczeń jak diabeł wody święconej - naprawdę świetnie się trzymam. Ale mam świadomość, że być może nie potrwa to długo. Wyniki moich corocznych badań były coraz gorsze. Zaczynałem czuć się staro i zrzędliwie. I chociaż starzenie się jest jednym z przywilejów życia ludzkiego i nie mam nic przeciwko niemu, postanowiłem coś z tym zrobić. Nie chcę nawet robić nic niedorzecznego, np. farbować włosy, żeby udawać młodszego niż jestem. (Jakieś dziesięć lat temu miałem dość tego, że w każdym wywiadzie pisano o moim "chłopięcym wyglądzie" i zafarbowałem pasmo włosów na siwo. Ale potem uznałem, że to niedorzeczne i pozwoliłem, żeby odrosło w naturalnym kolorze.) Czuję, że zapracowałem na każdą swoją zmarszczkę i na każdy siwy włos. Jestem z nimi bardzo szczęśliwy.
Ale przez ostatnią połowę czy ćwierć czy ile życia mi jeszcze zostało, chciałbym być w dobrej formie. Przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie to kontrolować.
Odchudzanie się, dbanie o siebie, rozsądniejsze i zdrowsze jedzenie oraz ćwiczenia do tej pory się sprawdzają. Wszystkie badania, których wyniki zbliżały się do niebezpiecznych poziomów są znów w normie.
Dlatego postanowiłem napisać o tym aż tyle. Pozostawić jakieś znak, powiedzieć wszystkim, że to robię. Oznajmić całemu światu.
... i zszedłem na ten temat, bo opisywałem wczorajszy dzień. Właśnie. Rano - ćwiczenia. Potem lunch, a po południu spotkanie w związku z bardzo fajną książką, którą prawdopodobnie zostanie wydana w 2014, ale nie zostało to jeszcze ogłoszone, więc nic więcej nie mogę na razie zdradzić.
(Przerwałem pisanie tej notki, żeby napisać list miłosny do mojej żony, która jest teraz w Nowej Zelandii i za którą bardzo tęsknię. Zobaczę się z nią 13 marca, na zakończenie jej trasy koncertowej po antypodach i już odliczam dni. Gotowe. Już wracam.)
Wieczorem byłem w teatrze.
Elyse Marshall była moim wydawcą w Harper Childrens przez ostatnie dwa i pół roku, od czasu wydania Księgi cmentarnej. Zawsze była uprzejma, rozsądna, kompetentna, godna zaufania, szybko się uczyła, chętnie doradzała i dobrze się z nią pracowało. Przez lata współpracowałem z wieloma znakomitymi wydawcami, ale Elyse była najlepsza z nich wszystkich.
A teraz odchodzi, dostała propozycję lepszej pracy w wydawnictwie Penguin i postanowiła ją przyjąć. To strata moja i Harpers Children, a zysk pisarzy związanych z Penguinem.
Odegrałem się na niej za to, że mnie opuszcza i śmiertelnie ją przeraziłem.
Co prawda, całkiem jej się to podobało. I nie chodziło wyłącznie o strach.
Od dnia premiery chciałem obejrzeć sztukę PLAY DEAD. ["udawaj martwego" lub wydawana psom komenda "zdechł pies"] Teller (mniejsza, spokojniejsza część duetu Penn and Teller) to mój znajomy. Uwielbiam to, co pisze i jego wyczucie dramatyzmu. Sztukę PLAY DEAD napisał wspólnie z Toddem Robbinsem, który także w niej występuje.
To pokaz strachów.
To przerażający spektakl grany w niewielkim teatrze w Greenwich Village, w którym mężczyzna w białym garniturze (przynajmniej na początku spektaklu jest biały) staje przed publicznością i mrozi krew w ich żyłach. Czasami gasną światła. Pojawia się magia i iluzje. Leje się krew.
(Mnie wyciągnięto z widowni na scenę, postawiono przed przezroczystą tabliczką ouija i przezroczystą plastikową deseczką i widziałem jak się porusza i pokazuje rzeczy, których nie miała prawa wiedzieć.)
(Mnie wyciągnięto z widowni na scenę, postawiono przed przezroczystą tabliczką ouija i przezroczystą plastikową deseczką i widziałem jak się porusza i pokazuje rzeczy, których nie miała prawa wiedzieć.)
A Elyse ostatecznie wybaczyła mi cały ten strach, bo przedstawienie bardzo jej się podobało (jest bardzo krwawe, ale to również kawał świetnej rozrywki, jest też bardzo pouczające i przezabawne.)
Przeszkadzała mi jedynie grupka pań, które nie rozumiały, że jeśli ktoś na scenie mówi, powinno się zamilczeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz