niedziela, 13 lutego 2011

Mamy już DZIESIĘĆ LAT

Neil napisał w środę 9 lutego 2011 o 0:21
Najlepsze życzenia urodzinowe dla bloga. Dziękuję wszystkim, którzy go czytają, wszystko jedno gdzie i kiedy.

Właściwie można się kłócić, czy to już dziesiąte urodziny bloga, czy jeszcze nie. Kiedy 9 lutego 2001 zaczynałem go pisać był to blog american.gods.com i blogiem na neilgaiman.com został dopiero we wrześniu 2001, kiedy postanowiłem zatrzymać go sobie na stałe, a Trevor Valle (właściciel domeny neilgaiman.com) oddał ją mi, a ja przekazałem ją Harper Collin i zaczęliśmy tworzyć tę stronę.

Ale 9 lutego 2001 dodałem swój pierwszy wpis. Był to wpis nr 2, bo pierwszy dodał ówczesny administrator strony z Authors On The Web. Miał to być blog o wydawaniu książki i zaczął się tymi słowami:

19 czerwca 2001 roku to data wydania "Amerykańskich bogów" i mimo półek w gabinecie uginających się od książek z moim nazwiskiem na grzbiecie, mam nieodparte wrażenie, że jest to moja pierwsza prawdziwa powieść. (Może dlatego, że nigdy nie napisałem niczego tak długiego samodzielnie i nie było to pierwsze coś innego.) A jeśli zastanawiacie się co to za strona, jest to uzupełniany od czasu do czasu dziennik na stronie americangods.com. Pomyślałem, że będzie można w ten sposób odliczać czas do wydania książki, relacjonować jej brytyjską i amerykańską premierę oraz przebieg trasy promocyjnej w czerwcu i lipcu.

Po raz pierwszy zaproponowałem takie przedsięwzięcie mojej budzącej respekt redaktorce, Jennifer Hershey, ponad rok temu, kiedy byłem jeszcze w trakcie pisania książki (proces ten zakończył się około trzy tygodnie temu). Ale ona wolała zaczekać, aż książka będzie gotowa do złożenia i wydania, żeby oszczędzić czytelnikom wpisów typu "13 luty: napisałem parę stron. straszny gniot." i "14 luty: napisałem parę znakomitych rzeczy. To będzie naprawdę fantastyczna książka. Poważnie." oraz "15 luty: jednak nie. straszny gniot." i tak dalej. Pisanie było trochę, jak zapasy z niedźwiedziem. W niektóre dni, moje było na wierzchu. Większość czasu - jego było na wierzchu. Ominęło was obserwowanie pisarza, który z niedowierzaniem przygląda się, jak jego rękopis staje się coraz dłuższy, terminy przelatują mu nad głową jak liście na wietrze, a końca książki wciąż nie widać.

Resztę możecie przeczytać na http://neilgaiman-pl.blogspot.com/2010/02/blog-amerykanskich-bogow-post-nr-2.html

Choć nie zamieszczę zdjęcia z pisania bloga nago, to po dziesięciu wspólnie spędzonych latach znamy się wystarczająco dobrze, że możecie zobaczyć jak wyglądam, gdy najczęściej zasiadam do pisania notki. Tak wyglądałem, gdy kilka godzin temu zaczynałem pisać ten post: nieogolony i w piżamie...

Przeszkodziła mi kilka rzeczy (w tym pobieranie krwi na okoliczność corocznych badań lekarskich*) i teraz, kiedy kończę pisać, ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądam tak:

To gabinet. Pisze się tu wiele e-maili. Czasem pisze się bloga, ale praktycznie nigdy nie powstają tu książki. Za mną widać kącik Maddy. Po prawej biurko Lorraine, czy którym siedzi, odbiera telefony i załatwia sprawy.

* Lekarz poinformował mnie właśnie przez telefon, że moje wyniki krwi nigdy nie były tak dobre. Rah, jak mawia moja żona, niech żyje dieta i ćwiczenia.

Mam pewne plany z okazji Dziesiątych Urodzin Bloga. Jedna z rzeczy, które chciałbym zrobić w tym miesiącu, to zamieścić raz jeszcze ulubionych wpisów z tego dziesięciolecia. I dowiedzieć się, które wpisy najbardziej spodobały się czytelnikom.

Ten powstał w październiku 2001, po tygodniu spędzonym z dala od komputera. Wydaje mi się, że pisałem wówczas Sandmana: Noce Nieskończonych.

http://journal.neilgaiman.com/2001/10/this-is-kind-of-journal-entry-you-can.asp

Ten typ wpisu może powstać jedynie w czasie wolnym - i to wymuszonym, bo nie mam dostępu do sieci, więc zostanie on zamieszczony dopiero za dzień czy dwa. Prawdę mówiąc brak Internetu mi nie przeszkadza, tak samo jak brak zasięgu telefonu komórkowego. To dobrze. Jedyny kontakt, jaki nawiązuje ze światem zewnętrznym to codzienny telefon do domu, żeby przeczytać Maddy rozdział z książki LIZARD MUSIC [Muzyka jaszczurek] Daniela Pinkwatera. Siedzi po drugiej stronie z własną książką i sama czyta niektóre akapity.

A więc.

Łup.

Obudziły mnie dziś rano odgłosy bombardowania artyleryjskiego w snach. Łup. Łup. Łubudu trach. Łup. Otworzyłem oczy i okazało się, że ktoś zrzuca z nieba cegły. Cegły z hukiem odbijają się od dachu domku, w którym mieszkam i lądują w trawie. Wstałem i mimo zamglonych oczu wyjrzałem przez okno.

Łup. To z kolei był odgłos cegły spadającej na mój samochód.

Stwierdziłem w końcu, że przyczyną są orzechy. Nie takie ładne, brązowe i pomarszczone,
jak w świątecznych koszyczkach, tylko takie, które spadają z drzew, niczym ciężkie, zielone piłki do krykieta z orzeszkiem tkwiącym gdzieś w środku. Ta zewnętrzna otoczka zawiera sok orzechowy, o czym przekonałem się, gdy go podniosłem. Jako chłopiec czytałem, że wszyscy używali tego soku do przebierania się za Indian lub arabów i nie potrafiłem zrozumieć, jak wyciska się sok z orzecha. Wcale się nie wyciska. Sok to żółtawa maź pod zieloną skórką.

A więc. Ukrywam się w świecie z czasów przed nastaniem technologii, w towarzystwie opalanej drewnem kuchni i zabójczych opadów hałaśliwych orzechów włoskich. Próbuję trochę popisać pomiędzy innymi zobowiązaniami (np. wystąpieniem na MIT z p. Harlanem Ellisonem i p. Peterem Davidem czy najbliższym weekendem z rodzicami na uczelni mojego syna Mike'a).

Wystąpienie na MIT było bardzo przyjemne. Harlan był Harlanem, Peter Peterem, a ja byłem sobą. Na koniec pomyślałem, że być może po mnie i po Peterze nie było bardzo widać, jak doskonale się bawiliśmy i że ktoś powinien ustalić datę rewanżowego spotkania Harlan Ellison vs. MIT. ("W prawym narożniku elegancki dżentelmen odziany w brązowy garnitur i pomarańczowe buty, który wciąż korzysta ze staroświeckiej maszyny do pisania i nawet nie ruszył jeszcze do ataku. W drugim końcu ringu 900 lekko oburzonych osób, które mają coś przeciwko nadaniu im przez pana Ellisona wspólnego określenia "ciemnej masy, która tylko marnuje tlen"...)

To Harlan był największą gwiazdą, ale sądzę, że cała nasza trójka stanowiła dość imponującą konstelację.

Łup.

To był odgłos kolejnego orzecha spadającego z nieba na dach i staczającego się na ziemię.

Szurszur chrrup gryz.

A to był odgłos dużej świnki wietnamskiej pożerającej orzechy. Świnki wietnamskie mieszkają na sąsiedniej farmie. Ale wałęsają się po okolicy. I lubią orzechy. Podejrzewam, że pyski mają całe umorusane sokiem z orzechów. (Właśnie sprawdziłem. Rzeczywiście mają.)

Mi naprawdę podobało się spotkanie na MIT oraz towarzystwo na scenie i poza nią, choć obyłbym się bez podpisywania książek na sam koniec. Przeczytałem wiersz CRAZY HAIR, który muszę w końcu wydać w formie książki, bo za każdym razem, gdy z nim występuję, ludzie o to pytają. Przeczytałem też "Dom zegarów", fragment opowiadania, które piszę z Genem Wolfem do antologii World Horror. A potem pojechałem na południe i zatrzymałem się w małym domku z piecem opalanym drewnem, spiralnymi schodami, dobrze zaopatrzona lodówką i starodawnym telefonem, żeby w ciszy i spokoju zająć się pisaniem.

I dla jesiennego spokoju i słońca na tle błękitu październikowego nieba. Wiatr szumiący w gałęziach klonów i wiązów. Jelenie przy stawie. Bez telefonów, bez hałasu, bez niczego. W trzystupięćdziesięcioletniej chatce pod orzechem będę miał okazję zebrać myśli i popracować.

Łup. Bum.

Niuchhh gryz.


Łup.

.................................................................................

Kilka dni później...

Opuściłem już idealny jesienny domek. Zazwyczaj, gdy wyjeżdżam z tak fajnego miejsca, piszę gdzie byłem, ale jeśli to zrobię, przy następnej wizycie nie znajdę wolnego miejsca. Niewiele pozostało na świecie tak doskonałych miejsc.


Sąsiadka hoduje świnie. Codziennie chodzę witać się z nimi - małymi ślicznymi czarnymi prosiaczkami i wielkimi świniami - oraz z ludźmi. Świnki nie są hodowane na mięso: niektóre są tam jako zwierzątka domowe, niektóre przebywają tam czasowo, inne są na sprzedaż lub do adopcji.


Właścicielka oprowadziła mnie i przedstawiła świnkom.

Pokazała mi małego i wyjątkowo wesołego czarnego prosiaczka w klatce i powiedziała: "Ten był kiedyś trzymany w domu. Nie był kastrowany, a rodzina miała też psy, szpice miniaturki. Ale nie radzili sobie, więc opiekujemy się nim, dopóki ktoś nie zechce go zabrać do siebie. "

"Dlaczego sobie nie radzili?"

"Ach", powiedziała. "Nie da się tego powiedzieć delikatniej. Kilka dni temu sama go wysterylizowałam. Ale u niewykastrowanego samca co najmniej dwa razy dziennie musi nastąpić ejakulacja, żeby pozostał on zdrowy. A ten delikwent próbował zaspokoić swoje potrzeby ze wszystkim, co było w okolicy, czyli z psami. Właściciele nie pisali się na coś takiego."


Przyznałem, że faktycznie pewnie nie. A potem pokręciłem głową, przysłuchując się pochrumkiwaniom świń i kontemplując milczenie szpiców miniaturek.

Brak komentarzy: