Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wywiad. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wywiad. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 9 października 2018

Neil Gaiman: doświadczenia


Kwestionariusz magazynu Experience


Kiedy wpadasz na najlepsze pomysły?
Oglądając złe gimnazjalne dramaty. Nie możesz się oderwać. Nie możesz nawet wyglądać na znudzonego. I wtedy zapadasz się głęboko w swoje własne myśli…

Jaki jest najlepszy niematerialny prezent, który kiedykolwiek dostałeś?
Miłość i zaufanie moich dzieci. Musisz stać się osobą, za którą cię mają.

Jaki jest najlepszy niematerialny prezent, który ty komuś dałeś?
Na początku naszej znajomości napisałem piosenkę dla [mojej żony] Amandy na jej urodziny.

Jakie jest największe wyzwanie, z jakim przyszło ci się zmierzyć?
Pozostać dobrym w tym, co robię, kiedy wydaje się, że wszystkim wszystko jedno czy jestem dobry czy nie, byle bym się tylko pojawił.





Co byś zrobił, gdybyś miał wybrać sobie inny zawód?
Prawdopodobnie umarł z głodu. Nie mam pojęcia co innego mogłoby mi się udać.

Jaki twój błąd okazał się najbardziej korzystny?
Utrata praw do ekranizacji opowiadania z powodu sprytnego zapisu w kontrakcie. Nauczyło mnie to czytania umów z myślą o najgorszej możliwej ewentualności, w stylu „no dobrze, a co jeśli zrobią coś takiego?”. Bardzo mi się to przysłużyło.

Twoje najdziwniejsze doświadczenie?
Życie. Jest PRZEDZIWNE.

Przegapienia jakiej okazji najbardziej żałujesz?
Czasami żałuję, że w 1994 r. nie wykorzystałem zaproszenia Kathy Acker, żebym pojechał z nią na parę dni do domu Williama Burroughsa. Odmówiłem, bo chciałem, żeby Burroughs pozostał w mojej głowie, jako poniekąd zmyślona postać i nie chciałem zderzyć się z rzeczywistością bycia jego gościem. Straszna szkoda. I żałuję, że nie wysłałem Davidowi Bowiemu egzemplarza „Drażliwych tematów”, bo zbiór zawiera opowiadanie, dla którego był inspiracją. Mogłem to zrobić: miałem nawet odpowiedni adres, ale stchórzyłem.

Jak się relaksujesz?
Kiepsko. Czasami myślę, że jestem zrelaksowany, a potem zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę pracuję.

Gdybyś mógł się jutro znaleźć gdziekolwiek na świecie, gdzie byś wyjechał?
Na Wyspę Skye.

Jakie jest twoje najbardziej niezatarte wspomnienie z dzieciństwa?
Miałem prawie dwa lata i właśnie rodziła się moja siostra. Babcia zabrała mnie na kładkę i oglądaliśmy przejeżdżające parowozy.

Opisz swój wymarzony dzień.
Budzę się, ćwiczę, idę na spacer, przygotowuje lunch, potem siadam do pisania. Gdzieś w międzyczasie bawię się z Ashem, moim niespełna trzyletnim synkiem. Trochę mu czytam. I odbywamy głębokie, poważne rozmowy – z gatunku tych, które można prowadzić tylko z niespełna trzylatkami.

Co robisz, kiedy opuszcza cię wena?
Idę na spacer. Patrzę na świat i na drzewa. Odkładam to, nad czym pracuję na tydzień i potem próbuję przeczytać to na świeżo.

Moment największej dumy z samego siebie?
Zdobycie w wieku 9 lat szkolnej nagrody w dziedzinie sztuki. Kiedy inni chłopcy przyszli mi powiedzieć, że wygrałem, myślałam że sobie ze mnie żartują. Nigdy wcześniej nic nie wygrałem.

Czego chciałbyś doświadczyć zanim umrzesz?
Chciałbym latać. Ale tak jak Superman.


sobota, 5 sierpnia 2017

Osobliwy nie-wywiad z cyklu „Tyle wiem” dla dziennika The Guardian


Kiedyś byłem wystarczająco znany w idealnym stopniu. Od roku 1992 do mniej więcej 2008 nigdy nie byłem tak sławny, żeby bez problemu załatwić stolik w modnej restauracji, ale jeżeli potrzebowałem się z kimś skontaktować, moje telefony były odbierane. Teraz jestem rozpoznawany na ulicy. Nie czuję się już jak życzliwa, niewidzialna osoba, która obserwuje życie, ale w nim nie uczestniczy, a to właśnie lubię robić jako pisarz.

Nic tak nie uczy pisarza pokory jak czytanie list bestsellerów sprzed lat. Zna się zwykle te tytuły, które doczekały się ekranizacji. A najczęściej zdajesz sobie sprawę, że najpoczytniejsze dzisiaj książki jutro będą zapomniane.

Na swoje drugie urodziny dostałem kostium kowboja i nigdy nie miałem okazji go założyć. Któregoś dnia dzieciaki z okolicy bawiły się w kowbojów i Indian, więc pomyślałem: „Nareszcie! To moja szansa!” i pobiegłem do domu założyć kostium, a kiedy wróciłem, oni już skończyli się bawić i się rozeszli. Noszenie kostiumu kowboja nie ma sensu, jeśli jesteś sam.

Brakuje mi dawnej prędkości dostępu do pamięci. Kiedyś potrzebne słowa przychodziły do mnie z łatwością, a teraz czuję się jak artretyczny, podstarzały dżentelmen, który musi wstać, powoli wspiąć się po schodach wiele, wiele pięter i poszperać w zakurzonych szufladach. W końcu wraca, po jakichś czterech dniach, zwykle koło w pół do drugiej nad ranem, siada i oznajmia: „Ach, tak! Zmierzchowy. Tego słowa szukałem.”

Zdj. Tim Knox/Observer

Od kiedy zjadłem kolację z Lou Reedem staram się unikać spotkań z osobami, które onieśmielają mnie swoją sławą. To była świetna kolacja, ale kiedy dobiegła końca, Lou Reed nie był już moim bohaterem, a ja nie mam ich wielu. Z determinacją unikałem spotkania z Davidem Bowiem, co było o tyle trudne, że zaprzyjaźniłem się z Duncanem Jonesem, jego synem, a potem stało się jeszcze trudniejsze, bo przeprowadziłem się do Woodstock, a on mieszkał tuż za rogiem. Ale cieszę się, że mam w głowie tego dziwacznego, ewoluującego, całkowicie fikcyjnego Bowiego, który został moim bohaterem, kiedy miałem 11 lat.

Jestem przekonany, że jeśli będę dalej robił to, co robię, pewnego dnia napiszę coś przyzwoitego. W najgorsze dni stwierdzam, że w przeszłości musiałem napisać coś dobrego, co oznacza, że straciłem tę umiejętność. Ale zwykle po prostu zakładam, że w ogóle jej nie mam. Przepaść pomiędzy tym, co zaplanuję sobie zrobić a smutnym, nieforemnym produktem, który powstaje w rzeczywistości jest ogromna i bezdenna, a ja po prostu chciałbym umieć je trochę do siebie przybliżyć.

Boję się, że moim dzieciom stanie się coś złego, boję się potwornych rzeczy, które mogą się przytrafić moim bliskim i boję się, że pewnego dnia będę sobie jechał metrem, a moje gałki oczne nagle roztopią się i spłyną po policzkach niczym ogromne perły, a ja zostanę pod ziemią ślepy i samotny.

Kiedy miałem 13 lat, mój nauczyciel angielskiego wziął mnie na bok i powiedział: „Nie wychylaj się. Za dużo wiesz, odpowiadasz na pytania, inni będą mieli ci to za złe. Spróbuj wtopić się w tłum.” Kolejne pięć lat spędziłem desperacko próbując wtopić się w tłum i nie być dobrym w tym, w czym byłem dobry. To okropna rada. Nie martw się o to, że się wychylasz. Podnieś głowę jeszcze wyżej. Może wtedy cię zastrzelą, ale najprawdopodobniej nie.






środa, 2 sierpnia 2017

Pięć sezonów Amerykańskich bogów: wywiad z z Neilem Gaimanem

The Independent, 1 sierpnia 2017

Na podstawie pierwszej części „Amerykańskich bogów” może powstać pięć sezonów serialu.

Pisarz opowiada o telewizyjnej adaptacji swojej epickiej powieści i zdradza, czego można się spodziewać w kolejnych seriach.




Powodzenie ekranizacji jego dzieła nie jest dla brytyjskiego pisarza Neila Gaimana niczym nowym (patrz: Koralina, Gwiezdny pył), ale największe wrażenie z nich wszystkich robi chyba adaptacja ulubionej przez czytelników powieści Amerykańscy bogowie.
Bez wątpienia najsłynniejsza, nagrodzona Hugo powieść Gaimana stała się podstawą serialu telewizyjnego. Emisję pierwszego, bardzo dobrze przyjętego sezonu, zakończyła niedawno w USA stacja STARZ, a w Wielkiej Brytanii Amazon Prime (serial jest już do kupienia na DVD i Blu-rayu.)
Pod okiem wiodących producentów Bryana Fullera i Michaela Greena, Amerykańscy Bogowie prowadzą widzów przez fantastyczny świat Gaimana śladami głównego bohatera. Shadow Moon (Ricky Whittle) napotkawszy tajemniczego pana Wednesdaya (Ian McShane) znajduje się nagle w samym środku wiecznej rozgrywki pomiędzy starymi bóstwami a nowymi bogami Ameryki.
Z autorem Amerykańskich bogów rozmawialiśmy o trudnościach z przeniesieniem książki na mały ekran, o najbardziej wyczekiwanych wątkach potwierdzonego już drugiego sezonu oraz z dawna zapowiadanej kontynuacji powieści.

Martwiłeś się, czy tak obszerną historię jak Amerykańscy bogowie uda się przenieść się na ekran?

Moja książka była dziwaczna i bardzo długa. Odbierałem telefony od niezwykle uprzejmych i niezwykle sławnych reżyserów – ludzi, o których się słyszy – którzy opowiadali mi, że kupili książkę na lotnisku, od razu ją pokochali i że ich zdaniem powinno się zrobić z niej film. Kiedy wreszcie ktoś podjął się realizacji czekałem, aż zadzwonią do mnie ze STARZ, mówiąc: „Wiesz co? Okazało się, że kiedy się umawialiśmy, że to zrobimy i podpisywaliśmy te wszystkie kontrakty byliśmy kompletnie naćpani! Ale już nam przeszło, więc jeśli nie masz nic przeciwko, nakręcimy jakiś normalny program.” A jednak naprawdę udało im się zrealizować serial, który ma prawo być powodem do dumy.


A jak oceniasz sposób, w jaki ożywili na ekranie twoich bohaterów?

To zawsze było najtrudniejsze zadanie. Ricky dostał rolę Cienia, bo z czasem robił się coraz lepszy i to było fascynujące. Zawsze był w pierwszej dziesiątce kandydatów, ale przy pierwszym podejściu plasował się bliżej końca stawki. Kiedy przyszły kolejne taśmy z castingów, zacząłem zdawać sobie sprawę, że pozostali aktorzy, sławniejsi niż Ricky, w ogóle się nie zmieniali. A na Wednesdaya miałem kilka pomysłów. Odezwaliśmy się do dwóch czy trzech aktorów i dostaliśmy mocno skonsternowane odpowiedzi w stylu „co to w ogóle jest, do cholery?”. Potem wysłaliśmy Ianowi McShane’owi scenariusz z pytaniem, czy nie zechciałby zagrać Czernoboga [ostatecznie w tej roli wystąpił Peter Stormare]. Ian przeczytał scenariusz i odpowiedział: „Znajdziecie dużo lepszego Czernoboga, niż ja, ale co z Wednesdayem? Jestem urodzony do tej roli.” To cudowne, że w latach 80. był Lovejoyem, w latach 90. Alem Swearengenem (w serialu Deadwood), a teraz, w roku 2017, jest Wednesdayem.


Jakie to uczucie, doczekać końca pierwszego sezonu i zobaczyć jak świetnie został przyjęty?
Przedziwna mieszanka: z jednej strony jakby się cudem uszło z życiem, a z drugiej – po prostu radość. Jestem zachwycony pozytywnym odbiorem. Cieszę się, że serial najwyraźniej znalazł swoje grono odbiorców. Dzisiaj natknąłem się na informację, że Amerykańscy bogowie są najczęściej pobieranym tytułem na brytyjskim Amazonie.

Czy planujesz dodać więcej wątków fabularnych, które być może nie zmieściły się w książce?

Rozmawiałem z Bryanem i Michaelem o historiach, które przepadły i jedna z nich toczyła się w czasie drugiej wojny światowej, w obozie dla internowanych Japończyków w Ameryce. Zebrałem materiały, wszystko zaplanowałem i wtedy… okazało się, że książka już i tak jest za długa. Ale dyskutowaliśmy o tym, co możemy zrobić i mam ogrom ną nadzieję, że uda się tę opowieść zmieścić gdzieś w drugim lub trzecim sezonie.

Co możesz nam powiedzieć o tym, jakie historie czekają nas w drugim sezonie?

Dotrzemy do Domu Na Skale, który jest przedziwny. Wiele osób jest przekonanych, że go zmyśliłem, ale tak nie jest – on istnieje naprawdę i stanowi coś pomiędzy atrakcją turystyczną a muzeum surrealizmu. Będziemy tam kręcić. Zaplanowaliśmy kilka odcinków, których akcja będzie się w nim toczyć, a potem będziemy sobie poczynać z różnymi rzeczami z książki. Nadal wysyłamy Cienia do Kairu w Illinois, do pracy z Jacquelem (Chris Obi) oraz Ibisem (Demore Barnes). Najnowsze wieści z tego miasta mówią, że rząd uznał wszystkie tamtejsze lokale socjalne za niezdatne do zamieszkania i nie zamierza ani wydawać na nie więcej pieniędzy, ani budować nowych, więc właściwie los Cairo jest przesądzony. To też weźmiemy pod uwagę.


Co zrobiło na tobie największe wrażenie w pierwszym sezonie?

Uwielbiam odcinek o Laurze (Emily Browning), głównie dlatego, że zawsze chciałem zrobić coś podobnego w książce, a nie mogłem, ze względu na budowę powieści. Byłem zachwycony występem Emily i tym, jak wszystko zostało obmyślone.
Uwielbiam wszystkie momenty, których w książce nie było – sceny dodane przez Bryana i Michaela. Oglądam je i myślę sobie „Wy jesteście nienormalni, a to jest wspaniałe!”

Jak bliska jest ta adaptacja twoim wyobrażeniom podczas pisania?

Odpowiedź brzmi: nie bardzo i ludzie zawsze wydają się rozczarowani, jak to mówię. Kiedy piszę scenę dialogu podczas pikniku na łące, żadna jej ekranizacja nie będzie wyglądać jak to, co miałem w głowie, bo nigdy nie znajdziecie dokładnie takiej łąki ani dokładnie takiego drzewa.
Koralina Henry’ego Selicka jest moim zdaniem najlepszym filmem, jaki powstał na podstawie moich rzeczy, a to między innymi dlatego, że jest filmem Henry’ego Selicka – każdy kadr jest przepiękny i magiczny – i nie jest to moja książka. Uwielbiam go tak, jakby nią był. Ale jeśli ktoś pyta, czy tak sobie wszystko wyobrażałem, odpowiedź brzmi: nie, to wizja Henry’ego i jest wspaniała. Takie same odczucia mam przy Amerykańskich bogach.

Czy serial będzie kontynuowany, kiedy historia zawarta w książce dobiegnie końca? Słyszałem plotki o kontynuacji powieści…

Fakt, że wydostaliśmy się z głowy Cienia oznacza, że w drugim sezonie spotkamy więcej starych bogów i więcej nowych bogów. Zobaczymy, z jakimi problemami borykają się jedni i drudzy. Mam też nadzieję, że spotkamy starych znajomych. Przy tym wszystkim, pierwszej książki wystarczy nam na jakieś pięć sezonów, a do tego czasu prawdopodobnie kolejna część Amerykańskich bogów będzie gotowa.

Kto twoim zdaniem wygrywa w starciu starych bogów z nowymi?


Techniczny chłopiec (Bruce Langley) ma niekwestionowaną przewagę, do niego należą pieniądze i cała uwaga. Tragedia nowych bogów polega na tym, że ciągle zastępują ich nowi. Kiedyś bogowie telegrafu i kolei rządzili niepodzielnie  aż do dnia, kiedy przestali. Charakter mediów zmienia się całkowicie.

zdjęcia: 
https://www.instagram.com/americangodsstz/

wtorek, 31 stycznia 2017

Mitologia nordycka i Studnia Mimira

Na podstawie wywiadu z audycji Drive Richarda Glovera, 31.01.2017
http://www.abc.net.au/radio/sydney/programs/drive/neil-gaiman/8227584

Richard Glover: Wyobraźcie sobie, że dostajecie magiczny młot. Niezniszczalny, nigdy nie chybia celu, zawsze wraca jak magiczny bumerang i zmienia wielkość w zależności od potrzeb. Takie właściwości ma młot Thora, opisany w jednej z wielu opowieści zawartych w „Mitologii nordyckiej” Neila Gaimana, który jest dziś naszym gościem.

Neil Gaiman: Ten młot jest fantastyczny, a najwspanialsze jest to, że Thor go otrzymał, bo Loki – naczelny psotmistrz wśród bogów – z powodu, który nigdy nie został dostatecznie wyjaśniony – ogolił głowę żony Thora. Pewnego dnia piękna Sif obudziła się zupełnie łysa, więc Thor kazał Lokiemu naprawić szkodę. Ten z kolei chciał podstępem skłonić karły do zrobienie peruki dla Sif.

RG: A przy okazji powstało całe mnóstwo magicznych przedmiotów.


NG: Tak, bo Loki postanowił zrobić z tego ogromny konkurs, po czym próbował przeszkodzić współzawodniczącym karłom – Brokkurowi i Atriemu*. Dlatego trzonek młota Thora jest nieco przykrótki – z powodu sabotażu Lokiego.

RG: A właśnie, nordyccy bogowie niekoniecznie miewają dobre zamiary, jak bóg w tradycji chrześcijańskiej. Czasami, choć nieczęsto, da się ich lubić. Ale bardzo często są zdradzieccy, a Loki to wręcz uosobienie chaosu.

NG: On ciągle mąci, czasami z korzystnym skutkiem. Ale w miarę rozwoju całej historii zarówno opowieści, jak i on sam, robią się coraz bardziej mroczne i ponure. Ostatecznie doprowadza do Ragnaroku, końca wszystkiego.
Ale uwielbiam fakt, że bogowie nie są dobrzy. Niekoniecznie są źli, po prostu postępują zgodnie ze swoją naturą. Czasami ich interesy zderzają się ze sobą.
Na przykład Thor jest potężny, ma magiczny młot o niesamowitej mocy, nie chciałbyś stanąć mu na przeszkodzie. Ale jednocześnie nie jest szczególnie bystry. Nie był bogiem inteligencji, raczej bogiem walenia w różne rzeczy i to wyraźnie widać.
Z kolei Loki jest niewiarygodnie mądry, ale jego inteligencja równie często wpędza bogów w tarapaty, co z nich wyciąga.

RG: Podczas lektury można łatwo dostrzec coś, o czym pisał Joseph Campbell: wszędzie natykamy się na motywy obecne i w baśniach braci Grimm i rdzennych australijskich mitach o stworzeniu świata i Biblii. Opisałeś historię stworzenia zupełnie różną od tradycji chrześcijańskiej, która zaczyna się od okropnej śmierci, ale za chwilę mamy praktycznie historię Adama i Ewy: dwa kawałki drewna, z których powstaje kobieta i mężczyzna. W dodatku mają imiona, które brzmią całkiem podobnie.

NG: Ask i Embla – czyli jesion i wiąz, bo z tych drzew właśnie stworzono ludzi.
Nie dowiemy się ile zapożyczania, podróżowania i opowiadania miało miejsce w historii świata. Bo mity nordyckie, kiedy jeszcze nie były mitologią, tylko potężnymi opowieściami o wierzeniach, były opowiadane w tym samym czasie, co opowieści żydowskie, przedchrześcijańskie.
A ludzie podróżowali. Niedawno przeczytałem w „Guardianie” znakomity artykuł o badaniu metalu, z którego powstawały miecze wikingów. Okazało się, że te najlepsze pochodzą z Afganistanu. To daje pojęcie o zasięgu podróży. A wraz z ludźmi podróżują opowieści.

RG: Ale zwolennicy tezy Campbella zwracają też uwagę na niesamowite zbieżności pomiędzy opowieściami ludów, które – z tego, co wiemy - nie podróżowały. Istnieją podobieństwa pomiędzy mitami rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i Australii a Europejskimi.
Campbell twierdzi, że to coś tkwiącego w człowieku. Tak jakby wszyscy ludzie byli instrumentami nastrojonymi w tej samej tonacji.

NG: Zgadzam się, tworzenie opowieści mamy we krwi.
To tak jak z psami i wilkoworami tasmańskimi. Na pierwszy rzut oka wyglądają tak samo. Dopiero kiedy przyjrzymy się bliżej, widać dziwaczne różnice. To po prostu równoległa ewolucja. Kiedy potrzebny jest pies, natura dostarcza odpowiednio „psie” stworzenie.

RG: Chcę jeszcze zapytać o twoje dzieciństwo i jak w ogóle natknąłeś się na materiał, który tak mocno wpłynął na twoją twórczość. Ale najpierw opowiedz nam coś. Te historie mają być przecież opowiadane.

NG: Tak! I cieszy mnie myśl, że mogą być opowiadane przy świecach, przy ognisku, w zimne noce… Może w Australii nie macie ich za wiele, ale powinno wystarczyć.

RG: Tu zasiadamy i snujemy opowieści wokół klimatyzatora…

NG: Przeczytam bardzo krótkie opowiadanie:  Studnia Mimira [proszę klikać, opowiadanko po polsku!]



RG: Aż ciarki chodzą po plecach!
To ciekawe, że można odnaleźć w nim ten sam motyw poświęcenia, który leży u podstaw tradycji chrześcijańskiej. Opowieść jest inna, ale i w historii ukrzyżowania Jezusa i tutaj chodzi o oddanie części siebie, żeby uzyskać coś w zamian.

NG: Dokładnie tak. A paralele pomiędzy Odynem a Jezusem są przedziwne. Chrystus wisi na krzyżu i zostaje raniony włócznią centuriona. Odyn wiesza się na drzewie świata, Yggdrasilu, jako ofiara złożona samemu sobie i pozostaje tam przez 9 dni. Jego bok też zostaje przebity włócznią. Po tym czasie schodzi z drzewa wypełniony mądrością i zrozumieniem świata.
To niewiarygodne, jak te opowieści wciąż rezonują. Chciałem je przedstawić na sposób współczesny i aktualny.
Pytałeś o moje dzieciństwo. Natknąłem się na tę mitologię w brytyjskich przedrukach komiksów Marvela (Mighty Thor). Pomyślałem, że są super i chciałem dowiedzieć się więcej, więc sięgnąłem po „Mity skandynawskie” Rogera Lancelyna Greena. Tam miałem Thora i Lokiego oraz ich przygody w krainie olbrzymów: np. kiedy spędzili noc w dziwacznej chacie, która potem okazała się rękawiczką olbrzyma. To było bardzo dziwaczne i bardzo ciekawe. Kiedy wróciłem do tych historii jako dorosły uznałem, że choć są pięknie napisane to bardzo się zestarzały. A warto przestawić je współcześnie, jakby opowiadało się o ludziach, na których mógłbyś się natknąć w pubie. Jaki jest Loki? Nie można mu ufać, a kiedy się napije staje się naprawdę niebezpieczny.

RG: Co cię pociąga w tym magicznym świecie? Ta mitologia inspirowała nie tylko ciebie i każdy, kto czytał książki twoje, czy Tolkiena, albo chociaż widział filmy o Władcy Pierścieni, zna świat, w którym króluje magia… Ale można też powiedzieć: to nie jest prawdziwy świat i nie wierzę w takie zmyślenia.
Wyjaśnij, co cię fascynujące w świecie, gdzie drzewa chodzą, a pierścienie jarzą się mocą?

NG: W tej chwili widzę wiele elementów mitologii, które zakradają się do prawdziwego świata i to bardzo dziwne uczucie. Jedna z historii, którą nazwałem „Mistrz murarski”, opowiada o ogromnym murze, który bogowie chcą wznieść wokół Asgardu, żeby zastąpić drogę olbrzymom. Szczególnie teraz jest to uderzająco aktualny motyw. Jeszcze bardziej niż kiedy o tym pisałem.
Wszystko zmierza do Ragnaroku.

RG: Do zagłady, końca świata.

NG: A tak nie powinno być, z nadejściem Ragnaroku należy walczyć, wszelkich katastroficznych scenariuszy należy unikać. Z jednej strony takie opowieści pozwalają uciec. To niekoniecznie eskapizm, ale opowieści mogą dać fantastyczne schronienie. Pozwalają też przechylić rzeczywistości o powiedzmy 45 stopni – i pokazać zupełnie inny kąt widzenia rzeczy, które wydają ci się znajome.
W wydanym 20 lat temu „Nigdziebądź” chciałem mówić o bezdomnych na ulicach Londynu i innych wielkich miast, którzy stają się niewidzialni. Gdybym po prostu napisał o bezdomności, powieść trafiłaby tylko do zainteresowanych tematem.
A jeżeli zrobię z tego dziwną przygodę w Londynie Pod ze złoczyńcami i potworami, możesz wziąć udział w tej przygodzie, ale być może po lekturze pomyślisz o ludziach, którzy są „niewidzialni”, bo udajesz, że ich nie dostrzegasz.
W ten sposób można mówić o rzeczach trudnych do przełknięcia. I zwracać uwagę na rzeczywistość w sposób, który nie byłby możliwy, gdybym po prostu wpychał tę rzeczywistość na siłę.

RG: W przypadku tej książki ciężkie może być to, że nordyccy bogowie sami są winni własnej zagłady.

NG: Dokładnie. Podróż w kierunku Ragnaroku jest fascynująca. Przez pierwsze pół książki nawet przyjemnie się czyta o przygodach Lokiego, podziwia się jego błyskotliwość. Co prawda rozrabia, ale jest niegrzecznym chłopcem, a nie siłą zła.
Nagle akcja się zmienia, Loki planuje morderstwo Baldura, stara się przeszkodzić w jego wskrzeszeniu, to on jest inżynierem końca świata.
Wtedy myślisz sobie: czasami ludzie nie są po prostu złośliwi, tylko naprawdę mają zgubne intencje.

RG: To ciekawe, że w każdym z opowiadań można odnaleźć zalążek tego zniszczenia.

NG: Starałem się skonstruować książkę w ten sposób. Kiedy pisałem, wróciłem do Eddy młodszej Snorriego Sturlusona, która powstała na Islandii tysiąc lat temu, i do Eddy starszej, która jest zbiorem poematów. Starałem się oprzeć na tym, jak te historie były opowiadane tysiąc lat temu.
Ale można poczuć, że w każdej z nich jest zapowiedź tego zmierzania ku zagładzie.
Chciałem zrobić z tego przewijający się motyw, taką dziwną mandalę. Niby jest to zbiór mitów, ale mam nadzieję, że po lekturze wszystkich wrażenie będzie podobne do przeczytania powieści.
To nie jest powieść, ale ta książka zabiera cię ze sobą w przedziwną podróż.



RG: Zostawmy ziarna zniszczenia. Wygląda na to, że opuszczasz swoją amerykańską ojczyznę i przenosisz się do nas? Dostaliście z żoną wizę na 5 lat?

NG: Tak, Amanda zaraziła mnie miłością do Australii. Kiedy się poznaliśmy, spędzała tu zimy. Kiedy przyjechaliśmy tu razem po raz pierwszy, występowała w Operze w Sydney i wyciągnęła mnie na scenę, żebym przeczytał wiersz z okazji Dnia Australii – o lokalnej megafaunie.

RG: Nie lubimy jej tutaj za piosenkę o Vegemite, ale mów dalej.

NG: Ale ja uwielbiam Vegemite! I dlatego ona ze mnie kpi w tej piosence.
Amanda ma teraz rezydencję artystyczną w Melbourne i koncertuje, podczas gdy w Ameryce zrobiło się zimno – dosłownie i w przenośni.

RG: A więc witam cię jako honorowego obywatela Australii przez najbliższe 5 lat 



*Słychać „Atri” i choć  za Eddą  ten drugi powinien się nazywać Sindri, trzeba poczekać do publikacji, żeby się przekonać o co tu chodzi – przyp. noita

środa, 9 września 2015

Kto wygrałby w walce: Sandman czy Thor?

Neil odpowiada na pytania:


Gdzie wolałbyś mieszkać: w świecie "Gry o Tron" czy w świecie "Władcy pierścieni"?

Problem z tymi wymyślonymi światami to... kanalizacja. Gdziekolwiek bym mieszkał, zależałoby mi na sprawnie działającej toalecie. I dobrej opiece dentystycznej.
Chyba ktoś powinien się zająć wymyślaniem cudownych, magicznych krain, pełnych dentystów i hydraulików. W takiej bym chętnie zamieszkał.

Kto wygrałby w walce: Sandman czy Thor?

Thor byłby pewnie bardzo zadowolony z siebie i przekonany, że wygrał.
Ale sam pomysł pojedynku Morfeusza z Thorem to zupełnie jak sytuacja, kiedy w barze wielki koleś szuka zwady z facetem, który chce się  tylko spokojnie napić, więc ostatecznie dochodzi do wniosku, że wygrał, bo ten drugi nie chciał się bić.

Jakiego słowa najbardziej nie lubisz?

"Moist" ("wilgotny"). Jest w nim coś dziwnego. Trzeba  się ażwykrzywić, żeby je wymówić. I brzmi nieco osobliwie, niby zabawnie, ale... Istnieje przecież świetne słowo "damp" ("mokry"). Lubię "damp". Zaczyna się na "d" i kończy na "p" i jest satysfakcjonujące. Można powiedzieć "ojej, właśnie usiadłem na czymś mokrym", to bardzo miłe słowo. A "wilgotnego" nawet nie bardzo chce się użyć. Taki mokry, ale nie mokry. No i jak trzeba się napracować, żeby je wymówić.

Ulubione słowo?

Zdecydowanie "fucking" [brak tłumaczenia wynika z faktu, iż polski jest zdecydowanie bogatszy w słowa emfatycznie uważane powszechnie za obelżywe, stosowane w miejsce podanego tu, uniwersalnego dość terminu źródłowego ;) - przyp. noita]. Ale nie z tego powodu, o którym myślicie. Dlatego, że to jedno z niewielu słów w języku angielskim, które można wtrącić do innych słów. Niewiele słów się do tego nadaje. I jest abso-kurwa-lutnie fantastycznie, kiedy można coś takiego zrobić.

Masz jakieś tatuaże?

Jestem całkowicie nienaznaczony tatuażami i czuję się z tego powodu nieco winny. Zawsze sądziłem, że kiedy już się na to zdecyduję, będzie to jakiś literacki tatuaż. Jedyna rzecz, której wytatuowanie wydawało mi się kiedykolwiek dobrym pomysłem to znak "&" (ampersand), bo jest przepiękny. Myślałem o tym, ale kiedy poznałem swoją wówczas-jeszcze-nie-żonę, wydała album "Who Killed Amanda Palmer" z utworem "Ampersand", w którym śpiewa, że nie chcę żyć po jednej stronie "&", więc wtedy już wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Co więcej, mnóstwo jej fanów ma takie tatuaże, więc ja raczej już tego nie zrobię. Ale są piękne. Może kiedyś wytatułuję sobie średnik.