Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł z The Guardian. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuł z The Guardian. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 października 2018

Duchy, strachy i cmentarze: Margaret Atwood pisze o magii Neila Gaimana




Kiedyś podczas dyskusji na jednym z festiwali literackich przeraziłam Neila Gaimana naśladując głos Złej Czarownicy z Zachodu z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. „I twojego pieska też!” zarechotałam złowieszczo. „Nie, nie! Nie rób tego!” zawołał Neil. Potem wyjaśnił mi, że wiedźma o zielonej twarzy przestraszyła go, gdy miał osiem lat. Proszę bardzo, oto ujawnione zostało źródło literackich inspiracji!

Przyjemność płynąca z przerażenia… Neil Gaiman. Fot. Tim Knox dla Guardiana

Najlepsi twórcy literatury dziecięcej gdzieś w głębi serca wciąż są ośmiolatkami. Wiedzą, co jest przerażające. Pamiętają, jak to jest zanurzyć dłoń w misce pełnej obranych winogron w ciemnym pokoju w halloweenowy wieczór, kiedy powiedziano ci, że to gałki oczne. Rozkoszują się uczuciem przerażenia w muzyce i w opowieściach. Rozumieją zalety strachów wyobrażonych: owszem, to przerażające, ale ostatecznie można się z tym rozprawić, przynajmniej w świecie fikcji.

Gaiman wychował się, jak należy. Czytał mnóstwo książek stosownych do swojego przyszłego powołania i zachował w pamięci zawarte w nich memy i lekcje. Kiedy doradzano mu przejście na słoneczną stronę ulicy, szedł za tą radą – nie pisze tragedii – ale i nie unikał ciemnej strony, bo, jak pamiętnie ujęła to Ursula K. Le Guin: „Tylko w milczeniu słowo, tylko w ciemności światło, tylko w umieraniu życie: jasny jest lot sokoła na pustym niebie.” Czy jak dowiodła Beatrix Potter, wykradanie rzodkiewki z ogródka McGregora to żadna zabawa, jeśli nie ma groźby potrawki z królika. Jak można żyć w pełni, gdy nie ma niebezpieczeństwa, że staniemy się martwi jak przysłowiowa w języku angielskim kołatka? (Choć tę kołatkę trzeba przemyśleć, zważywszy na „Opowieść wigilijną” Dickensa.)

Gaiman to astrologiczny skorpion z bliźniętami na ascendencie i jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy – a on najwyraźniej tak, skoro znalazłam jego horoskop w sieci – to wiele wyjaśnia. Skorpionami rządzi Pluton, patron świata poziemnego, a także kanalizacji, bielizny, kryminalnego półświatka i wszystkiego co jest pod. Bliźniętami rządzi Merkury lub Hermes: bóg złodziei, żartów, komunikacji, podróży i sekretów; jest też przewodnikiem dusz w drodze do krainy cieni. Dla większości droga do krainy zmarłych to podróż w jedną stronę, ale Hermes porusza się po niej swobodnie, tak samo jak bohaterowie książek Gaimana, w tym „Księgi cmentarnej”.

Większość z nas odczuwa silną awersję do idei bycia martwym. Bardzo trudno nam wyobrazić sobie, że po prostu przestaniemy istnieć: nawet zdanie „będę nieżywy” zawiera pierwszą osobę. Więc gdzie będzie ta osoba, kiedy nastanie pora „nieżycia”? Przez wieki podawano wiele odpowiedzi na to pytanie: w suchej, zakurzonej krainie podziemia (Mezopotamia), w skomplikowanym, wielokomnatowym życiu-po-życiu, o ile twoje serce przejdzie próbę i okaże się lżejsze od Pióra Prawdy (starożytny Egipt), na usłanych złocieniami ale monotonnych Polach Elizejskich – dostępnych dla greckich bohaterów; w piekle, czyśćcu, raju lub niebie – dla chrześcijan z epoki wczesnego renesansu; na ziemiach zmarłych, po przebyciu trzydniowej drogi (rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej) lub w pomysłowych, gotyckich krainach Tima Burtona, w stylu świata z „Gnijącej Panny młodej” albo radosnej krainie meksykańskiego Dnia Zmarłych z „Coco” wytwórni Pixar.

Ale jest wiele innych możliwości. Można na przykład stać się wampirem: ani żywym ani umarłym. Można zostać ghulem: na swój sposób żyć, ale żywiąc się ciałami zmarłych. Można też zostać duchem: jednocześnie istnieć i nie istnieć, czasem być widocznym, czasem niewidzialnym i często spotykanym na cmentarzach.

Z tej ostatniej ewentualności i obszernego folkloru z nią związanego Gaiman czerpie w „Księdze cmentarnej”. Bohater jego opowieści zaczyna jako niemowlę, które przez okno wydostaje się z domu podczas gdy jego rodzice zostają zamordowani i dociera do pobliskiego cmentarza, gdzie niektóre z duchów rezydentów – pod wpływem ulotnego pojawienia się ducha jego matki – w drodze głosowania postanawiają go zaadoptować. Ponieważ nie znają jego imienia, nazywają go „Nikt” (zdrobniale „Nik”), przypominając nam o podstępie, który wykorzystał przebiegły Ulisses podczas ucieczki przed tymi wścibskimi cyklopami. To bardzo praktyczne, kiedy na pytanie „Kto to?” można odpowiedzieć „Nikt”.

Rzeczony cmentarz jest bardzo stary i składa się z wielu warstw pochodzących z najróżniejszych czasów – celtyckich, rzymskich, wielu stuleci angielskich – więc Nik z nagrobków uczy się różnych rodzajów pisma, a przy okazji poznaje angielską historię dzięki mieszkańcom nekropolii. Próba pójścia do zwyczajnej szkoły kończy się niepowodzeniem – Nik niezupełnie tam pasuje – ale udaje się pokrzyżować plany jego prześladowcom.

Bohaterowie są zwyczajowo kształceni w nietypowy sposób – naucza ich centaur, jak w przypadku Achillesa albo czarodziej, jak króla Artura. Nierzadko mają nieżyjących rodziców i dziwaczne moce, jak Harry Potter.

„Księga cmentarna” to bildungsroman – powieść o kształtowaniu się bohatera – w której niezwykli nauczyciele Nika to duchy, wampir i wikołaczyca, a dziwne moce stanowią nadnaturalne umiejętności przyznane chłopcu przez istoty żyjące (powiedzmy) na cmentarzu.
Sytuację taką spowodował fakt pozbawienia rodziców Nikta życia przez grupę arcywrogów, z których każdy ma na imię Jack choć z innym przydomkiem. Należą do bractwa Jacków Wszelkich Fachów – Jack Matros, Jack Zręczny, Jack Mróz… W kartach “Jack” może być synonimem waleta, którego po angielsku określa się „łotrem” (knave). Tak właśnie jest w „Księdze cmentarnej”, gdzie wszyscy Jackowie są członkami starożytnego i potężnego zakonu, a Nikt jest jednym z legendarnych dzieci naznaczonych przepowiednią – w jego przypadku przepowiednia głosi, że będzie on końcem Jacków. Rozumiecie więc, dlaczego starają się go pozbyć.

Ale kiedy twoim opiekunem jest tak elegancki wampir jak Silas – strzegący granic cmentarza wymazujący wspomnienia, a do tego zdolny poruszać się pomiędzy światami i dzięki temu robić zakupy spożywcze – i kiedy ów wampir ma zastępstwo w postaci wschodnioeuropejskiej wilkołaczycy nazwiskiem pani Lupescu, która jest znakomitym sprzymierzeńcem pomimo upodobania do barszczu, wtedy siły sprzyjające i przeciwne Nikowi stają się bardziej zrównoważone.
Czy Jackom uda się odnaleźć i zamordować Nika zanim dorośnie na tyle, żeby pokrzyżować im szyki? Czy siły Gotyku Dobra zwyciężą siły Gotyku Zła? Czy podczas lektury będziecie się bawić równie dobrze, co ewidentnie Gaiman podczas jej pisania? Oczywiście, że tak! Czy uronicie dyskretnie łzę w czasie makabrela, gdy żyjący ruszają do tańca ręka w rękę ze zmarłymi pod okiem samej Śmierci, ale wampir Silas jest z tego korowodu wykluczony, jako że nie należy ani do jednych ani do drugich? Bez wątpienia.

“Księga cmentarna” to opowieść działająca na wielu poziomach, co jest jedną z największych zalet najlepszej literatury dziecięcej: wciąga ośmiolatki, ale dla starszych czytelników rozbrzmiewa innymi, głębszymi echami. To prawdziwa przyjemność, od początku do początku – bo nasz bohater musi wreszcie zakończyć swoją edukację i ukończywszy śmierć, rozpocząć życie.

sobota, 5 sierpnia 2017

Osobliwy nie-wywiad z cyklu „Tyle wiem” dla dziennika The Guardian


Kiedyś byłem wystarczająco znany w idealnym stopniu. Od roku 1992 do mniej więcej 2008 nigdy nie byłem tak sławny, żeby bez problemu załatwić stolik w modnej restauracji, ale jeżeli potrzebowałem się z kimś skontaktować, moje telefony były odbierane. Teraz jestem rozpoznawany na ulicy. Nie czuję się już jak życzliwa, niewidzialna osoba, która obserwuje życie, ale w nim nie uczestniczy, a to właśnie lubię robić jako pisarz.

Nic tak nie uczy pisarza pokory jak czytanie list bestsellerów sprzed lat. Zna się zwykle te tytuły, które doczekały się ekranizacji. A najczęściej zdajesz sobie sprawę, że najpoczytniejsze dzisiaj książki jutro będą zapomniane.

Na swoje drugie urodziny dostałem kostium kowboja i nigdy nie miałem okazji go założyć. Któregoś dnia dzieciaki z okolicy bawiły się w kowbojów i Indian, więc pomyślałem: „Nareszcie! To moja szansa!” i pobiegłem do domu założyć kostium, a kiedy wróciłem, oni już skończyli się bawić i się rozeszli. Noszenie kostiumu kowboja nie ma sensu, jeśli jesteś sam.

Brakuje mi dawnej prędkości dostępu do pamięci. Kiedyś potrzebne słowa przychodziły do mnie z łatwością, a teraz czuję się jak artretyczny, podstarzały dżentelmen, który musi wstać, powoli wspiąć się po schodach wiele, wiele pięter i poszperać w zakurzonych szufladach. W końcu wraca, po jakichś czterech dniach, zwykle koło w pół do drugiej nad ranem, siada i oznajmia: „Ach, tak! Zmierzchowy. Tego słowa szukałem.”

Zdj. Tim Knox/Observer

Od kiedy zjadłem kolację z Lou Reedem staram się unikać spotkań z osobami, które onieśmielają mnie swoją sławą. To była świetna kolacja, ale kiedy dobiegła końca, Lou Reed nie był już moim bohaterem, a ja nie mam ich wielu. Z determinacją unikałem spotkania z Davidem Bowiem, co było o tyle trudne, że zaprzyjaźniłem się z Duncanem Jonesem, jego synem, a potem stało się jeszcze trudniejsze, bo przeprowadziłem się do Woodstock, a on mieszkał tuż za rogiem. Ale cieszę się, że mam w głowie tego dziwacznego, ewoluującego, całkowicie fikcyjnego Bowiego, który został moim bohaterem, kiedy miałem 11 lat.

Jestem przekonany, że jeśli będę dalej robił to, co robię, pewnego dnia napiszę coś przyzwoitego. W najgorsze dni stwierdzam, że w przeszłości musiałem napisać coś dobrego, co oznacza, że straciłem tę umiejętność. Ale zwykle po prostu zakładam, że w ogóle jej nie mam. Przepaść pomiędzy tym, co zaplanuję sobie zrobić a smutnym, nieforemnym produktem, który powstaje w rzeczywistości jest ogromna i bezdenna, a ja po prostu chciałbym umieć je trochę do siebie przybliżyć.

Boję się, że moim dzieciom stanie się coś złego, boję się potwornych rzeczy, które mogą się przytrafić moim bliskim i boję się, że pewnego dnia będę sobie jechał metrem, a moje gałki oczne nagle roztopią się i spłyną po policzkach niczym ogromne perły, a ja zostanę pod ziemią ślepy i samotny.

Kiedy miałem 13 lat, mój nauczyciel angielskiego wziął mnie na bok i powiedział: „Nie wychylaj się. Za dużo wiesz, odpowiadasz na pytania, inni będą mieli ci to za złe. Spróbuj wtopić się w tłum.” Kolejne pięć lat spędziłem desperacko próbując wtopić się w tłum i nie być dobrym w tym, w czym byłem dobry. To okropna rada. Nie martw się o to, że się wychylasz. Podnieś głowę jeszcze wyżej. Może wtedy cię zastrzelą, ale najprawdopodobniej nie.






niedziela, 27 października 2013

Jak zrobiliśmy Sandmana - cz. 2

Na zaproszenie Guardiana Neil Gaiman i Dave McKean wspominają jak przywrócili do życia jednego z komiksowych bohaterów DC, który następnie przebił popularnością Batmana i Supermana oraz ożywił przemysł komiksowy.


Dave McKean, twórca okładek:

Neil zawsze potrafił się zakręcić, więc jakoś wprowadził nas do DC i sprzedał im pomysł na Czarną Orchideę, którą ja zilustrowałem, a potem na Sandmana. Wiedzieliśmy, że coś się w świecie komiksu dzieje. Alan Moore jako pierwszy zmienił reguły gry. Cała branża ulegała wówczas przemianom. Pojawiło się sporo interesujących rzeczy, jak np. Maus czy wydawnictwo Fantagraphics. Podejmowaliśmy wtedy pierwsze próby dyktowania warunków. Dzisiejszy złoty wiek komiksu jest wynikiem tamtego eksperymentalnego okresu w latach 80.

Chciałem odejść od tradycyjnych okładek komiksowych, które wydawały mi się bardzo nudne – zwykle przedstawiały scenę walki. Do wyjścia nr 8 Sandman zrobił się już nieco dziwny. Zarówno zawarte w nim idee, jak i sama historia przygodowa. Pomyślałem więc, że okładki powinny to oddawać. Ponieważ rysownicy tworzący sam komiks ciągle się zmieniali, moje okładki były jedynym stałym elementem wizualnym. Chciałem, żeby stanowiły filtr, okno i zarazem przejście do odrobinę surrealistycznego, melancholijnego i pełnego zadumy krajobrazu. Pierwsza okładka była zainspirowana – może nawet nieco zbyt mocno – plakatami do filmów Petera Greenawaya.

sobota, 26 października 2013

Jak zrobiliśmy Sandmana - cz.1

Na zaproszenie Guardiana Neil Gaiman i Dave McKean wspominają jak przywrócili do życia jednego z komiksowych bohaterów DC, który następnie przebił popularnością Batmana i Supermana oraz ożywił przemysł komiksowy.

Neil Gaiman, scenarzysta:
 
Postać Snu – Sandmana, Władcy Snów – tkwiła w mojej głowie od zawsze, podobnie jak Michał Anioł twierdził, że rzeźba już znajduje się w bloku marmuru. W 1988 r. podczas pisania sennego fragmentu Czarnej Orchidei, mojego pierwszego komiksu dla DC, przyszło mi do głowy, że fajnie byłoby tam umieścić Sandmana, który pojawiał się już w innych komiksach. Zacząłem myśleć o przerobieniu tej postaci i omówiłem pomysł przy obiedzie z [prezes DC] Jenette Kahn i [redaktor] Karen Berger. Nieco później zadzwoniono do mnie z propozycją pisania regularnego, wydawanego co miesiąc komiksu.

Powiedzieli: zrób to po swojemu. Zacząłem więc myśleć bardziej w stronę mitów – zróbmy z Sandmana kogoś, kto istnieje od początku czasu, bo to daje mi do dyspozycji całość czasu i przestrzeni. Z mitologii zaczerpnąłem pomysł, że będzie Morfeuszem, królem snów. To opowieść o opowieściach i o tym, dlaczego ich potrzebujemy, a wszystkie w jakiś sposób skupiają się wokół postaci Morfeusza: spotykamy sfrustrowanego pisarza więżącego muzę, trafiamy na konferencję seryjnych zabójców i na premierowy spektakl Snu nocy letniej. Dowiadujemy się nawet o czym śnią koty (i dlaczego powinniśmy się obawiać).

sobota, 10 listopada 2007

Trochę ponad Biblią, ale poniżej Black Beauty

Neil napisał w piątek 9 listopada 2007

Dziś rano zauważyłem w Guardianie, że tuż nad Biblią na liście dwudziestu najczęściej powtórnie czytanych książek w Wielkiej Brytanii znajduje się Dobry Omen autorstwa Neila Gaimana i Terry'ego Prachetta. To dziwne, bo na wyspach książka nazywa się Dobry Omen autorstwa Terry'ego Prachetta i Neila Gaimana. Ucieszyłem się jednak, że go tam zobaczyłem. (Pełna lista.) I to jeszcze w dniu, kiedy mój cytat został umieszczony na stronie głównej google. (uśmiecha się głupkowato.)

Poszedłem dzisiaj na mały przedurodzinowy obiad z przyjaciółmi i był to jeden z najmilszych wieczorów, jakie przeżyłem od wieków. Roger Avary zobaczył komiksy Johnathana Rossa i zapragnął ich, David Walliams przeprosił mnie za to, że powiedział że wyglądam jak Lou Reed na premierze Gwiezdnego Pyłu ("Wziąłem to za komplement" powiedziałem, bo tak właśnie myślę i opowiedziałem mu jak odmówiłem wywiadu dla Nico), jedzenie było pyszne, Matthew Vaughn doniósł mi, że Gwiezdny Pył zarobił na świecie już 118$ (ponad 20 milionów $ w samej Wielkiej Brytanii) i obiecał mi jeden z żyrandoli z kryjówki czarownicy jeśli kiedykolwiek miałbym gdzie go umieścić, ale Holly wyściskała mnie mocno i powiedziała, że jestem całkiem dobrym tatą w ogólnym rozrachunku, co jest faktycznie komplementem.

Właśnie wysłano mi mój avatar na konferencję prasową w Second Life. Wygląda dokładnie jak ja, gdybym był wielkoszczękim gorylem z gangu motocyklowego. Hurra.

Senność daje znak. Macha. Robi też groźne znaki i podskakuje w górę i w dół żebym zauważył.

poniedziałek, 15 października 2007

Re: twój umysł

Jestem na rozdziale piątym ODD... myślę, że to dobrze, ale właśnie zdałem sobie sprawę że nie mam pojęcia co zdarzy się dalej i że fabuła o której myślałem, że piszę nie jest w ogóle fabułą i że wszystko jest inne.

To nie byłby problem, ale muszę oddać książkę w poniedziałek. Argh.

Esej o bajkach, który napisałem dla Guardiana jest teraz http://books.guardian.co.uk/review/story/0,,2189656,00.html. Miał mieć 2000 słów, ale jakoś rozpędziłem się do 2200.

Kolega korektor z Guardiana zrobił świetną edytorską robotę z moim tekstem -- ale pod koniec westchnąłem widząc co napisałem, co w oryginale wyglądało tak:


Jednak ludzie, którzy pragnęli bajek znaleźli je i część z nich wiedziała czym są i podobały im się za to czym są, jednym z tych ludzi był twórca filmowy Matthew Vaughn.


Bywam bardzo zapobiegawczy w przypadku adaptacji moich prac, ale po rozmowie z Matthew i jego współpracowniczki i scenażystki Jane Goldman poczułem się bezpiecznie. Ubawiłem się przy ich scenariuszu i bardzo podoba mi się film, który nakręcili - w którym wszędzie obecne jest skracanie, wolność interpretacji fabuły, rozszerzanie, zmienianie, upraszczanie i ukomplikowanie, wszystko w czasie dwóch godzin. (wiem, że nie opisałem kapitana piratów tańczącego kankana w damskich ciuszkach, żeby daleko nie szukać...)

Myślę, że powodem dla którego tak bardzo podobało mi się co zrobili Matthew i Jane było to, że potraktowali to co napisałem jak bajkę. Nie jak powieść, którą można nakręcić, albo zignorować, ale jako opowieść, która ich oczarowała, którą chcą opowiedzieć. Gwiazda nadal spada, chłopiec ciągle obiecuje ją przynieść swojej prawdziwej miłości, są złe czarownice i duchy i arystokraci (chociaż tutaj zostali Książętami). Dali mu bezpretensjonalnie szczęśliwe zakończenie, co ludzie zwykle robią, gdy opowiadają bajki.

Teraz wygląda tak:

Jednak, ludzie którzy pragnęli bajki znaleźli tę książkę i kilkoro z nich ją zrozumiało i upodobało za to jaka jest. Jednym z tych ludzi jest twórca filmowy Matthew Vaughn. Bywam bardzo zapobiegawczy w przypadku adaptacji moich prac, ale spodobał mi się scenariusz i bardzo podoba mi się zrobiony z niego film - który zawiera wariacje na temat fabuły w każdym aspekcie. (Wiem, że nie opisałem kapitana piratów tańczącego kankana w damskich ciuszkach, żeby daleko nie szukać...)

Gwiazda nadal spada, chłopiec ciągle obiecuje ją przynieść swojej prawdziwej miłości, są złe czarownice i duchy i arystokraci (chociaż tutaj zostali Książętami). Dali mu bezpretensjonalnie szczęśliwe zakończenie, co ludzie zwykle robią, gdy opowiadają bajki.

głównie dlatego, że wycięto Jane Goldman. A ona wykonała niezawodną robotę.

No, a tutaj jest zdjęcie Jane dręczonej na planie Gwiezdnego Pyłu przez mokrego i upiornego Septimusa (Mark Strong), jako rodzaj przepraszającego westchnienia.



wtorek, 2 października 2007

Co dziś robiłem

Drogi Pamiętniku,

Wczoraj około północy wysłałem do "Guardiana" artykuł na temat bajek. Zakładając, że im się spodoba, powinien ukazać się w przyszłym tygodniu w sobotę.

Dziś rano poszedłem do Shepherd's Bush po scenariusz słuchowiska "Chłopcy Anansiego" wykonywane przez BBC World Service z Lennym Henrym (Pająk i Gruby Charlie), Mattem Lucasem (Graham Coats i Tygrys), Rudolphem Walkerem (Anansi), Doną Croll (pani Noah i Kobieta-Ptak), Tameką Empson (pani Higgler), Petrą Letang (Rosie), Jocelyn Jee Esien (Daisy) i Benem Crowe (taksówkarze i inne głosy). Jak widzicie po liście obsady, to bardzo skompresowana wersja sztuki, ale Mike Walker dokonał heroicznego czynu skracając powieść do długości godziny, a wspaniała Anne Edyvean reżyseruje (po raz pierwszy współpracowaliśmy w 1996r. przy wersji "Signal to Noise" dla BBC Radio 3). Udzieliłem paru przydatnych sugestii, więc tak jakby dobrze, że tam byłem.

Słuchowisko zostanie nadane na World Service 17 listopada 2007r.

Następnie poszedłem do Headline Books, by podpisać 300 egzemplarzy "Gwiezdnego pyłu".

Teraz znów jestem w hotelu.

W moim właściwie-nie-tak-bardzo wolnym czasie czytałem "Sekret historii Moskwy" Ekateriny Sedii, cudowną, poruszającą książkę, która robi dla Moskwy to, co mam nadzieję zrobiło "Nigdziebądź" dla Londynu. Należy do gatunku, o którym myślę jako "książki Magicznego Miasta", a w tej cały rosyjski mit odgrywa rolę jak coś w rodzaju Moskwy Pod, która jest lustrzanym odbiciem i schronieniem przed Moskwą Nad. W 1990r. moskiewscy ludzie zaczynają zamieniać się w ptaki, a każdej nocy ptaki te wylatują z odbić okien. Proza i atmosfera jest piękna i przywodząca na myśl obumieranie, a wszystko jest szare z wyjątkiem zdumiewających nieznacznych przebłysków niezapomnianego koloru. Przypomina mi trochę bardziej pogańskiego "Mistrza i Małgorzatę", ale może to być spowodowane tym, że nie przeczytałem wystarczająco dużo rosyjskiej fantastyki, by móc porównać ją do czegoś lepiej dobranego. Głębokie, mroczne, wyjątkowe dzieło.

Zostało jeszcze około 150 biletów na jutrzejsze wystąpienie w Criterion (18:00, wtorek, 02.10), które powinny umożliwić wstęp ludziom, którzy pojawią się w progu, chyba że będzie ich zbyt wielu (http://www.hayfestival.com/wales/browse.aspx?type=date&value=02-Oct-2007 to link, by kupić bilety, jeśli chcecie być pewni, że się dostaniecie.)

A tu ostatnie wypowiedzi na temat postów "Ja i ty"...

Drogi Neilu,
Wiem, że późno przybywam na imprezę "Ja i ty" (po spędzeniu całego wczorajszego dnia na Krajowym Festiwalu Książki, który był kupą wspaniałej zabawy!), ale pomyślałam, że może Cię zainteresować wiadomość, co ma do powiedzenia moja mama, nauczycielka angielskiego przygotowująca do egzaminów American Advanced Placement w bardzo dobrym publicznym liceum.

Według mojej mamy "i Suzanna Clarke" to zdanie imiesłowowe przekształcające zaimek "mnie" i do tego, co chesz wyrazić, pasuje bardzo dobrze. Ze względu na to, że zawiadamiasz ludzi, którzy chcą usłyszeć CIEBIE rozmawiającego z Suzanną, dowiedzieć się gdzie to mogą zrobić, Twoja konstrukcja zdania jest bardziej zrozumiała. Pod względem technicznym, rzeczycwiście uważa się, że poprawniej jest powiedzieć "taki a taki i ja...", ale to kwestia osobistych upodobań i dla celów Twojej wypowiedzi, Twoja wersja jest bardziej bezpośrednia i akuratna.

Tak więc oto nauczycielka amerykańskiego angielskiego z ponad 20-letnim doświadczeniem i bardziej-niż-przeciętnym wyczuleniem na poprawną gramatykę dorzuciała swoje dwa grosze.

Pozdrowienia!
Emily

niedziela, 30 września 2007

internetowy komiks o mnie i moich włosach...a może o moich włosach i o mnie?

Neil napisał w piątek 28 września 2007 o 17:17

Podpisywanie było fajne i, cóż, długie – w ogóle nie spodziewałem, że będzie to chyba najdłuższe podpisywanie w porze lunchu w jakim brałem udział. Sporo bawiłem się japońskimi pędzelkami. Podoba mi się jak czasem wychodzą dzięki nim niespodziewanie dobre rysunki.

Pracuję teraz nad artykułem o baśniach dla „The Guardian”, a oni zamieścili na stronie wywiad sprzed kilku miesięcy http://books.guardian.co.uk/departments/sciencefiction/story/0,,2177992,00.html
oraz dość prosty quiz w którym można wygrać podwójny bilet na Criterion we wtorkowy wieczór http://books.guardian.co.uk/competition/0,,2177394,00.html

„Times” przeprowadził z Matthew Vaughnem wywiad na temat reżyserowania „Gwiezdnego pyłu” http://entertainment.timesonline.co.uk/tol/arts_and_entertainment/film/article2538898.ece

Nie pytanie, ale drogowskaz do najnowszego paska Dork Tower-
http://archive.gamespy.com/comics/dorktower/archive.asp?nextform=viewcomic&id=1286
Jestem pewien, że już ktoś to pokazywał, ale hej ho.

Nie. Byłeś pierwszy.

Co przypomniało mi, że John Kovalic przysłał mi jedo z tych-- http://dreamlandtoyworks.com/my_little_cthulhu.html i zostało jedną z moich ulubionych zabawek…

Hej Neil, właśnie obejrzałem trailer do „Beowulfa” – odlotowy – ale zastanawiam się, czy jest już za późno, żeby ubrać tego gościa w koszulę? A może człowiek od Photoshopa mógłby namalować mu ją czy coś? To troche niepokojące i trochę w stylu Conana :-) Dzięki, Pete.

Tak. Za późno. Ten okręt już wyruszył. Co dziwne, w „Gwiezdnym pyle” w porannej scenie w gospodzie Charcie Cox jest ubrany w wygenerowaną komputerowo koszulę, gdyż obawiano się, że jego nagi tors może doprowadzić do upadku Ameryki.

Zastanawiałam się czy „Wilki w ścianach” w wersji teatralnej będą grane gdzieś poza Nowym Jorkiem? Mieszkam w Chicago, a bardzo chciałabym to obejrzeć (i zabrać swoją mamę, która też jest wielką fanką) ale nie stać mnie na podróż do NY. Na Środkowym Zachodzie masz mnóstwo wiernych czytelników- o czym z pewnością wiesz i jestem pewna, że przedstawienie odniosłoby tu ogromny sukces. Dzięki za Twój czas i pomoc. Jessica.

Na razie nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli coś usłyszę, napiszę tutaj. Jeżeli masz na miejscu porządny teatr daj im znać, że chciałabyś to zobaczyć. Nigdy nie wiadomo…

A to ostatnie wprawiło mnie w prawdziwe zdumienie, przede wszystkim dlatego, że cytuje coś, z czym chyba nigdy wcześniej się nie spotkałem. Jestem w drodze, więc nie mogę sprawdzić w źródłach do których sięgam zwykle.

Drogi Neilu,
Cześć! Wygląda na to, że doskonale się bawisz włócząc się po świecie!

A zatem, do rzeczy:
Na swoim blogu napisałeś coś, co uruchomiło alarm mojej irytacji.

PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ
Nie używaj „ja i on” (Twoja wypowiedź brzmiał dokładnie „ja i Susanna”)

Wymienianie siebie na pierwszym miejscu zamiast na końcu doprowadza mnie do
szału!
Kiedyś tylko niewyedukowani ludzie mówili w ten sposób, ale teraz słyszy się to wszędzie, nawet z ust i blogów Osób Które Powinny Wiedzieć Lepiej.
Zdaję sobie sprawę, że a) język z czasem się zmienia, i słusznie oraz b) kiedy piszesz notki używasz bardziej potocznego języka.
Ale i tak bądźmy Dobrym Przykładem dla tych wszystkich podatnych na wpływy czytelników!
(A czy Neil Gaiman, mistrz języka angielskiego, powiedziałby naprawdę „ja i…”? Na myśl o tym przechodzi mnie dreszcz.)
Ostrożnie zchodzę ze swojej mównicy życząc Ci Chag Sukkot Sameach i Shabbat Shalom!

-Randi Suss

Zdanie, o którym mowa zaczynało się „A dla tych, którzy chcieliby usłyszeć jak ja i Susanna Clark rozmawiamy…” i jest gramatycznie poprawne, przynajmniej według tego jak mnie uczono gramatyki. Szukałem w google’ach i na stronie http://www.askoxford.com/asktheexperts/faq/aboutgrammar/meandi nie widzą żadnych problemów z taką konstrukcją. Podają tam kilka przykładów z przyjęciem i burmistrzem…

Me and my friend went to a party last night. [źle]
I and my friend went to a party last night.
[Ja i mój przyjaciel poszliśmy wczoraj wieczorem na przyjęcie.]

My friend and me went to a party last night. [źle]
My friend and I went to a party last night.
[Mój przyjaciel i ja poszliśmy wczoraj wieczorem na przyjęcie.]

The mayor has invited me and my husband.
The mayor has invited I and my husband. [źle]
[Burmistrz zaprosił mnie i mojego męża]

The mayor has invited my husband and me.
The mayor has invited my husband and I. [źle]
[Burmistrz zaprosił mojego męża i mnie]

…a potem próbowałem wpisać w wyszukiwarkę „ty i ja” (2,7 miliona) przeciwko „ja i ty” (2,5 miliona), następnie „ja i moi przyjaciele” (około 2 milionów wyników) oraz „moi przyjaciele i ja” (168 tysięcy wyników) i stwierdziłem, że jeśli istnieje ogólna zasada „ja później” nie jest ona zbyt dobrze znana. Czy to Pólnocnoamerykańska reguła? Czy coś mnie ominęło? Autorytatywne linki lub cytaty z Fowlera mile widziane…