sobota, 24 września 2011

Pamięć

Neil napisał 11 września 2011 o 14:53

Jak rozróżnić moje psy w wodzie. Cabal wygląda tak:


Natomiast Lola tak:


Lub tak:


Lub tak:

...


Poniższe wpisy znalazły się na tym blogu dokładnie dziesięć lat temu: 



Wtorek, 11 września 2001
Połączenia telefoniczne z Nowym Jorkiem nie działają, a numery komórkowe, pod które dzwoniłem w ogóle nie odpowiadają. Boję się o przyjaciół. Oglądam CNN i się niepokoję.

Neil Gaiman napisał o 9:12






Włączyłem BBC America. Wielu znajomych wysłało e-maile, żeby dać znać, że żyją... Na wiele wiadomości wciąż czekam.

Miałem pojechać na kilka dni do UK na mszę żałobną Douglasa Adamsa, a potem na festiwal w Trieście, we Włoszech. Na razie nie wiadomo, czy samoloty w ogóle będą latać...



Neil Gaiman napisał o 10:24






Oto co dzisiaj zrobiłem.
Zebrałem mnóstwo poprzewracanych słoneczników i oparłem je o ścianę domu tylko dlatego, że ładnie tak wyglądają. Coś upiekłem. Napisałem coś do filmu. Zadzwoniłem do przyjaciół, z którymi od dawna nie rozmawiałem tylko po to, by się przywitać. Nie dodzwoniłem się do nikogo w Nowym Jorku. Często odbierałem telefon, bo dzwonili ludzie z Nowego Jorku. Postanowiłem nie lecieć do Londynu w sobotę. Obejrzałem na DVD dokument o filmie Kult (zdziwiony, że nagrana dawno temu z telewizji wersja filmu była dłuższa, niż kinowa i o 99 minut krótsza od "rozszerzonej"). Poczytałem książkę o Lazzi z commedii dell'arte zawierającą dziwna teorię, że mogły być one metaforą. Posprzątałem kuwety. Pomartwiłem się o jeszcze kilkoro przyjaciół z Nowego Jorku, którzy wciąż się nie odezwali. Przeczytałem Maddy kolejny rozdział Latającego Zamku Hauru. Na stronie Amazon wpłaciłem datek na konto Czerwonego Krzyża. Nauczyłem Maddy kilku karcianych sztuczek.
Próbowałem zaprowadzić normalność.
Można było gorzej spędzić dzień.

Neil Gaiman napisał o 1:16


Kilka dni później coś się stało ze znajdującymi się w Nowym Jorku serwerami AmericanGods.com, na których mieścił się blog. To był chyba wirus i jako najnowszy wyświetlał się post z 18 czerwca 2001, który kończył się następująco:

Jeśli ktoś jest w pobliżu Nowego Jorku  do zobaczenia jutro w księgarni Borders w World Trade Centre. Libretto sprawia się znakomicie, ale jeśli jest gdzieś na tym prawdziwy apostrof to nie mogę go znaleźć. Będę więc używał innego znaku.

Trasa promująca Amerykańskich bogów rozpoczęła się w World Trade Centre, po trasie wróciłem do domu i nikt inny nie miał już nigdy rozdawać w tej księgarni autografów.

Dziwnie się czyta i wspomina niektóre ze starych postów:

Dwa wpisy z 14 września 2001:

W FAQ przyszedł e-mail wyjaśniający w bardzo rozsądny sposób, że to Amerykańscy bogowie spowodowali tragedię World Trade Centre. Zaczął się od cytowania niedawnych wypowiedzi Jerry'ego Falwella: Zwolennicy aborcji muszą przyjąć na siebie odpowiedzialność za to, co się stało, bo Bóg nie pozwoli z siebie drwić. A kiedy unicestwiamy 40 milionów maleńkich niewinnych dzieci, rozwścieczamy Boga. Poganie i zwolennicy aborcji, feministki, geje i lesbijki aktywnie działający na rzecz uznania ich stylu życia za alternatywny, ACLU [Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich], organizacja People for the American Way  wszyscy, którzy próbowali zsekularyzować Amerykę  ich wszystkich wytykam i mówię "To wy pomogliście do tego doprowadzić". Następnie nadawca wyjaśnia, że przeczytał (lub przeczytała) większość Amerykańskich bogów zanim zorientował się, że samo czytanie książki jest aktem bałwochwalczego oddawania czci demonom i spalił swój egzemplarz. I pyta, czy teraz się cieszę. Z tego co zrozumiałem implikacja jest taka, że Bóg był w stanie tolerować pogan, lesbijki, ACLU itd., ale potem ukazali się Amerykańscy bogowie i to przepełniło Jego czarę goryczy.
Tu wstawić zdjęcie pisarza wzdychającego, kręcącego z niedowierzaniem głową i wracającego do pracy.
...

Przyszło dużo wiadomości od sympatycznych, wierzących osób z rozmaitych odmian i odłamów, którzy lubią czytać książki i zupełnie nie zgadzają się ani z poglądami pana Falwella, ani ze wspomnianym przed chwilą nadawcą listu. Nie przejmujcie się. Choć te wypowiedzi nie zmartwiły mnie ani trochę, podobnie jak "bojkot" Sandmana ogłoszony przez Stowarzyszenie Amerykańskich Rodzin (jakby Donald Wildmon i jego zwolennicy kiedykolwiek wcześniej go kupowali) potraktowałem je jako ostrzeżenie i przypomnienie: dopóki wiesz, kogo Bóg każe ci nienawidzić i krzywdzić  wszystko, co im robisz jest usprawiedliwione.
Zdanie wypowiedziane przez Arnauda Almary podczas krucjaty przeciwko albigensom (z pamięci, tak około roku 1210) nadal pojawia się na koszulkach. Krucjatę przeciwko albigensom podjęli Francuzi chcąc wykorzenić herezję. Kiedy zapytano Arnauda, jak żołnierze odróżnią heretyków od prawych mieszkańców miasta Beziers, odpowiedział "Zabijcie ich wszystkich. Bóg swoich rozpozna".


a kilka dni później...


Przez FAQ przyszedł e-mail z płynącą z głębi serca prośbą:

Czy spróbuje pan wykorzystać swój status sławy, by chronić amerykańskich muzułmanów przed przemocą? Byłoby wspaniale, gdyby pan i inni znani ludzie zabrali głos w tej sprawie...


Oczywiście, choć nie wiem jak bardzo to pomoże. Ludzie, którzy są skłonni zaatakować muzułmanów lub Amerykanów arabskiego pochodzenia, prawdopodobnie nie czytają tego bloga. (A biorąc pod uwagę, że pierwsza ofiara "odwetu" Amerykanów to zastrzelony w Arizonie Sikh (pochodzący z Pendżabu, który jako Sikh naturalnie nie był wyznawcą islamu), nie sądzę, żeby 
cokolwiek pomogło nawet tłumaczenie, że Talibowie reprezentują islam tak samo wiernie, jak Torquemada i jego zbiry reprezentują chrześcijaństwo lub partia nazistowska neo-pogan. Mieszkańcy Arizony, którzy zastrzelili Sikha, zauważyli po prostu na ulicy człowieka z brodą i w turbanie i uznali, że mężczyzna ten popełnił zbrodnię polegającą na pochodzeniu z innego kraju i posiadaniu brązowej skóry. Im to wystarczyło.)


(A ja chciałbym tylko, żeby ludzie przeczytali ponownie zeszyt #50 Sandamana  "Ramadan" i rozdział o ifrycie z Amerykańskich bogów.)
Neil Gaiman napisał i 12:33



i na koniec post z Triestu, z 23 września 2001...

Dzisiaj cały dzień był deszczowy, szary i mglisty. Wczoraj, również w deszczu, spacerowaliśmy po Placu Jedności, oglądaliśmy występy żonglerów i innych artystów w mało przekonujących kostiumach oraz paradę okolicznych mieszkańców odtwarzających wydarzenia historyczne  ubranych w stroje, których  wówczas nie noszono, noszących broń, której wówczas nie używano. Robi się z tego jeden wielki festyn. Na całym świecie. Nie przeszkadza mi to szczególnie  nic tak nie poprawia humoru, jak widok innych ludzi w mokrych kolczugach.
Dzisiaj, w drodze do domu Maksymiliana, deszcz zmusił nas do znalezienia suchego schronienia. Trafiliśmy akurat na wystawę fotografii Roberta Capy. Była niezwykła: wojna domowa w Hiszpanii, druga wojna światowa, japońsko-chińska wojna w 1938 roku. Bez cienia ironii czy cynizmu przyglądałem się zdjęciom walk, rannych cywilów, ludzi, których życie legło w gruzach. Ci ludzie byli jak my. Nie ważne, po której stronie konfliktu się znaleźli. Byli jak my, a płynący ze zdjęć przekaz był prawdziwy i bezpośredni w sposób, jakiego do niedawna nie potrafiłem sobie wyobrazić.

...
Przepisuję teraz Fortunately, The Milk, wyjątkowo niedorzeczną książkę dla dzieci, która ilustruje Dave McKean (Dave obiecał mi, następna rzecz, którą zrobimy razem po tej książce będzie bardzo mroczna i bardzo dorosła). Skończyłem ją pisać wczoraj, zadzwoniłem do Dave'a i wszystko mu przeczytałem. Z założenia miała być długości Dnia w którym zamieniłem tatę na dwie złote rybki, ale wyszła cztery lub pięć razu dłuższa.



Brak komentarzy: