Neil napisał w niedzielę 3 lipca 2011 o 22:51
Właśnie wróciłem ze spaceru z psami. W głębokim lesie można poczuć ciężki zapach dzikiej zwierzyny - zgaduję, że niedźwiedzia. Pamiętam taki zapach sprzed kilku lat i wtedy po okolicy kręcił się niedźwiedź.
Nie zmartwiłem się specjalnie: niedźwiedzie nie przepadają za psami i nie sądzę, żeby psy pogoniły za niedźwiedziem. Ale przez chwilę było dziwnie.
W tym roku jest więcej świetlików, niż widziałem kiedykolwiek w życiu. Kiedy nocą przechodzi się w pobliżu uli, widok przypomina widziane z daleka miasto nocą. Świetliki kłębią się wśród drzew i latają od jednego do drugiego.
Czyli wróciłem do domu. Trasę skończyłem, przeżyłem, i co najważniejsze, przez większość czasu nieźle się bawiłem.
Najgorszy moment przyszedł w Seattle. Zatrzymałem się w Hotelu W. Przez przypadek wysłałem swój numer telefonu hotelowego i pokoju w świat, przez Twitter. Miała go dostać Amanda, ale coś było nie tak z komórką. Ten moment nie był najgorszy dla mnie (ja najzwyczajniej nie odbierałem telefonu i rozmawiałem sobie z Amandą), ale żal było mi obsługi hotelowej centrali telefonicznej, kiedy już wyjaśniłem im, co zaszło. Umieścili mnie natychmiast w innym pokoju i pod innym nazwiskiem, więc kiedy pojawiła się osoba mająca mnie dostarczyć do ratusza miejskiego, usłyszała, że nikt o takim nazwisku nie jest już w tym hotelu zameldowany.
Myślę, że mogła się poczuć zaniepokojona, zwłaszcza że zaledwie godzinę wcześniej, po podpisaniu przeze mnie około 2000 książek, odstawiła mnie do tego właśnie hotelu. (Prawdopodobnie w księgarni uniwersyteckiej w Seattle jeszcze trochę ich zostało.)
To był właśnie najgorszy moment trasy. Uspokojenie asystentki, która przez chwilę myślała, że trafiła do Strefy Mroku.
Zobaczmy, co jeszcze.
Ostatnio pisałem przed nagraniem programu WITS w St Paul.
WITS było wspaniałe. Zaśpiewałem „Problem ze świętymi” i jedną zwrotkę „Srebrnego młotka Maxwella”. Przeczytałem wiersz i fragment książki. Świetnie się bawiłem razem z Joshem Ritterem, dwoma Johnami – Munsonem i Moem oraz z gościnnymi Szydercami: Kevinem Murphy i Billem Corbetem.
(Tak przy okazji, Josh Ritter właśnie napisał powieść. Jest naprawdę dobra.)
Oto fragment programu z udziałem drugiego telefonicznego gościa, pana Adama Savage'a z Pogromców mitów. (Pierwszym gościem był Wil Wheaton.) Kiedy się połączył, poprosiłem go o potwierdzenie pewnej anegdoty...
Zabrałem ze sobą Tima Minchina, którego twórczość naprawdę lubię i jak się okazało – bardzo lubię również jego samego. Odebrał Locusa dla najlepszego rysownika w zastępstwie Shauna Tana (Tim był narratorem nagrodzonego Oskarem krótkometrażowego filmu Shauna, The Lost Thing [„Zagubiona rzecz”]).
Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się na rozdaniu nagród Locus (a było to w 2006 roku, można o tym przeczytać na http://journal.neilgaiman.com/2006/06/wild-ginger-and-jimi-hendrix.html), Connie Willis wyśmiała mnie za brak hawajskiej koszuli. Tym razem specjalnie zabrałem czarno-czarną koszulę hawajską i gniew Connie nieco zelżał.
Brakowało mi zmarłego niedawno Charlesa N. Browna.
Po rozdaniu Locusów ruszyłem do Hali Sławy Science Fiction i przedstawiłem oraz umieściłem tam Harlana Ellisona. Niestety, sam Harlan nie czuł się na siłach pojawić się tam osobiście. (CNN spekuluje, że jest już na łożu śmierci, co nie jest prawdą, ale nie czuł się wystarczająco dobrze, żeby wystąpić.)
Wieczorem poszedłem na koncert Tima Minchina w Seattle z pisarką Marią Dahvaną Headley (która następnego dnia miała przeprowadzić ze mną wywiad). Jeśli Tim ma wystąpić w Waszym mieście, idźcie koniecznie. Po prostu.
Na sam koniec zaśpiewał specjalnie dla mnie White Wine In The Sun [„Białe wino w słońcu”], bo wielokrotnie pisałem na blogu, jak bardzo uwielbiam tę piosenkę i byłem absolutnie zachwycony.
Po występie Maria, Tim i ja zjedliśmy zupełnie niesamowitą kolację w Elemental at Gasworks. To jedna z restauracji, gdzie nie ma menu, tylko należy powiedzieć obsłudze, czego się nie lubi, a poda najlepszy posiłek, jaki jadło się od lat wraz z wyśmienitymi winami; obsługa jest zabawna, miła i nie wyjawi co jesz lub pijesz, ostatnie pół godziny spędza się na pogawędce z właścicielami (którzy pracowali w charakterze twojego kucharza i obsługiwali cię przy stole), rachunek jest o połowę niższy, niż można się było spodziewać, gdzie nie wierzą w napiwki i skąd wychodzi się o 3 nad ranem nie do końca przekonanym co się właśnie wydarzyło, ale z pewnością, że jest się bardzo szczęśliwym człowiekiem.
Następnego dnia podpisywałem książki w Seattle, podałem swój numer pokoju na Twitterze (wybaczcie, pracownicy hotelu W, dziękuję za wyrozumiałość i przepraszam Gail, pisarkę, która miała mnie odwieźć na miejsce za wpędzenie w paranoję) w Ratuszu udzieliłem wywiadu Marii Dahvanie Headley. Jej książka, s [„Królowa królów”] jest świetna: Kleopatra jako Potworna Nieumarła, coś w pół drogi pomiędzy „Ja, Klaudiusz” i „Królową potępionych”. (Chociaż nie sposób tego stwierdził po amerykańskiej okładce, która sugeruje zwyczajna powieść historyczną. Natomiast brytyjska okładka jest niezła.)
Dziękuję Molly Lewis, która rozpoczęła spotkanie grą na ukulele. (Zauważyłem, że zapowiedziała na Twitterze, że się pojawi i zapytałem, czy może zabrać ze sobą ukulele.) Dziękuję Marii za wywiad. Dziękuję Duane i całej księgarni uniwersyteckiej za zorganizowanie tego spotkania.
Ze Seattle poleciałem do San Francisco.
Podczas WITS w Minneapolis sms-owałem z Adamem Savage'em, dziękując mu za udział w programie. A potem wspomniałem, że wybieram się do Berkeley. A potem... zapytałem, czy zechciałby przeprowadzić ze mną wywiad.
Zgodził się, co bardzo mnie ucieszyło, bo nie miałem zupełnie pomysłu na prowadzącego i byłem gotów po prostu wyjść na scenę i zacząć mówić (co jest świetne, ale znacznie mniej zaskakujące z mojego punktu widzenia.)
Oto rysunek Justina Devina przedstawiający rozmawiającego ze mną w Berkeley Adama Savage'a.
Po występie wyszedłem uściskać ludzi/starych znajomych, dałem wypolerować sobie buty przez kogoś, kto o to poprosił (a ja się zgodziłem) i pozowałem do zdjęć z tymi, którzy chcieli mieć zdjęcie na dowód, że naprawdę spotkali mnie, a nie kogoś innego.
Późną kolację zjadłem w tajskiej restauracji z Adamem, Zoe i Jaustinem (autorem powyższego szkicu).
Wcześnie rano obudził mnie automatyczny telefon od linii Delta z informacją, że mój lot do LA został odwołany. Przez Twitter wysłałem w świat wyraz swojej rozpaczy i w ciągu paru minut Brianne z Harper Collins Publicity, odpowiedzialna za przebieg trasy, przeczytała wiadomość i zarezerwowała mi miejsce w innym samolocie.
Dotarłem do Los Angeles. Zgoliłem brodę. Podpisałem książki na później. Spotkałem się z Craigiem Fergusonem.
Uwielbiam blog Marka Evaniera. Na http://newsfromme.com/ Mark pisze między innymi o animacji, telewizji, wiadomościach, filmach, Los Angeles, hydraulikach, kasynach, komiksach i programach telewizyjnych emitowanych bardzo późnym wieczorem. W odróżnieniu od tego bloga, jego wpisy podzielone są tematycznie. Nie zwróciłem uwagi, kiedy Craig Ferguson zajął miejsce poprzedniego prowadzącego Late Late Show, kimkolwiek był, ale zauważyłem od kiedy Mark zaczął pisać, że Craig jest najlepszym spośród gospodarzy tego typu programów. Obejrzałem fragmenty, które Mark zamieścił i stamtąd już tylko do nagrywania i oglądania każdego odcinka.
I smutku, że ten cudownie szalony Taniec Doctora Who nie trafił ostatecznie do programu:
Wkrótce dostałem od Craiga zaproszenie do programu.
Jeszcze w latach 90. kilkakrotnie odmawiałem pojawienia się u Davida Lettermana. Nie miałem mu specjalnie co opowiedzieć – nie było takiej rzeczy, dla której byłbym gotów poświęcić choćby odrobinę swojej prywatności.
Ale Craig jest jednym z nas. Cokolwiek to znaczy. Jednym z ludzi, którzy lubią książki i SF, którzy żartują na temat H. P. Lovecrafta i mówią o Doctorze Who...
Poza tym program idzie bardzo późnym wieczorem, a ja przez lata pisania tego bloga poświęciłem pewną część swojej prywatności.
Zgodziłem się. Miałem pojawić się z okazji jubileuszowego wydania Amerykańskich bogów, ale po prostu taki był powód mojej najbliższej wizyty w LA. Wspomnieliśmy o tym, ale nie pojawiłem się tam, by promować książkę. Wolałem po prostu pogawędzić.
Pierwszym gościem wieczoru była Paris Hilton. Po raz trzeci czy czwarty znaleźliśmy się w tym samym fragmencie przestrzeni i póki co, nie zamieniliśmy ani słowa, więc nie mam na jej temat nic do powiedzenia.
Poniżej można obejrzeć całą moją pogawędkę z Craigiem. Trwała tak długo, że ostatecznie postanowili wyciąć otwierający monolog (był o rekinach) i piosenkę.
A dla skonsternowanych – wyjaśnienie zakończenia. Craig daje gościom do wyboru, jak chcą zakończyć swój występ w programie: zagrać na harmonijce ustnej (tę możliwość wybrała Paris Hilton, choć moim zdaniem czuła, że naraża się w ten sposób na drwiny), dotknąć miniaturową kulę dyskotekową lub wybrać moment krępującego milczenia.
Żeby dowiedzieć się, co ja wybrałem, będziecie musieli obejrzeć do końca.
Wil Wheaton, jego żona Anne, Cat Mihos (moja wspaniała asystentka z LA i królowa Neverwear) i ja wybraliśmy się coś przegryźć. Następnie popędziliśmy do Saban Theatre, gdzie już czekali na nas Patton Oswalt i Zelda Williams.
Przed wejściem stała kolejka – około 1300 osób, wszyscy z imiennymi biletami czekali na wywołanie. Żałowałem, że nie było ze mną Zoe Boekbinder albo Molly Lewis, żeby grą umilały im czas oczekiwania.
Spotkanie rozpoczęło się z godzinnym opóźnieniem, ale się zaczęło.
Ale tęsknię za Amandą. Jest teraz w Bostonie. To nie-bycie-w-tym-samym-miejscu zaczyna mi się przykrzyć. W przyszłym tygodniu jadę do niej na tydzień. Potem spędzimy razem cały sierpień w Edynburgu. Ale wolałbym wracać do domu do niej.
Kolejnym naszym pomysłem na wspólne spędzanie czasu jest trasa od Hallowe'en do 12 listopada. Ja będę wcześniej w San Diego na World Fantasy Conie, więc przejedziemy się po wybrzeżu śpiewając (ona) i czytając (ja) tam, gdzie postanowimy się zatrzymać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz