Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pszczoły. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pszczoły. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 maja 2012

Wyjątkowo ekscytujący tydzień

Neil napisał w niedzielę 6 maja 2012 o 15:04

W ubiegłym roku wziąłem udział w nagraniu odcinka programu This American Life o przygodach. Czytałem wspomnienie na temat swoich przygód, a właściwie na temat tego, że praktycznie ich nie miewam.

Ale nie był to tekst, który pierwotnie napisałem, bo najpierw napisałem opowiadanie. A właściwie to właśnie był tekst, który napisałem na początku. Ira Glass dostał moje osobiste wspomnienia i nie był pewien, czy się nadają i wolał opowiadanie, więc napisałem opowiadanie. Ale producenci programu wybrali wspomnienia i go przegłosowali, więc ostatecznie to właśnie nagrałem.

Ira Glass był jednak bardzo zadowolony z mojego opowiadania i wspomniał Dave'owi Eggarsowi, że mam opowiadanie, którego nikt nie widział, a jemu się bardzo podobało. Dave Eggars zwrócił się do mojego agenta i zapytał, czy mógłbym je dać do McSweeney's. A ja cieszyłem się po prostu, że nie zostanie ono na zawsze zapomniane (choć ja zdążyłem już zapomnieć o jego istnieniu i nigdzie go nie wysyłałem, więc kurzyło się gdzieś na dysku twardym). Nie byłem pewien, czy się do czegokolwiek nadaje, więc Dave musiał mnie kilkakrotnie szturchnąć, żebym mu je wysłał. Nazwałem je Adventure Story ["Opowiadaniem przygodowym"].

Po wysłaniu opowiadania Dave'owi, znów o nim zapomniałem. A potem pocztą przyszło to:


Otworzyłem. I pomyślałem, moje opowiadanie znalazło się w McSweeney's!

Z niejakim zdenerwowaniem przeczytałem je w druku i pomyślałem sobie, jest dobre.

To wydanie magazynu McSweeney's jest świetne. Komiksowa wkładka Jasona Jagela, Topsy Turvey, jest wspaniała, a ogólny poziom literacki - jak zwykle - znakomity z różnorodnymi i mocnymi tekstami (znajdująca się w drugiej części opowieść o tygodniu spędzonym w Rwandzie czy literatura, która zainspirowała rewolucję w Egipcie...), a wszystko przepięknie wydane.

Swój egzemplarz możecie zamówić na:

Jestem naprawdę szczęśliwy, dumny i zachwycony, że się w tam znalazłem. Dziękuję Ci, Ira Glas.

...



Opowiedziłem dla New York Timesa o książkach, które czytuję itp. (Wspaniały błękitny portret autorstwa Jillian Tamaki pochodzi z tego artykułu.) (Wycięli z niego fragment, w którym opisywałem jak prezydent Obama opowiada o prostytutce pożerającej faceta i to nie ustami, tylko wręcz przeciwnie, co z perspektywy czasu wydaje się rozsądne, ale przez to ten kawałek nie jest już równie zabawny.)

Wolisz książki, które sprawiają że się śmiejesz, czy takie, które sprawiają, że płaczesz? Takie, które cię czegoś uczą, czy taki które cię rozpraszają?

Tak.
Moment, czy te rzeczy muszą się wzajemnie wykluczać? Czy książka musi powodować tylko jedno albo drugie? Najchętniej przeczytałbym książkę, która zawiera wszystko: śmiech, łzy, naukę i rozrywkę. A jeszcze chętniej przeczytałbym taką, której stronice ledwo są w stanie utrzymać napięcie pomiędzy tymi wszystkimi rzeczami.


Resztę można przeczytać na:

...

Zbiórka Amandy na Kickstarterze okazała się ogromnym sukcesem. W tej chwili jest to największy muzyczny sukces w historii Kickstartera. W ciągu sześciu dni udało jej się pozyskać 10 tysięcy osób i zebrać ponad 555 tysięcy dolarów na wydanie albumu, książki i zorganizowanie światowej trasy koncertowej zespołu.


Wiecie, jak rośnie bambus? Rolnik umieszcza bambusowy pęd pod ziemią, podlewa i dba o niego przez trzy lata. Nie widać, żeby cokolwiek rosło, ale rolnik nie ustaje w wysiłkach, dogląda niewidocznej rośliny wierząc, że wszystko dobrze się skończy. Kiedy bambus wreszcie wydostanie się ponad powierzchnię ziemi, może rosnąć w tempie nawet dziewięciu metrów na miesiąc. Tak wygląda moja akcja na Kickstarterze. Te dane nie dziwią mnie ani trochę. Ustaliłam nasz cel na 100 tysięcy z nadzieją, że osiągniemy go szybko i z nadzieją, że uda się nam go znacznie przekroczyć.

Od 2009 roku, kiedy opuściłam wytwórnię RoadRunner doglądam bambusowego lasu, jaki tworzą moi fani. Każda osoba, z którą rozmawiam przy rozdawaniu autografów, każda wymiana zdań w sieci (czasem kilka dziennie), każdy otrzymany od fanów link do klipu czy galerii zdjęć, które z zainteresowaniem śledzę, każde obce łóżko, na którym pozwolili mi przenocować... wszystkie te interakcje doprowadziły do tej chwili, kiedy postanowiłam bezpośrednio poprosić o pomoc w sfinansowaniu albumu. Poprosić WSZYSTKICH. Poprosić swoich biednych fanów o dolara, a jeśli tego nie mogą - o rozpowszechnianie linku do akcji. Poprosić bogatych fanów o pożyczenie takiej sumy, z jaką mogą się w tej chwili rozstać.

A oni mi pomagają, bo wiedzą, że dobrze to wykorzystam. Bo mnie ZNAJĄ.

...

Pojechałem do Chicago wygłosić tegoroczny wykład z cyklu im. Zeny Sutherland. Zena była redaktorką, recenzentką i wypływową postacią w świecie literatury dziecięcej. Żałuję, że nie było mi dane jej poznać. Wszyscy, którzy ją znali mówią, że była niesamowita i opisują ja tak, że jestem niezwykle dumny z tego, że jestem tegorocznym mówcą. (Tutaj jest internetowy nekrolog Zeny.)

(Pierwszy wykład z tego cyklu wygłosił Maurice Sendak. Kolejny – Lloyd Alexander. Owszem, czułem się bardzo onieśmielony.)

Mój wykład nosił tytuł


„Czym do #$%^&* w ogóle jest książka dla dzieci?”


co z mównicy czytałem jako „Czym do [bardzo brzydkie słowo] w ogóle jest książka dla dzieci?”. Mówiłem między innymi, że

Dzieci stanowią stosunkowo bezsilną mniejszość i jak wszystkie ciemiężone grupy społeczne, o swoich ciemiężcach wiedzą więcej, niż owi ciemiężcy o nich. Wiedza jest walutą, a wiedza umożliwiająca rozszyfrowanie języka, motywacji i zachowania wrogich sił, od których zależy czy będzie się miało jedzenie, dach nad głową i czy będzie się szczęśliwym, to wiedza najcenniejsza.

Dzieci są ogromnie zainteresowane zachowaniem dorosłych. Chcą się o nas jak najwięcej dowiedzieć.

Jednak ich zainteresowanie mechaniką i specyfiką zachowania dorosłych jest ograniczone. Bo często wydaje się im zbyt odpychające lub po prostu nudne. Pijak na chodniku nie jest rzeczą, którą chce się zobaczyć i nie chce się należeć do tego świata, więc odwraca się wzrok.

Dzieci potrafią odwracać wzrok bardzo dobrze.


... opowiedziałem też jak w wieku lat ośmiu zostałem prawie wyrzucony ze szkoły za opowiedzenie koledze z klasy nieprzyzwoitego dowcipu, który usłyszałem od jakiegoś dzieciaka po drodze do domu. Było tam też dużo rozważań na temat tego, co czytają dzieci i dlaczego oraz jak pisarze mogę zdecydować, czy piszą książkę dla dzieci czy dla dorosłych.

Na jesieni wykład znajdzie się w The Horn Book.

...

I na tym etapie bez wątpienia jesteście już przekonani, że to był ekscytujący tydzień. I macie racje. To był najbardziej ekscytujący tydzień w historii. Ponieważ...

osadziłem rój w ulu!

Wyszedłem na spacer z psami. Usłyszałem cichutkie bzyczenie i wydawało się, że dochodzi z drzewa. Przyjrzałem się uważniej i... rój pszczół bzyczał wysoko w koronie drzewa szakłaku...



Kiedy w ulu robi się ciasno, albo po prostu nadchodzi odpowiednia pora, pszczoły zaczynają się kłębić. Trzy czwarte ula wraz z królową wyruszają na poszukiwanie nowego domu, a pozostałe pszczoły wychowują sobie nową królową w starym gnieździe.

Roje pszczół są przerażające. Pewnie każdy kiedyś taki widział. Są również stosunkowo niegroźne: kiedy pszczoły się kłębią nie znaczy to, że są w złym humorze i nie mają zamiaru nikogo użądlić, bo maja pełno miodu i użądlenie byłoby dla nich fizycznie trudne. Chcą po prostu znaleźć nowe miejsce do życia.

Przygotowałem pusty ul. Włożyłem do niego kilka plastrów miodu zabranych z ula, który bez trudu taką stratę przetrwa.


Udało mi się to z pomocą dwójki przyjaciół: Hansa, który ściął drzewo, kiedy uznaliśmy, że jest za wysokie do wspinania się po drabinie, oraz pisarza Kelly'ego McCullougha, który zobaczył moje tweety i uznał, że osadzanie ula będzie milszym zajęciem niż pisanie i robienie korekty owego popołudnia.

(To jest Hans. Przypomina mniej pomarańczową i skalistą, mniej żydowską i bardziej środkowo-zachodnią wersję Bena Grimma.)

Hans ściął drzewo (i dobrze, bo szakłak to nic dobrego [m. in. wypiera rodzime gatunki - przyp. noita]). Kelly pomagał i zaproponował, żebym zaśpiewał „jestem małą ciemną chmurką” z Kubusia Puchatka, bo może to pomoże. Zaśpiewałem. I pomogło. Złapałem rój w kartonowe pudło, gdy drzewo spadało, i razem z Kellym przenieśliśmy go do jego nowego domu i umieściliśmy pszczoły w ulu.

Chociaż byłem praktycznie pewny, że nie straciliśmy królowej podczas upadku drzewa, umieściłem w pustym ulu ramę z komórkami królowej pszczół rosyjskich (są większe niż zwykłe komórki z jajami i larwami, wyglądają jak orzeszki) gotowymi do wyklucia. Jeśli królowa usłyszy, że inna się wykluwa, bo prostu ją użądli. Jeśli tego nie zrobi, królowa się wykluje i ul ma nową królową.


(Magia zdjęcia panoramicznego: Kelly po obu stronach nowego ula jednocześnie.)



Psy spokojnie siedziały podczas całego procesu. Mają już za sobą doświadczenia z pszczołami.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Pszczoły w zwolnionym tempie...

Neil napisał w niedzielę 22 kwietnia 2012 o 17:44

Ostatnio bardzo zaniedbałem bloga. Obiecywałem sobie, że po prostu skończę pisać to, co miałem do napisania i coś tu zamieszczę, ale zanim skończyłem zrobiło się tego tyle, że zacząłem blog odkładać na później...

Otóż. Skończyłem pisać na Florydzie. Wróciłem do domu. Pojechałem z Amandą na ślub w Laguna Beach, a następnie do Dallas, gdzie miksowała swój nowy album. Potem pojechaliśmy do Karoliny Północnej, żeby zabrać Maddy do college'u, do którego wkrótce pójdzie (Niesamowite. Moja mała córeczka...), a wczoraj dotarłem znów do domu.

Jest o czym pisać... Na początek rozważam zamieszczenie tutaj w całości wywiadu, który przeprowadziłem ze Stephenem Kingiem dla Sunday Times.

Dostarczono dzisiaj trzy porcje pszczół, które mają zastąpić trzy stracone tej zimy ule. (Zostały nam trzy: po jednym z pszczołami włoskimi, rosyjskimi i kraińskimi.)

Poniżej niezwykły film nakręcony w zwolnionym tempie dzisiejszego poranka, w którym umieszczam pszczoły w ulu. Trwa 40 sekund, a w czasie rzeczywistym wszystko trwało zaledwie kilka.

wtorek, 28 lutego 2012

O przedmowach i Viriconium

Neil napisał w poniedziałek, 9 stycznia 2012 o 17:24

Kolejny dzień z rekordowo wysokimi temperaturami. Cieszy mnie to głównie dlatego, że zadziwiająco przyjemnie jest spacerować z psami bez wielu warstw ochronnych odzieży, maski narciarskiej itp. Oznacza to również, że ule mają znacznie większe szanse na przetrwanie tej zimy.

A propos:

Cześć, Neil

Być może spodoba ci się ten artykuł o pszczelarstwie:

Wszystkiego dobrego,
Helana

Rzeczywiście mi się podobał. (Gwoli informacji: choć nie znam osobiście nikogo takiego uważam że ci, którzy praktykują dietę wegańską ze względów etycznych słusznie nie jadają migdałów, ogórków, żurawiny i innych owoców/warzyw/orzechów zapylanych przez obwożone po całym kraju pszczoły. Moim zdaniem takie pszczoły są wykorzystywane i karygodnie traktowane. Nie widzę za to, dlaczego ci weganie mieliby nie jeść miodu z niewielkich, lokalnych pasiek.)

W piątek listonosz dostarczył wiele wspaniałych rzeczy, w tym pudło nowego wydania Księgi dżungli Rudyarda Kiplinga, do którego napisałem przedmowę.


Jeden z powodów, dla których lubię pisać przedmowy (a dokładniej: lubię, kiedy już je napisałem, bo wcale samego pisania nie lubię. Przypomina to odrabianie prac domowych i zawsze zajmuje mi o wiele więcej czasu, niż kiedy się tego podejmuję) jest taki, że lubię pokazywać innym rzeczy, które mi się podobają, zazwyczaj nawet bardzo, i tłumaczyć dlaczego tak jest. W przedmowie nie da się wyjaśnić wszystkiego i wcale nie powinno się próbować. Dobrze napisany wstęp działa trochę tak jak polecanie znajomej miasta, w którym nigdy nie była. Opowiada się jej do których restauracji koniecznie musi zajrzeć, jakie miejsca podobały ci się najbardziej, kiedy byłeś tam ostatnio i dodaje kilka ciekawostek, o których pewnie wiedzą tylko sami mieszkańcy.

Uwielbiam prozę M. Johna Harrisona, uwielbiam jego książki, a seria Viriconium jest moim zdaniem fascynująca i zachwycająca, dlatego też chciałem ją wydać w ACX w ramach linii audiobooków Neil Gaiman Presents.

Kilka lat temu napisałem przedmowę do amerykańskiego wydania Viriconium (wstęp do brytyjskiego napisał Iain M. Banks, więc nawet ci z Was, którzy książkę mają, mogą mojego nie znać).

Oto co napisałem:



O Viriconium: kilka uwag w ramach wstępu

Z ludzi zawsze wyłaniają się ich własne rozczarowania, wiek i rozkład. Dlaczego nie podejrzewają nigdy czym się staną, skoro ich twarze zawierają już twarz, która za dwadzieścia lat stanie się ich własną? 

A Young Man's Journey Towards Viriconium [Podróż młodego człowieka do Viriconium]

A ja spoglądam na cykl Viriconium M. Johna Harrisona i zastanawiam się, czy Pastelowe miasto wiedziało, że wyłoni się z niego W Viriconium lub znajdująca się na jego kartach rozdzierająca serce Podróż młodego człowieka do Viriconium. Czy wiedziało, czym się stanie.

Kilka tygodni temu znalazłem się na drugim końcu świata, w centrum Bolonii, ozdobionego wieżami i zabarwionego promieniami zachodzącego słońca średniowiecznego miasta ukrytego w zaciszu współczesnego włoskiego miasta o tej samej nazwie. Byłem w niewielkim antykwariacie, gdzie pokazano mi Codex Seraphinianus. Książka stworzona przez grafika Luigiego Serafiniego jest właściwie dziełem sztuki. Zawiera tekst, ale użyty alfabet przypomina kod w języku obcych, a ilustracje (dotyczące takich dziedzin życia, jak ogrodnictwo, anatomia, matematyka z geometrią, kry karciane, uprzęże dłużące do latania i labirynty) nieszczególnie przypominają to, co wiemy i z czym spotykamy się w naszych czasach i w naszym świecie. Na jedej z ilustracji kochająca się para przeistacza się w odpełzającego krokodyla. Natomiast zwierzęta, rośliny i idee są na tyle dziwne, że książka zdaje się pochodzić z odległych czasów lub bardzo odległej krainy. Z braku lepszego wyjaśnienia można nazwać ją właśnie sztuką. I kiedy opuściłem niewielki antykwariat, wyszedłem na udekorowane kolumnami, zacienione ulice Bolonii trzymając w ręku tomik niemożliwości, poczułem się, jak w Viriconium. I jest to dziwne tylko dlatego, że dotąd zawsze utożsamiałem Viriconium z Anglią.

Viriconium, dzieło M. Johna Harrisona, Pastelowe miasto na Popołudniu świata. Dwa miasta w jednym, w którym nic nie jest stałe, wszystko zmienia się w kolejnych opowieściach, poza rozsypanką miejsc-nazw, choć nigdy nie mam pewności, czy ta sama nazwa w innym opowiadaniu wciąż opisuje to samo miejsce. Czy Bistro Californium jest stałą? A Henrietta Street?

M. John Harrison, dla przyjaciół "Mike", to średniego wzrostu człowiek o szelmowskim wyglądzie, który zwykł reagować z entuzjazmem i przejęciem. Na pierwszy rzut oka wydaje się wiotki, lecz już po chwili widać, że skonstruowany jest ze sprężyn i twardych, skórzanych rzemieni i nie dziwi wcale fakt, iż Mike uprawia wspinaczkę, bo bez trudu można wyobrazić sobie, jak w zimny, mokry dzień czepia się ściany, znajduje oparcie w niewidocznych praktycznie wyłomach i pnie się do góry w walce człowieka ze skałą. Znam Mike'a ponad dwadzieścia lat. W tym czasie jego włosy zjaśniały do budzącego respekt srebra, ale on sam jakby wciąż młodnieje. Zawsze go lubiłem i od zawsze byłem nieco onieśmielony jego twórczością. Kiedy o niej opowiada przestaje być szelmowski i staje się wręcz opętany. Pamiętam, jak podczas spotkania w Instytucie Sztuki Współczesnej starał się wyjaśnić publiczności naturę prozy fantastycznej: opisał człowieka stojącego na ulicy w wietrzny dzień, spoglądającego na odbicie świata w witrynie sklepu, który nagle zauważa w tym odbiciu zupełnie niewytłumaczalny deszcz iskier. Ten obraz sprawił, że zjeżyły mi się włosy na karku i to wrażenie pozostało do dziś, choć zupełnie nie potrafiłbym tego wytłumaczyć. To jakbym chciał wytłumaczyć, na czym polega proza Harrisona, czego podejmę się w tym wprowadzeniu i co najprawdopodobniej zakończy się porażką.

Zdarzają się pisarze z prawdziwego zdarzenia i oczywiście M. John Harrison jest jednym z nich. Elegancko przemieszcza się pomiędzy gatunkami, jego twórczość jest mądra i klarowna, opowiadania bywają wydawane jako fantastyka naukowa lub fantasy, jako horror lub literatura piękna. W każdej z kategorii zdobywa nagrody i sprawia wrażenie, jakby robił to bez najmniejszego wysiłku. Jego proza sprawia mylne wrażenie prostoty, a każde słowo umieszczone jest dokładnie przemyślane i umieszczone w miejscu, które pozwoli wywołać najlepszy efekt i wyrządzić najwięcej szkód. 

Opowiadania o Viriconium, które odziedziczyło nazwy miejsc i poczucie dyskomfortu po dawno zapomnianym rzymskim mieście z Anglii – jak podaje historyczna strona internetowa: angielscy antykwariusze preferowali nazwę "Uriconium", zamorscy uczeni "Viroconium" lub "Viriconium", sugerowano też "Vriconium". Antyczne źródła nie są co do tego zgodne.  – to fantazje, trzy powieści i garść opowiadań, które przyglądają się naturze sztuki, magii, języka i władzy.

Jak już wspomniałem, i jak sami odkryjecie, w Viriconium nic nie jest stałe. Przy każdej wizycie w mieście coś się zmieniło w nim lub w nas. Natura rzeczywistości przekształca się i przesuwa. Opowiadania o Viriconium to palimpsesty i pod ich powierzchnią widoczne są inne opowieści i inne miasta. Opowieści zwiastują inne opowieści. Wątki i postaci powracają, jak tasowane i rozdawane ponownie karty Tarota.

W porównaniu do kolejnych opowiadań Pastelowe miasto w prosty sposób przedstawia tematykę prozy Harrisona, tak jakby skomplikowany motyw muzyczny po raz pierwszy usłyszeć w wykonaniu orkiestry dętej. To SF osadzone w przyszłości tak dalekiej, że przeistacza się w fantasy, a opowiadania czyta się jak scenariusz znakomitego filmu, zawierającego zarówno zdrady, sceny bitewne, jak i ostrożnie wymierzoną ilość elementów popularnych i sensacyjnych. (Przy czytaniu po raz kolejny przypomina mi Michaela Moorcocka, a w swojej atmosferze znużenia i końca czasów – Jacka Vance'a i Cordwainera Smitha.) Lord tegeus-Cromis (który uważał się za lepszego poetę niż szermierza) zbiera pozostałości legendarnej drużyny Methven, by chronić Viriconium i jego młodą królową przed najeźdźcami z Północy. Jest tam karzeł i bohater, księżniczka, wynalazca i zagrożone miasto. Historia ta pozostawia też słodko-gorzki posmak, którego zwykle nie spodziewa się po tego typu powieści.

Tytuł Skrzydlaty sztorm pochodzi z pierwszej części cyklu i jest zarówno jej kontynuacją, jak i pomostem do opowiadań i kolejnych powieści. Książka ta mówi, moim zdaniem, językiem trudniejszym do zrozumienia, bogatszym i bardziej barokowym. Chwilami przywodzi mi na myśl Mervyna Peake'a, ale sprawia równocześnie wrażenie, że jej autor to ktoś sprawdzający jak daleko może posunąć się ze słowami, zdaniami, opowieścią. 

Następnie proza Harrisona przestaje być barokowa, staje się przejrzysta, ale to przejrzystość zwodnicza. Jak jej poprzedniczki, W Viriconium jest powieścią o bohaterze próbującym uratować księżniczkę, opowieścią o karle, wynalazcy i zagrożonym mieście, ale po rozległych połaciach pierwszej książki w tym wypadku pozostaje tylko kameralna i osobista opowieść o złamanym sercu, sekretach i pamięci. Bogowie powieści są nieokrzesani i nieodgadnieni, a nasz bohater ledwie rozumie naturę historii, w której sercu się znalazł. Wydaje się, że ta powieść jest mi bliższa, niż poprzednie – rozczarowania i rozkład wykluwające się dopiero we wcześniejszych historiach zdążyły wyłonić się w całości, jak przeistaczający się z poczwarki motyl lub uwolniony ze swego kokonu metalowy ptak.

Opowiadanie osnute wokół trzech powieści to historie ucieczek, zazwyczaj nieudanych. Opowiadają o władzy i polityce, o języku i podstawach struktury rzeczywistości. Opowiadają również o sztuce. Są nieuchwytne jak woda, ulotne jak deszcz iskier i równie trwałe i naturalne, co formacje skalne.

Opowiadania i powieści o Viriconium dotyczą takich dziedzin życia, jak ogrodnictwo, anatomia, matematyka z geometrią, kry karciane, uprzęże dłużące do latania i labirynty. Opowiadają również o sztuce.

Po opuszczeniu Viriconium Harrison stworzył kilka arcydzieł w tym i innych gatunkach: Climbers, niezwykła powieść o wspinaczach i eskapizmie podejmuje wątki z "Podróży młodego człowieka do Viriconium" i przenosi je na grunt mainstreamowej literatury; The Course of the Heart ["Droga serca"], która przenosi je do fantasy, chwilami nawet do horroru; transcendentna i wijąca się powieść SF Światło, kolejna opisująca nieudane ucieczki: od nas samych, z naszych światów, od własnych ograniczeń.

Dla mnie przeczytanie Nocy Viriconium oraz W Viriconium po raz pierwszy stało się prawdziwym objawieniem. Natknąłem się na nie jako młody człowiek, pół życia temu. I wspomnienie pierwszego spotkania z prozą Harrisona jest równie wyraźne, jak wyraźnie widać rzeczy w górskim strumieniu - i równie zimne. Jego opowiadania poplątały się w mojej pamięci ze wspomnieniami czasów, kiedy czytałem je po raz pierwszy: lata rządów Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii powoli stają się mityczne. Wszystko było aż nazbyt jaskrawe, ale żyliśmy w tych wyjątkowych czasach i w opowiadaniach tych miasto ma więcej niż tylko trochę charakterystycznego posmaku Londynu, a złośliwość Mammy Vooley ma w sobie coś z arogancji samej Thatcher (i rzeczywiście, kiedy Harrison zaadaptował opowiadanie The Luck in the Head w formie powieści graficznej ilustrowanej przez Iana Millera, postać Mammy Vooley wyraźnie została narysowana jako Margaret Thatcher).

Kiedy teraz czytam cykl po raz kolejny, klarowność prozy jest wciąż godna podziwu, ale bardziej niż kiedykolwiek doceniam jego postaci. Są pełne wad, są zranione i wciąż poszukują sposobów porozumienia się ze sobą nawzajem, wciąż zdradzane przez język, tradycję i siebie samych. I zdaje mi się teraz, że każde odwiedzane przeze mnie miasto to pewien aspekt Viriconium, że miasto górne i dolne jest w Tokio i w Melbourne, w Manili i w Singapurze, w Glasgow i w Londynie, a Bistro Californium jest tam, gdzie uda się na nie trafić albo tam, gdzie go potrzebujesz albo zwyczajnie jest tym, czego potrzebujesz.

M. John Harrison w swej twórczości trzyma się mocno skalnych ścian, znajduje niewidoczne załomy i uchwyty, których nie powinno tam wcale być. Poprzez opowieść ciągnie nas za sobą do góry i przeciąga na drugą stronę lustra, gdzie wszystko wygląda prawie tak samo, poza tym deszczem iskier...

Neil Gaiman

Lotnisko Narita, 25 lipca 2005

...

Tyle.

Oto dlaczego Viriconium mi się podoba.

Oto kilka rzeczy, o których należy pamiętać odwiedzając Viriconium.

Viriconium znajdziecie w najbliższej Indie Bookstore lub online:
 http://www.indiebound.org/book/9780553383157

Audiobooka, z którego jestem tak dumny, można posłuchać na
http://www.audible.com/pd?asin=B006L88VMY&source_code=NGAOR0002WS101911.


Aha, adumbrate [powyżej: "zwiastować" - przyp. noita] oznacza naszkicować, przedstawić w zarysie, zapowiadać.

wtorek, 27 września 2011

Wcale nie prokrastynacja przy korekcie...

 Neil napisał w sobotę 24 września 2011r. o 12:07

Dzień dobry.

Wszystkiego najlepszego z okazji Tygodnia Książek Zakazanych!

Tutaj mamy szarą, cichą sobotę. Wszyscy gdzieś zniknęli przy swoich zajęciach: zostałem tylko ja i psy.

W czwartek odwiedzili nas Sharon i Bill Stitelerowie. Razem sprawdziliśmy ule i zaczęliśmy je karmić. Obecnie mamy sześć uli dwa z pszczołami włoskimi (które są w świetnym stanie w porównaniu z innymi po późnym starcie i kiepskim roku mieliśmy nawet parę ramek pełnych miodu), dwa z krainkami (które dobrze sobie radzą) i dwa z pszczołami rosyjskimi (jeden może nie przetrwać nawet łagodnej zimy, drugi ma sporą szansę). Później wróciliśmy do domu.

Sharon Stiteler zaczęła wydawać dźwięki. Zwykle, kiedy Sharon wydaje dźwięki, oznacza to, że zostało zauważone coś ekscytującego, zwykle związanego z ptakami.

Tak było.

Sokół drzemlik upolował dzięcioła czerwonobrzuchego przy jednym z moich karmników dla ptaków i właśnie jadł go przed domem.



Oto zdjęcie, które zrobiłem drzemlikowi. Na swoim blogu Sharon opowiada całą historię, której towarzyszy wiele zdjęć oraz wyjaśnienie między innymi tego, po czym poznała, że to samica: http://www.birdchick.com/wp/2011/09/merlin-vs-red-bellied-woodpecker/

Wczoraj postanowiłem wydobyć trochę wosku pszczelego z wiader brei w garażu. Potrzebowałem trzech prób, by nauczyć się, jak dobrze to robić, ale teraz mam talerz pełen czystego, doskonałego, żółtego jak masło wosku, który delikatnie pachnie miodem, a także wiem, jak się za to zabrać następnym razem.

Nie mam pojęcia, co zrobię z woskiem. Ale przynajmniej nie zostanie wyrzucony.

Dziś zajmuję się korektą. Już niedługo wyjdzie The Little Gold Book Of Ghastly Stuff dla Borderlands Press i wczoraj wieczorem dostałem od nich e-mail z pdfami. To naprawdę urocza, niewielka kolekcja, w większości z ostatnich dziesięciu lat: dwa wiersze, cztery opowiadania (w tym, po raz pierwszy, pełna wersja mojego pierwszego wydanego opowiadania, Featherquest, które ukazało się w 1984r. przycięte do połowy i nigdy później nie zostało wznowione. Nie cieszcie się za bardzo: nie jest zbyt dobre), dwa dziwadła, cztery artykuły, kilka przemów, parę recenzji książek i inne. W zeszłym tygodniu podpisałem 500 limitowanych egzemplarzy. Później Borderlands zorientowało się, że zbyt wielu ludzi zamówiło podpisane wydanie i zapytali mnie, czy pozwoliłbym im zwiększyć nakład i sprzedać trochę niepodpisanych, nienumerowanych egzemplarzy, by uszczęśliwić ludzi, którzy zamówili nieistniejące książki, a ja się zgodziłem.



Niepodpisane egzemplarze jeszcze nie są wyprzedane, choć pewnie będą wkrótce po opublikowaniu tej notki. Będzie tylko jedno wydanie, więc jeśli zależy wam na egzemplarzu, wejdźcie na http://www.borderlandspress.com/littlegold.html i zamówcie go teraz. Co dziwaczne, międzynarodowa wysyłka kosztuje więcej niż sama książka (cztery razy więcej, jeśli chcecie, żeby było wysłane za granicę Fedexem).

Nie lubię robić korekty.

I muszę się do niej zabrać.

Zanim to zrobię, oto filmik Billa Stitelera z czwartku, na którym strzepuję pszczoły z ramki miodu albo nawet trzech:


Sztuczka ze znikającymi pszczołami od Billa Stitelera na Vimeo.

Muszę też zamknąć parę zakładek, więc...

Link do strony Stowarzyszenia Pisarzy, by wytłumaczyć, o co chodzi z opowiadaniowym cosiem na Twitterze, w którym uczestniczę: http://www.societyofauthors.org/soa-news/society-authors-launch-short-story-tweet-thon-soatale . Napisałem coś, co powinno być notką na bloga dla Guardiana i czułem się z tego powodu winny, ale pomyślałem, że mogę dotrzeć do większej ilości słuchaczy Radio 4. Oto link do tego, jak opowiadam o moim zamiłowaniu do opowiadań:

http://www.guardian.co.uk/books/booksblog/2011/sep/16/neil-gaiman-tweetathon-society-of-authors-radio-four

CBLDF zaczął tegoroczne zachęcanie do członkostwa paroma niesamowitymi okazjami. Powinniście wykupić członkostwo za $25, dzięki któremu otrzymacie wstęp na wydarzenia CBLDF i pomożecie wesprzeć Wolność Słowa w komiksach. W tym roku oferowane są także rzeczy takie jak obiady ze znanymi i ważnymi ludźmi komiksu, przeglądy portfolio i inne. (Obiad ze mną w Nowym Jorku jest już wzięty. Dwa pozostały...) Szczegóły na http://cbldf.org/homepage/be-counted/

P Craig Russel napisał notkę o powstaniu Sandmana 50 na http://www.artofpcraigrussell.com/?p=588

A to moje ulubione zdjęcia z Atlantic, ukazujące Nowy Jork w latach 40. Są kolorowe, co w jakiś sposób wszystko zmienia.
http://www.theatlantic.com/national/archive/2011/09/in-the-throes-of-creation-color-photos-of-new-york-in-the-1940s/244498/#slide1

Amanda Palmer rozmawia z USA Today o swojej powieści graficznej Evelyn Evelyn, podczas gdy Cynithia Von Buhler wyjaśnia i demonstruje swoje metody pracy.

W zeszłym tygodniu spotkałem się w LA z Tori na cudowny radosno-smutny wieczór z czerwonym winem i nadrabianiem zaległości. Dała mi egzemplarz Night of Hunters, swojego nowego CD. Płyta ta stała się moim ulubionym dziełem Tori z ostatnich dziesięciu lat słucham jej dużo za dużo. Jest przejmująca, a córka Tori, moja bajeczna chrześniaczka Tash śpiewa na kilku kawałkach coś, co mogło się bardzo nie udać, lecz tak się nie stało. To link do wywiadu z Tori, wraz z teledyskiem do jednej z piosenek (w którym zobaczycie dom, w którym napisałem dużą część Chłopaków Anansiego i w którym skończyłem Amerykańskich bogów, a także ujrzycie Tash).

...

I na koniec, jak każdy, kto był na stronie Google zauważył (bawiliście się kukiełkami w Google Doodle? Nie? Szybko. Spróbujcie), dziś byłyby urodziny Jima Hensona.

(W życiu przyznano mi wiele nagród, ale nie jestem pewien, czy istnieje coś, z czego jestem bardziej dumny niż to


Szczerze.)

A to filmik o wspomnianym logo...




Okej. Czas na korektę. Życzcie mi powodzenia.

piątek, 11 marca 2011

Jeden z tych dość przypadkowych i zbyt długich postów pełnych osobliwych wiadomości, nie mówiąc o przepisie dla Wila Wheatona

Neil napisał w czwartek 24 lutego 2011 o 23:18

Z radością i prawdziwą dumą mogę ogłosić, że zostałem Patronem programu BookEnd Trust w Tasmanii. Jak sami tłumaczą

Program Bookend stara się zainspirować uczniów i całe społeczności do tworzenia pozytywnych i skutecznych rozwiązań przyjaznych środowisku.

Działamy poprzez realizowanie szerokiej gamy projektów, m. in. stypendiów, filmów dokumentalnych, wizyt w szkołach, prezentacji, zajęć w terenie oraz nagradzanego programu lekcyjno-przygodowego Expedition Class [Wyprawa Klasowa].

Z przyjemnością się do nich przyłączyłem. Dzika przyroda Tasmanii fascynuje mnie od czasu mojej pierwszej wizyty w Hobart w 1998.

Wszystkiego na temat programu można dowiedzieć się ze strony http://www.bookendtrust.com/index.php/newsletterfeb2011, można tam także obejrzeć niesamowite zdjęcia. Poniżej klip, w którym Amanda i ja zaprzyjaźniamy się z dwiema kolczatkami o imieniu Eric.





Wiele osób pyta dlaczego na tym blogu nie ma opcji komentarzy. To z powodu jego wieku. Kiedy zacząłem go prowadzić, blogger nie miał jeszcze opcji komentarzy, a kiedy się pojawiła, byłem już przyzwyczajony do jego formy i nie chciałem nic zmieniać. Komentować można na Facebooku, więc kiedy zamieściłem tam swoje zdjęcie z okazem zagrożonego gatunku raka lądowego - Tasmanian Land Crayfish - wybuchła gorąca debata na temat pisowni: miałem na myśli "crawfish" czy nie? (Powinienem był napisać "yabby", czyli po prostu "rak".)

Pomyślałem sobie wtedy, że właśnie dlatego nigdy nie włączyłem opcji komentowania.
...

Czasem myślę, że kiedy umrę albo kiedy będę umierał, spotkam się z moimi bohaterami.

Ale nie z tymi, których mógłbym się spodziewać, których dokładnie opisałem. Z pozostałymi. Z tymi, których historie chciałem opowiedzieć, ale tego nie zrobiłem. Jak ta dziewczyna, która ostatecznie nie znalazła się w Porze mgieł (miała na imię Carmen? Chyba tak). Mówiła o sobie w trzeciej osobie i że jest "twarda jak chromolona stal". Albo ten samotny dziennikarz, który w Sweeneyu Toddzie Michaela Zulli śledził rodzinę Benderów w Kansas i dalej. Albo Jenny Kertin, która czeka, aż zabiorę ją do wioski Mur i liczy, że się pospieszę...

Oni i jeszcze kilkadziesiąt innych postaci z nigdy nieopowiedzianych historii, którzy czekają na mnie w duchowym limbo, na granicy tego, co być może i tego, co jest. Kiedy umrę, będą bardzo rozczarowani. I bez wątpienia będę czuć się winny z powodu tych wszystkich opowieści, których nie zdążyłem napisać.

Nie spodziewam się, żeby miało to wkrótce nastąpić. Ale rozmawiałem ze znajomymi pisarzami, którzy są u schyłku życia i dało mi to trochę do myślenia.

...
Wspomniałem na Twitterze, że przyrządziłem zapiekankę ze słodkich ziemniaków, tamaryndu, tofu oraz polenty i że Maddy zadziwiła mnie, gdyż jej smakowało, a Wil Wheaton natychmiast poprosił o przepis. Ale jest on za długi na Twittera:

Przy gotowaniu według przepisów najbardziej lubię je ignorować. A przynajmniej stwierdzać "no tak właściwie nie mam żadnej z tych rzeczy. Ale mam za to coś mniej więcej podobnego..."

Pomysł wziąłem z książki Isy Chandry Moskowitz Appetite For Reduction. (Przy okazji: mogę już spokojnie nosić od dawna porzucone spodnie w rozmiarze 31 i nie mam w planach dalszego chudnięcia, bo na półce z rozmiarem 30 są tylko dwie pary jeansów.)

A zatem...

Wiele książek podpowiada, że jeśli pokroi się tofu w kostki i włoży do zamrażalnika, stanie się bardziej interesujące. Zamarznie i nieco wyschnie. Jeśli takie zamrożone kosteczki wrzucimy do jakiegoś sosu czy zalewy, po ugotowaniu tofu będzie bardziej miękkie i będzie smakowało bardziej jak ten sos, niż jak zwykle, czyli właściwie nijak. (Nie bez powodu zdanie "smakuje jak tofu" nie weszło do codziennego użytku.)

Miałem więc w zamrażalniku torebkę kostek tofu. (W miejscu, gdzie znalazłem tę radę pisali, że nie działa w przypadku jedwabistego - tzw. silken tofu.)

W lodówce zostało mi trochę polenty z mąki gryczanej i prosa. Dzień wcześniej przygotowywałem w maszynce do gotowania ryżu składniki na owsiankę i dodałem więcej wody, więc trochę mi zostało. Resztkę schowałem do lodówki i mogłem wykorzystać później.

Miałem też wielkiego słodkiego ziemniaka i (co zdziwiło mnie w opustoszałej lodówce) w przegródce na sery znalazłem pastę tamaryndową...

1) Pokrój słodkiego ziemniaka w plasterki i odłóż. Pokrój kilka pieczarek...

2) Wymieszaj ok. 1/4 szklanki soku z cytryny z 3 łyżkami pasty tamaryndowej i podgrzej, cały czas mieszając. Dodaj pokrojone pieczarki. Dodaj szczyptę kurkumy, mielonego kminu rzymskiego i papryki. Dodaj łyżkę syropu klonowego. Dodaj pół szklanki bulionu warzywnego, wciąż mieszaj. Kiery tamarynd całkowicie się rozpuści, wrzuć do sosu zamrożone kostki tofu. (Rozmrożą się i wchłoną wilgoć i smak sosu, zrobią się niewiarygodnie tamaryndowe.)

3) Natłuść żaroodporne naczynie i rozłóż w nim plasterki słodkiego ziemniaka. Polej sosem tamaryndowym z kawałkami tofu. Rozsmaruj dokładnie tak, żeby wszystkie kawałki ziemniaka były pokryte sosem. Przykryj naczynie i wstaw je do piekarnika rozgrzanego do 200 C. Po 25 minutach wyjmij, wymieszaj, żeby mieć pewność, że nic nie przywiera i wstaw na kolejne 30 minut.

4) A co z polentą? Musisz ją pokroić. Ja podgrzałem te kawałki na patelni, w której przygotowywałem sos tamaryndowy, tuż przed wyjęciem zapiekanki z piekarnika.

Po wyjęciu dołożyłem kawałki polenty do naczynia, wymieszałem wszystko razem i podałem. Maddy zjadła zapiekankę ze smakiem, choć nie jest fanką tofu, i jeszcze dzisiaj się nią zachwycała.

Bardzo proszę, Wil. Daj mi znać, jak ci poszło.

...


Uwielbiam do zdjęcie, bo zrobiłem je przypadkiem. Próbowałem sprawdzić, czy aparat w moim telefonie jest włączony i zdjęcie samo się zrobiło. To bardzo nie fair. Kiedy staram się zrobić zdjęcie, nigdy mi takie dobre nie wychodzi.

Dwa poniższe zdjęcia dedykuję tym, którzy narzekają, że blog zmienia się w tematyczny tumblr z dwoma białymi psami na śniegu. Oczywiście mają rację. (Ale blog nie jest jeszcze tak spsiały jak właściwa strona ze zdjęciami.)

Strasznie mi się podoba, że na każdym zdjęciu Lola siedzi lub leży, a Cabal zawsze stoi.



Źle się dzieje w świecie pszczół. Nareszcie się tu ociepliło (czyli temperatura jest powyżej zera), ale nie widać żeby pszczoły zajmowały się tym, co normalnie robią, kiedy zaczynają się cieplejsze dni. Śnieg wokół uli też jeszcze nie stopniał.

Zajrzeliśmy do środka i okazało się, że wszystkie pszczoły są martwe. We wszystkich pięciu ulach. Wygląda na to, że zginęły już na początku zimy, kiedy temperatura spadła do -20 C, bo zapasy miodu były praktycznie nieruszone.

W tym roku dostaniemy (w końcu) rosyjskie pszczoły, które powinny być bardziej wytrzymałe i zajmiemy się ociepleniem uli wcześniej na jesieni. Ale wydaje mi się, że w tym roku nie mogliśmy zrobić dla pszczół już nic więcej, co z jednej strony jest pocieszające, a z drugiej - przygnębiające.

Witaj,
ponieważ już kilkakrotnie wspominałeś na swoim blogu o programie Prisoners of Gravity [Więźniowie grawitacji], pewnie zainteresuje Cię wiadomość, że kilka odcinków w całkiem przyzwoitej jakości znalazło się na stronie TVO Archive http://archive.tvo.org/program/119701

Pozdrowienia i najlepsze życzenia!


Nie tylko przyzwoita, ale wręcz wspaniała jakość, o wiele lepsza niż to, co do tej pory trafiało do sieci. Oto półgodzinny odcinek na temat SANDMANA z 1993 roku. Tak, wtedy wszyscy byliśmy jeszcze dziećmi.




Ale najbardziej chciałbym zobaczyć znów odcinek Więźniów Grawitacji z około 1991 roku, w którym przyznawali nagrody. Dostałem jedną z nich, jako ich ulubiony gość. Dave McKean stanowczo za dobrze bawił się przy reżyserowaniu moich podziękowań. Z tego, co pamiętam, było bardzo zabawnie.

Drogi Neilu,

Chciałbym nawiązać do czegoś, co niedawno napisałeś na blogu, mianowicie:

(To wina przede wszystkim mojej ówczesnej narzeczonej, Amandy Palmer. Rzuciła coś w stylu: "jeździsz na te wszystkie imprezy, ale w ogóle nikogo nowego nie poznajesz", a ja odpowiedziałem coś w stylu "Ha. A właśnie że cała drużyna wrotkarska przyjdzie obejrzeć moje wystąpienie w Indianapolis." I Amanda odrzekła, "No dobrze, ale musisz się z nimi jeszcze zadawać". I było w tym tyle racji, że kiedy tylko się rozłączyliśmy, powiedziałem mojej asystentce Lorraine, żeby zapytała zawodniczki, czy miałyby ochotę wybrać się ze mną na kolację.)

Chciałbym oznajmić, że jeśli żona kiedykolwiek jeszcze zarzuci Ci, że unikasz ludzi, z przyjemnością pomogę Ci wyprowadzić ją z błędu. Jeżeli przypadkiem będziesz odwiedzał Los Angeles lub okolice, z przyjemnością przyjmę zaproszenie na kolację. Powinienem jednak ostrzec Cię, że moja dziewczyna z pewnością również zażąda zaproszenia.
Nie musisz dziękować, to naprawdę żaden kłopot.

Z pozdrowieniami,
Matt

P.S. Przyszło mi właśnie do głowy, że być może masz nieco dziwacznych fanów, którzy mogliby napisać coś podobnego w przekonaniu, że robią Ci prawdziwą przysługę. Gwoli jasności zaznaczam, że mój list napisany został z przymrużeniem oka. A ponieważ z natury jestem szczery, przyznaję, że mam też iskierkę nadziei na poważne potraktowanie mojej propozycji. Byłoby wspaniale.

To naprawdę bardzo miło z Twojej strony! Pewnie nam się to nie uda, ale tylko dlatego, że moje wizyty w LA są zawsze za krótkie i nigdy nie udaje mi się spotkać ze wszystkimi znajomymi, za którymi tęsknię.
Ale dziękuję.

...

A w ramach naszej kolejnej lutowej wyprawy do krainy wspomnień...

Pozdrowienia dla Neila z gór Santa Cruz!
Uwielbiam post na temat koumpounofobii. Ciekawi mnie tylko, czy ten słoik z guzikami jest Twój?

29 stycznia 2009
http://journal.neilgaiman.com/2009/01/heres-button-trailer.html

Jak najbardziej. Ekipa filmowa przyjechała do mniej z gotowym scenariuszem na temat matek i tego, jak powszechnie uważa się, że są miłe, ale tak naprawdę bywają przerażające. Przeczytałem go, pokręciłem głową i powiedziałem "to nadawałoby się dla Hitchcocka na planie Psychozy, ale raczej nie pasuje do Koraliny. Nie chcę przecież, żeby dzieciaki bały się swoich mam. A może tak..." I spojrzałem na słój wypełniony guzikami, który parę tygodni wcześniej dostałem w prezencie od fanów. "A może zrobimy coś na temat strachu przed guzikami?"

"Wspaniały pomysł!" zakrzyknęli. "Masz 20 minut na napisanie scenariusza".

Powiedziałem, że ,miałem nadzieję, że oni to zrobią, na co oni odparli, że nie, to muszę być ja. Więc napisałem scenariusz, a słój z guzikami wykorzystałem jako rekwizyt...

Z 29 stycznia 2009, klip z guzikami.
[jeśli nie widać polskich napisów, przy oglądaniu na stronie YT trzeba przycisnąć "CC" na dole obrazu]





I tak, to zostało nakręcone u mnie w domu, w salonie, którego raczej nie używam i w bibliotece na dole.
...

Teraz, dwa lata później, ten salon służy za moją główną sypialnię (od czasu, kiedy Cabal nie mógł chodzić po schodach), a moja sypialnia stała się siłownią.

poniedziałek, 18 października 2010

Potężny Post z pociągu

Neil napisał w czwartek 7 października 2010 o 10:27

Kolejny dziwaczny tydzień.

Wcale nie zły. Po prostu dziwaczny. Nadal mam zaległości w pisaniu i jeżdżę tam i z powrotem pomiędzy Bostonem i Nowym Jorkiem.

W piątek dotarłem do Nowego Jorku w samą porę, żeby zobaczyć, jak Michael Chabon i Zadie Smith czytali swoje rzeczy na Festiwalu New Yorkera, na który tam przyjechałem. Prawie narobiłem sobie wstydu, bo podczas czytania Michaela prawie zemdlałem, ale udało mi się jakoś utrzymać na nogach (było blisko i to długa historia). Oto za ciemne zdjęcie Michaela i Zadie zrobione po zakończeniu.


Pokój w hotelu, który zarezerwował dla mnie New Yorker, miał najlepszy widok na świecie, nawet z wanny:


W sobotę poszedłem na darmowe lody z Danielem Handlerem (jak ogłaszałem na blogu wcześniej). Miałem nadzieję spotkać pisarza nazwiskiem Lemony Snicket, ale niestety coś tajemniczego go zatrzymało i pan Handler pojawił się jako jego przedstawiciel.

Poniższe zdjęcie upamiętnia to wydarzenie. Ja stoję po lewej stronie. Pan Handler trzyma lody.

Od czasu zrobienia tego zdjęcia zdążyłem pójść do fryzjera.

Potem spotkałem się z Holly i przeuroczą Claudią Gonson oraz jej prześliczną nowo narodzoną córeczką Eve. Następnie zjedliśmy sushi (wszyscy oprócz Eve) i poszliśmy do sklepu Evolution, gdzie kupiłem replikę czaszki ptaka Dodo.

Czaszka dodo miała być prezentem urodzinowym dla Hrabiny Cynthii Von Buhler. Hrabina jest ilustratorką i artystką, która również czasem wyprawia przyjęcia. Tego wieczora miało odbyć się jej przyjęcie urodzinowe i postanowiła przy tej okazji uczcić również moje i Amandy zaręczyny.

Były tam martwe syreny i karuzela na dachu.

Nigdy przedtem nie byłem na takim przyjęciu i nie spodziewam się, żebym jeszcze kiedyś miał okazję. Jeżeli można osiągnąć mistrzostwo w urządzaniu przyjęć, Cynthia (która wystąpiła jako syrena, najpierw w wannie, a następnie noszona w łożu) jest mistrzynią.

Następnego ranka Dana Goodyear przeprowadzała ze mną wywiad na Festiwalu New Yorkera i było to bardzo przyjemne doświadczenie. (Skrót można przeczytać na stronie Entertainment Weekly http://shelf-life.ew.com/2010/10/06/5584/).

A potem powrót do Bostonu. Teraz siedzę w pociągu, znów w drodze do Nowego Jorku, żeby wziąć udział w imprezie promującej antologię Best American Comics 2010, którą współredagowałem.


...

Dzisiejszego ranka dowiedziałem się, że jestem jedną ze 175 osób nominowanych do nagrody im. Astrid Lindgren: http://alma.se/en/Nominations/Candidates/2011-eng/

Nie znam wszystkich pozostałych 175 nominowanych, ale nazwiska, które rozpoznaję sprawiają, że czuję się jednocześnie szczęśliwy i zupełnie niegodny trafienia na tę listę. (Jest tam Quentin Blake. I David Almond.)

(Przy okazji - Dave McKean dał mi egzemplarz Slog's Dad, opowiadania Davida Almonda, które zilustrował; jest wzruszające, piękne i to jedno z tych opowiadań, które zostają w pamięci na długo i skłaniaja do myślenia. Oto recenzja na blogu FPI.)

(A Dave McKean udzielił wywiadu na Bookslut na temat wznowienia Cages: http://www.bookslut.com/features/2010_10_016702.php)
...

W USA jest już dostępne wydanie Księgi cmentarnej w miękkiej oprawie. Ciągle zapominam o tym napisać. Na dowód - link do AMAZONU. A tutaj link do księgarni Indiebound, jeśli chcecie kupić w księgarni innej, niż sieciowa.

A jeśli wolicie ją tylko wypożyczyć - oto lista bibliotek publicznych w USA.
...

To przyszło dziś rano ze szkoły Hurricane Intermediate.

Pracujemy w publicznej bibliotece dla młodzieży szkolnej - 6 i 7 klasy. Przyszedł do nas uczeń z książką "Gwiezdny pył" i pokazał, że pada tam słowo "k***a". Jeśli nie chcecie, żeby wasi uczniowie czytali takie rzeczy, nie kupujcie tej książki do swojej biblioteki, czy domu.

Bardzo mądra rada. Nie jestem jednak pewien, dlaczego nie powinno się kupować książki do swojego domu, jeśli nie chce się, żeby uczniowie to czytali. Nie mam też pojęcia, dlaczego wysłaliście to do mnie. Ale jest to z pewnością jeden z powodów, dla których "Gwiezdny pył" nie jest lekturą dla 6 klasy. To powieść dla dorosłych, która zdobyła nagrodę YALSA jako książka dla dorosłych, która podoba się młodzieży i w USA została wydana ponownie jako powieść dla młodzieży, ale nigdy jako książka dla dzieci.

A skoro jesteśmy w temacie denerwowania i obrażania:

jedno zdanie w Księdze cmentarnej brzmiało "masowe mogiły to dobre miejsce żeby coś przekąsić". to obraża Chińczyków

Wiem, że jesteś tylko dla zabawy, ale nie mogę tego znieść!


Odpisałem i wyjaśniłem, że
w oryginale zdanie brzmi „Doły zarazy to świetne żarcie". Czy istnieją chińskie doły zarazy? I czy możesz mi wyjaśnić w jaki sposób obraża to Chińczyków? Nie chciałbym nieumyślnie ich obrażać i chętnie dowiem się, dlaczego było to obraźliwe.

Otrzymałem następującą odpowiedź

Przykro mi, bo książka którą czytałem była przetłumaczona na chiński, bo zdanie któe napisałęś jako "Doły zarazy to świetne żarcie" przetłumaczone na chiński znaczy, że "dziesięć tysięcy ludzi zostało zatorturowanych na śmierć i pochowanych w dołach" i to zdarzyło się w latach 1910 i trzydziestych kiedy rząd Chin był wtedy bardzo słaby i kraj był skolonizowany przez różne zachodnie państwa i Japonię, nasz rząd nie mógł chronić swoich obywateli, więc robotnicy w fabrykach, któe inwestowane przez inne państwa tacy jak górnicy zginęło wielu w tamtym czasie!
Ale teraz wiem, że to wina tłumacza, nie twoja.
Chińskie tłumaczenie poniżej pokazuje:
"Doły zarazy to świetne żarcie" które ja tłumaczę po chińsku jest “鼠疫坑很好吃” i nie jest obraźliwe
a tłumaczenie w książce, gdzie tłumacz napisał "万人坑很好吃" jest obraźliwe.


Ach tak. Przepraszam wszystkich urażonych chińskich czytelników (choć zważywszy, że ten blog jest zazwyczaj blokowany przez Wielką Chińską Zaporę Sieciową nie wiem, czy ktokolwiek z nich to przeczyta).

Na stronie http://americanindiansinchildrensliterature.blogspot.com/2010/04/what-neil-gaiman-said.html Debbie Reese bardzo słusznie wypomniała mi coś wyjątkowo głupiego i obraźliwego, co zdarzyło mi się powiedzieć w tym roku, kiedy ktoś z Amerykańskiego Stowarzyszenia Bibliotek zapytał mnie, dlaczego nie umieściłem akcji "Księgi cmentarnej" w USA. Wydaje mi się, że odpowiedziałem myśląc jak pisarz, a nie jak osoba udzielająca wywiadu: próbowałem opisać jak przedstawiały się potencjalne postaci książki na cmentarzu w europejskim stylu w małym amerykańskim miasteczku (podobnym do brytyjskiego miasteczka z "Księgi"). Pamiętam, że przyszło mi wtedy do głowy, że powiedziałem coś niezmiernie głupiego, ale kiedy udzielasz wywiadu i palniesz jakąś głupotę, idziesz dalej.

Pierwszy post Deb nieco wyprowadził mnie z równowagi (bo czytałem to powtarzające sobie, że "przecież WIADOMO, że zupełnie nie o to mi chodziło") i bez sensu narzekałem na twitterze, ale kiedy (za namową Pam Noles) spojrzałem raz jeszcze na to, co dokładnie powiedziałem, zrozumiałem, że ludzie mieli rację. Z moich słów wynikało, że jestem przekonany iż a) USA było terenem praktycznie niezamieszkanym przed przybyciem białych kolonistów w XVII wieku lub/i że b) pomniejszam powagę rzezi jaką dokonano na rdzennych mieszkańcach Ameryki Północnej albo c) Indianie to nieistotny epizod w historii obu Ameryk. (Żadnej z tych rzeczy nie miałem zamiaru sugerować. Ale wiadomo, jak to jest z zamiarami.) A wyrażenia "martwi Indianie" nie sposób użyć nie przywołując, celowo lub nie, powiedzenia "dobry Indianin to martwy Indianin".

Pytano mnie, jakbym się czuł, gdyby w tym miejscu wywiadu pojawiło się zdanie "kilku martwych Żydów", co wywołało we mnie dodatkowo poczucie winy, bo jedną z rzeczy, których najbardziej mi w "Księdze cmentarnej" zabrakło to Żydzi na cmentarzu. Chciałem ich tam jakoś pomieścić, ale historia nie chciała się zgodzić ze zwyczajami pogrzebowymi.

Prawdopodobnie powinienem napisać opowiadanie powiązane z "Księgą cmentarną", w którym występowaliby ukradkiem pochowani Żydzi oraz jacyś martwi Indianie Amerykańscy bardzo daleko od ojczyzny.

W każdym razie serdecznie przepraszam wszystkich, szczególnie Debbie Reese.

Siostra przysłała mi "Księgę cmentarną" do przeczytania na Halloween. Właśnie skończyłam. Wszystko mi się podobało, dopóki nie doszłam do "dodatków" na końcu książki.
Dlaczego musiałeś koniecznie wspomnieć Stephena Colberta w podziękowaniach przy okazji odbierania Medalu Newberry? Teraz został on na zawsze uwieczniony w druku z tyłu książki. Wielka szkoda. Twoje opowieści będą wciąż żywe na długo po tym, jak on zostanie zapomniany. Powinieneś więcej myśleć o przyszłości zanim zaśmiecisz swoje przemówienia, a przede wszystkim książki wspominając gwiazdy jednego sezonu.

Dlaczego. Cóż. Bo chciałem? Bo mój syn ucieszył się, że wystąpiłem w tym programie, a radość dziecka nie trwa tylko jeden sezon? Bo podziękowanie za Medal Newberry wygłaszałem w 2009 roku, więc jest w nim mowa o wydarzeniach z 2009 roku? Bo Stephen Colbert cytuje z pamięci opis Toma Bombadila autorstwa J.R.R. Tolkiena?

Oto link do odcinka programu Colbert Report, o którym mowa. Sprawdź, czy zmienisz zdanie, niepocieszony nadawco listu. Nie byłem wtedy w najlepszej formie (i miałem na sobie garnitur, w którym dopiero co byłem na pogrzebie Ojca), a on był bardzo miły.


The Colbert ReportMon - Thurs 11:30pm / 10:30c
Neil Gaiman
www.colbertnation.com
Colbert Report Full Episodes2010 ElectionMarch to Keep Fear Alive


Jedna z rzeczy, które podobają mi się najbardziej w Twojej twórczości to poczucie, że do każdego opowiadania masz opracowany gotowy, kompletny świat. Próbowałem stworzyć w głowie taki świat od miesięcy i jeśli wkrótce tego nie zapiszę, wspomniana głowa eksploduje. Mój problem polega jednak na tym, że nie wiem, od czego zacząć. Kiedy zaczynasz pracować nad opowiadaniem osadzonym w zupełnie nowym świecie od czego najłatwiej jest Ci zacząć?

Zacznij od opowiadania. Zawsze zaczynaj od opowiadania. (Chyba że jesteś Lud in the Mist.) Świat jest po to, żeby historia miała się gdzie wydarzyć. Tu i teraz, nie trzeba opowiadać historii świata, żeby rozpocząć opowiadanie o czymś, co wydarzyło się na Wyspie Man. Piszesz opowiadanie i pozwalasz tłu oraz historii przebijać się tam, gdzie to konieczne. To samo dotyczy światów, które sam wymyślasz.

Pociąg dojeżdża na stację Penn.

Co oznacza, że zdążę już tylko wspomnieć o Najważniejszej Wiadomości na Dziś - być może odkryto przyczynę masowego ginięcia pszczół:

sobota, 3 kwietnia 2010

Cztery ule i to, co na moim kuchennym stole

Jestem w domu.

Kiedy z niego wyjeżdżałem, była jeszcze zima. Po powrocie zastałem wiosnę, która zapowiada, że gdzieś w pobliżu czai się lato i niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę w oczekiwaniu, że ktoś je wreszcie wpuści. Temperatura przekracza 20 C, jest ciepło, zielono i zachęcająco.

Najlepsze wieści są takie, że wszystkie cztery ule przetrwały zimę. Nie byłem pewny, czy im się uda - podejrzewałem, że czerwony ul (który w ubiegłym roku wszedł w nastrój rojowy) będzie pusty (a nie był), ale doświadczenia z poprzedniego roku się przydały i mieliśmy szczęście (Sharon Stiteler pisała o pszczołach, kiedy ja byłem w trasie.)

Mój pies i moja córka oboje bardzo ucieszyli się z mojego powrotu. Jedno z nich było na kursie i ma już prawo jazdy.

(Jeszcze nie zamieszczałem zdjęcia z wtorku, na którym ja i Neil Jordan jesteśmy wysoko nad Londynem. Oto ono...)

Po powrocie czekało na mnie mnóstwo niezwykłych rzeczy. Nawet nie zdążyłęm uporać się z pocztą, która przyszła pod moją nieobecność, a na moim kuchennym stole leżą dwie wielkie tuby, nie mówiąc już o kilku pudłach, kopertach i wielu innych rzeczach. Rzeczy, które dotąd przyszły pocztą to m.in:


Zbiór "Opowiadania" pod redakcją Ala Sarrantonio i moją. Amerykańskie wydanie wygląda tak:


(Jestem z tej książki niezwykle dumny, począwszy od wspaniałej okładki Toma Gaulda. Autorzy opowiadań w zbiorze, w kolejności wg. spisu treści: Roddy Doyle, Joyce Carol Oates, Joanne Harris, Neil Gaiman, Michael Marshall Smith, Joe R. Lansdale, Walter Mosley, Richard Adams, Jodi Picoult, Michael Swanwick, Peter Straub, Lawrence Block, Jeffrey Ford, Chuck Palahniuk, Diana Wynne Jones, Stewart O'Nan, Gene Wolfe, Carolyn Parkhurst, Kat Howard, Jonathan Carroll, Jeffrey Deaver, Tim Powers, Al Sarrantonio, Kurt Andersen, Michael Moorcock, Elizabeth Hand i Joe Hill. A wszystkie opowiadania są wyjątkowe.)

"Instrukcja", mój wiersz ilustrowany przez Charlesa Vessa.

Mój Dalek, prezent od studia WETA. Na zdjęciu w kuchni, jeszcze nie do końca poskładany:

A tu całkiem złożony, wraz z psem planują przejęcie władzy nad światem.

Więcej rzeczy ze stołu kuchennego już jutro...

....

Na stronie Neverwear, przez całą dobę można zamówić grafikę Molly Crabapple z moim wierszem "Pustynny wiatr" [Desert wind] i przed tę dobę kosztuje 28, zamiast 38$. Jest naprawdę piękna. Trzeba kliknąć, żeby zobaczyć w powiększeniu:


Molly pisze o tym na swoim blogu http://mollycrabapple.com/2010/04/01/my-poster-for-neil-gaiman/, a Nicola Black, która zaprojektowała rysunek opisuje cały proces na http://nicolablack.com/2010/04/neil-gaiman-desert-wind-poster/.

Cat Mihos, właścicielka, szef i geniusz-rezydent strony Neverwear.net sprzedaje te grafiki pod adresem http://neverwear.net/store/index.php?main_page=product_info&cPath=4&products_id=44. Powtarzam, do godziny 16:00 jutro będa kosztować 28$, potem już 38$. (A sądząc po losie poprzednich grafik, będą kosztować 38$ tak długo, aż Cat zauważy, że się kończą i wtedy cena skoczy do 75$.)

(Nie wiem, czy to jest limitowana edycja, jak "100 słów" Jima Lee i "Dzień, w którym przybyły spodki" Jouniego Koponena, czy nie.)

...
Odkryłem właśnie, że zostałem kandydatem do rankingu najbardziej wpływowych postaci 2010 roku w TIME Magazine. Nie sądzę, żebym był szczególnie wpływowy, ale na tej stronie możecie głosować na mnie i na inne osoby. Albo, co ważniejsze, możecie zobaczyć w TIME Magazine moje zdjęcie z przypinką w kształcie TARDISa w klapie.