Idę dziś do Holly na uroczystość rozdania dyplomów. A przecież jeszcze nie tak dawno pisałem na blogu, że wybiera się na uczelnię oraz o tym, co robiliśmy tydzień wcześniej.
W każdym razie, w ciągu najbliższych tygodni dostaniecie parę wstępów. To pochodzi z opowiadania o Doktorze Who autorstwa Paula McCauleya, którą opublikował Telos w 2003r. Książka nosi tytuł “Oko tygrysa” i pojawiła się parę lat przed tym, jak obecna ekipa tak dobrze na nowo wskrzesiła Dr Who.
Natura infekcji
Lata mijają, a dysputy na temat, czy fikcja wywiera wpływ na czytelnika lub widza, wciąż trwają. Czy brutalna beletrystyka wywołuje brutalność u czytelnika? Czy przerażająca fikcja kreuje widza, który jest przerażony lub też uniewrażliwiony na strach?
Odpowiedź nie mnie ani “tak”, ani “nie”. Odpowiedź brzmi “tak, ale”.
Gdy byłem mały, dorośli zawsze narzekali, że Dr Who był zbyt przerażający. Jednak pominęli, jak sądzę, o wiele bardziej niebezpieczny wpływ Dr Who: że ma naturę wirusa.
Oczywiście, że był przerażający. Bardziej lub mniej. Wiele fragmentów oglądałem zza kanapy, a napięcie przy zakończeniu odcinka sprawiało, że cieprpła mi skóra oraz że czułem się zły i oszukany. Ale z tego, co mogę powiedzieć, strach nie miał na mnie najmniejszego wpływu w trakcie dorastania. Prawdziwym powodem do skarg, tym, czego rodzice powinni się bać i na co powinni byli narzekać stanowiło to, co robił z wnętrzem mojego umysłu. Jak malował mój wewnętrzny krajobraz.
W wieku trzech lat, kiedy w przedszkolu pani Pepper robiłem z innymi dziećmi Daleków z małych buteleczek po mleku, wpadłem po uszy, ale o tym nie wiedziałem. Wirus zabrał się do roboty.
Tak, bałem się Daleków, Zarbi i całej reszty. Ale wyciągnąłem inne, dziwniejsze, ważniejsze lekcje z sobotnich emisji w porze popołudniowej herbaty.
Po pierwsze, zostałem zainfekowany ideą, że istnieje nieskończona ilość światów, tylko o krok stąd.
Natomiast drugą częścią wiedzy było to: niekóre rzeczy są większe w środku niż na zewnątrz. I, prawdopodobnie, niekórzy ludzie też są większi w środku niż na zewnątrz.
A to był dopiero początek. Książki pomogły infekcji- pierwsza część "Świata Daleków" oraz różne wydania Dr Who Annual w twardej oprawie. Zawierały pierwsze opowiadania SF jakie napotkałem. To przez nie zacząłem się zastanawiać, czy gdzieś tam daleko istnieją podobne rzeczy...
Jednak największa szkoda miała dopiero nadejść.
To ona: kształt rzeczywistości- sposób, w jaki postrzegam świat- istnieje tylko z powodu Dr Who. W szczególności dzięki “The War Games” z 1969r., wieloczęściową serię, która miała się stać łabędzią pieśnią Patricka Troughtona.
Oto, co zostało dla mnie z “The War Games”, kiedy wpominam je, ponad trzy dekady odkąd je widziałem: Doktor i jego asystenci znajdują się w miejscu, gdzie walczą armie: nieskończone pole bitwy pierwszej Wojny Światowej, na które zostały trasportowane armie z ogółu czasu, porwane ze swoich pierwotnych czasoprzestrzennych lokacji i zmuszone do walki przeciwko sobie. Dziwna mgła przedziela armie i strefy czasowe. Podróż pomiędzy strefami jest możliwa, dzięki białym, pobobnym do pudełek konstrukcji, o rozmiarze i kształcie zbliżonym do niewielkiej windy lub, bardziej prozaicznie, publicznej toalety: wchodzisz w roku 1970, wychodzisz w Troi, Mons lub Waterloo. Tylko że nie wychodzisz naprawdę w Waterloo, ponieważ tak naprawdę jesteś na wiecznej płaszczyźnie, a za tym wszystkim stoi zły geniusz, który zebrał armie, umieścił je tutaj i używa białych pudełek, by móc przemieszczać straże z miejsca na miejsce, poprzez mgły czasu.
Pudełka nazywały się SIDRAT. Nawet mając osiem lat udało mi się to jedno zrozumieć.
W końcu, nie mając innej opcji, niezdolny do rozwiązania historii w inny sposób, Doktor- który, jak się dowiadujemy, jest teraz zbiegiem- wzywa Władców Czasu, własnych ludzi, by zakończyli całą sprawę. A on sam zostaje złapany i ukarany.
To było wspaniałe zakończenie dla ośmioletniego chłopca. Była w tym ironia, którą się rozkoszowałem.
Obejrzenie “The War Games” byłoby teraz bez wątpienia niedobrym posunięciem. I tak już za późno, szkoda zaostała wyrządzona. Przedefiniowała rzeczywistość. Wirus zadomowił się na dobre.
Obecnie, jako poważany pisarz w średnim wieku, wciąż doświadczam nieokreślonego, lecz nieustającego poczucia możliwości, gdy wchodzę do windy, szczególnie małej z białymi ścianami. To, że do tej pory drzwi, które się otworzyły, zawsze zrobiły to w tym samym czasie i świecie, a nawet w tym samym budynku w którym zacząłem, wydaje się całkowicie przypadkowe- dowód braku wyobraźni ze strony reszty wszechświata.
Nie mylę tego, co nie miało miejsca z tym, co stać się nie mogło, i w moim sercu, Czas i Przestrzeń są nieskończenie plastyczne, przepuszczalne, łamliwe.
I wyznam coś jeszcze.
W moim umyśle, Doktorem był William Hartnell, a także Patrick Troughton. Wszyscy inni Doktorzy byli aktorami, choć Jon Pertwee i Tom Baker grali prawdziwych Doktorów. Reszta z nich, nawet Peter Cushing, udawali.
W moim umyśle Władcy Czasu istnieją i są niepoznawalni- pierwotne siły, które nie mogą być nazwane, jedynie opisane: Master, Doctor itd. Wszystkie wyobrażenia domu Władców Czasu są, w moim umyśle, całkowicie niekanoniczne. Miejsce, w którym istnieją, nie może być przedstawione, ponieważ jest poza zdolnością wyobrażania. To zimne miejsce, które istnieje jedynie w biało-czarnej formie.
Najprawdopodobniej to dobrze, że nigdy nie dobrałem się do Doctora. Tak wielu zdarzeń bym nie stworzył.
Ostateczne powiązanie z Dr Who- ponownie z workowatospodniowej ery Troughtona, kiedy niekóre rzeczy były dla mnie bardziej prawdziwe- ukazało się, patrząc z perspektywy czasu, w serialu telewizyjnym “Nigdziebądź”.
Nie w oczywistych miejscach- na przykład decyzji BBC, że “Nigdziebądź ma być nakręcone na taśmie, jako półgodzinne odcinki. Nawet nie w postaci Marquisa de Carabas, którą napisałem- a Paterson Joseph odegrał- tak jakbym tworzył Doktora od początku i chciał stworzyć go tak tajemniczym, tak niewiarygodnym i tak dziwacznym jak wcielenie Williama Hartnella. Natomiast w samym pomyśle, że pod tym światem istnieją inne, że London sam w sobie jest magiczny i niebezpieczny oraz że podziemne tunele są w każdym szczególe tak odległe i tajemnicze, że mogłyby kryć w sobie yeti niczym odległe Himalaje. Pisarz i krytyk Kim Newman podczas kręcenia “Nigdziebądź” zwrócił mi uwagę, że pomysł ten zaczerpnąłem zapewnie z historii z ery Troughtona nazwanej “The Web of Death” (“Śieć śmierci”)
Kiedy to powiedział , zrozumiałem, że trafił w sedno, kiedy przypomniałem sobie ludzi z latarkami odkrywająych podziemie, wiązki światła przełamujące ciemność. Wiedza, że istnieją światy pod spodem... tak, właśnie stąd ją wziąłem.
Zdałem sobie sprawę z przerażeniem, że skoro złapałem wirusa, obecnie zarażam innych.
Co jest, prawdpopodobnie, jedną ze wspaniałości Dr Who. Nigdy nie umiera, bez względu na nic. Jest wciąż poważny i wciąż niebezpieczny. Wirus krąży, choć niewidoczny i zagrzebany, niczym zbiorowa mogiła po epidemii.
Nie musisz mi wierzyć. Nie teraz. Ale powiem ci jedno. Następnym razem, gdy wejdziesz do windy w obskurnym biurze i pomkniesz w górę paręnaście pięter, wtedy, tuż zanim otworzą się drzwi, zastawnowisz się, choćby przez chwilę, czy za nimi natrafisz na jurajską dżunglę, księżyce Plutona lub też w pełni wyposażony dom przyjemności w samym sercu galaktyki...
Wtedy właśnie odkryjesz, że także jesteś zainfekowany.A wtedy drzwi się otworzą, zgrzytając niczym cierpiący wszechświat, a ty zmrużysz oczy oślepiony światłem odległych słońc i zrozumiesz...
NEIL GAIMAN
19 sierpnia, 2003r.
1 komentarz:
neil nawet ze zwykłego wstępu potrafi stworzyć sztukę...
Prześlij komentarz