Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia psa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia psa. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 marca 2012

Edgar i Niepomyślne Wiatry

Neil napisał w niedzielę 22 stycznia 2012 o 19:18

Ostatni tydzień był nie do zniesienia: w niedzielę zostawiłem w samolocie swojego Macbooka Air i resztę tygodnia spędziłem na zajęciach typu telefonowanie do serwisu, dowiadywanie się, że urządzenie śledzące, które miało znajdować się w komputerze owszem, było w nim, ale nie zostało aktywowane, kupowanie nowego komputera etc. Nie napisałem tego, co miałem w tym tygodniu napisać. Byłem mocno marudny.

Ale ten stracony tydzień spędziłem na powracaniu do formy i zakupach. Mam teraz iPada, w którym zaczynam się zakochiwać. (Co dziwne, od iPhone'a wolę swojego Nexusa Androida. Xoom nigdy mi się nie podobał i wciąż go nie lubię - mam go, ale używam go głównie jako odtwarzacza do Audible, a podjęte na początku tygodnia próby pisania na nim, na klawiaturze połączonej przez bluetooth, był wręcz bolesne. Ale jeszcze w sierpniu w Edynburgu spodobał mi się iPad Amandy, spontanicznie postanowiłem kupić sobie swój własny i gdy zacząłem na nim pracować odkryłem, że pisze się na nim łatwo i przyjemnie.)

A tego ranka otrzymałem e-mail z wiadomością, że to nad czy miałem pracować przez cały tydzień i z czego napisałem już 15 stron...

... zmieni się tak drastycznie, że gdybym się tym zajmował, zmarnowałbym tydzień pracy, a więc jestem szczęśliwy.

A coś, co złościło mnie przez cały tydzień też już się jakoś wyjaśniło. Czyli miałem tydzień wolnego, na który normalnie bym sobie nie pozwolił i choć był to tydzień marudny to wszystko skończyło się dobrze.

A w poniedziałek rano dowiedziałem się, że za opowiadanie "Sprawa śmierci i miodu" jestem nominowany do Nagrody Edgara przyznawanej przez Mystery Writers of America. Rzadko piszę kryminały i nie byłem dotąd nominowany do Nagrody Edgara, więc ogromnie się cieszę. (Opowiadanie znajduje się w antologii Studium w Sherlocku i nie jest dostępne online, ale możecie poczytać o nim tutaj.)


Mój znajomy Dr Dan przyniósł mi płytę CD. "Oglądam te wszystkie twoje zdjęcia" powiedział, "na których jesteś do siebie zupełnie niepodobny. Latem zrobiłem ci zdjęcie, które mi się podoba. Na nim jesteś do siebie podobny."


Mnie również się to zdjęcie podoba, po części dlatego, że widać na nim siwe włosy. Nie przepadam za niektórymi rzeczy w starzeniu się (np. pogarszający się wzrok) ale większość jest dość przyjemna. Mam wrażenie, że moja twarz coś wyraża - a gdy byłem młody wydawało mi się, że nie ma w niej nic charakterystycznego, więc nosiłem wielkie ciemne okulary i wielkie skórzane kurtki, żeby ludzie mieli co zapamiętać. Ale teraz moja twarz wydaje mi się bardziej moja, choć czasem gdy spoglądam w lustro niepokojąco przypomina twarz mojego ojca.

Ostatnio było tu bardzo zimowo, ale dziś się ociepliło do temperatury już-nie-diabelnie-zimnej, dałem radę wyciągnąć telefon i - co ważniejsze - zdjąć rękawiczki, żeby dało się porobić zdjęcia psom. Które na tle śniegu często są niewidoczne.

Cabal.




Lola, czekająca z nadzieją, że wiewiórka, która wbiegła na drzewo zbiegnie z powrotem na dół, żeby mogła pobawić się nią jak gryzakiem.


Lola zwiedza zamarzniętą rzekę


I kilka opatulonych na zimę uli. Wewnątrz pszczoły kłębią się w kulach wielkości piłki do nogi i wytwarzają ciepło.


Rozpoczął się chiński rok smoka, więc dla moich przyjaciół w chinach nieudolnie nabazgrałem smoka. Powstał na podstawie rysunku starożytnego smoka, który miał trzy palce u tylnych łap, ale i tak był chiński...


Nie wiem, czy ktokolwiek w Chinach będzie mógł zobaczyć to z powodu Wielkiego Chińskiego Firewalla, ale dla tych, którzy mogą: 恭喜发财

niedziela, 26 grudnia 2010

Anatomia gatunków wędrujących

Neil napisał w czwartek 9 grudnia 2010 o 12:13

Nie przeszkadza mi, że muszę wychodzić z psami na spacer. Lubię je wyprowadzać.

Przeszkadza mi natomiast wszystko, co muszę przed takim spacerem zrobić, gdy temperatura, jak teraz, spada poniżej 0 °F (-18 °C). Ciepłą bieliznę i dwa swetry zakładam tak czy inaczej. Na to kombinezon narciarski, ciepłe rękawiczki i ciężkie buciory. Do tego maska narciarska i wielka ujgurska czapka... Wyglądam jak nieudany żydowski ninja.


Nawet kiedy pracuję w swojej altance, przy tej temperaturze mimo włączonych grzejników będę siedział w znoszonej skórzanej kurtce i ogromnym szaliku w stylu Doctora Who...



Kiedy 18 lat temu zamieszkałem w tej części świata zauważyłem dziwne zjawisko. Znajomi, którzy stąd pochodzili i bardzo im się tu podobało, którzy tworzyli również tutejszą scenę i światek artystyczny Minneapolis nagle, zupełnie niespodziewanie ogłaszali, że wyjeżdżają i to na dobre. Sprzedawali wszystko i wyruszali Na Południe. Zawsze Na Południe.

Pomyślałem, że to bardzo dziwne. Przecież byli tu tacy szczęśliwi.

Wydawało się to nieco złowieszcze.

Dziś na spacerze z psami dotarło to do mnie wreszcie. Nagle zimno i myśl, że każdy spacer z psami w ciągu najbliższych dwóch, trzech, czy nawet pięciu miesięcy, czy to za dnia...

czy w nocy...


...będzie wymagał przygotowań godnych kosmonauty wyruszającego na powierzchnię planety niesprzyjającej ludzkiemu życiu. Za każdym razem. I będę niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedy temperatura wzrośnie do 0 °F, bo wtedy oddychanie nie sprawia bólu i nie potrzeba stosować absurdalnych warstw przed wyjściem na zewnątrz, a psy też świetnie się na dworze czują.

Pomyślałem sobie: założę się, że Karaiby o tej porze roku muszą być naprawdę przyjemne.

I poczułem, że pod kombinezonem przeszedł mnie dreszcz, który nie miał nic wspólnego z niską temperaturą. Pomyślałem: na pewno oni myśleli dokładnie to samo. Ci, którzy Wyruszyli Na Południe.

Nie sądzę, żebym miał do nich dołączyć. Jeszcze nie teraz. Ale zdecydowanie ich rozumiem.
...

Skrzynka FAQ jest kompletnie zapchana. Zaznaczyłem sobie kilkaset pytań. Spróbujmy odpowiedzieć na kilka z nich:

Razem z moją żoną, Kestrell (która ma oczy Delirium), wybieram się za kilka miesięcy do Nowego Orleanu. Ona chciałaby zajrzeć do sklepu, w którym kupiłeś swój urodzinowo-ślubny cylinder. Mógłbyś podać jego nazwę?

To był sklep Fleur de Paris (http://www.fleurdeparis.net). Wspaniałe kapelusze, uroczy ludzie, Holly kupiła tam również prześliczną sukienkę. Natomiast Amanda kupiła sobie sukienkę, a także inne rzeczy, w Trashy Diva, który jest sklepem o wiele bardziej eleganckim, niż sugerowałaby jego "tandetna" nazwa.

Mój cylinder (i wiele innych kapeluszy zakupionych w tym samym czasie, tak że pod koniec wyglądało to jak jakiś zjazd kapeluszników) jest marki Meyer the Hatter - http://www.meyerthehatter.com/meyer/. Naprawdę bardzo mi się tam podobało, mają naprawdę świetną obsługę. Po zakupie kapelusza (który musieli dla mnie nieco dopasować) wróciłem do tego sklepu ze znajomymi i właściciel, Sam Meyer, zabrał mi mój kapelusz i wręczył inny, jeszcze lepiej dopasowany do mojej głowy, bo właśnie przyszła do nich świeża dostawa. Idealne dopasowanie mojego kapelusza było dla niego kwestią dumy zawodowej.
...

W archiwum Twojej strony znalazłem wpis na temat tego, czy college jest konieczny, jeśli ktoś chce zostać pisarzem, ale moje pytanie sięga nieco dalej. W szkole średniej znany byłem z tego, że piszę. Dostałem kilka nagród (choć nie są one znaczące, w końcu to tylko liceum), a w ostatniej klasie ogłoszono mnie Największym Intelektualistą spośród ponad 650 uczniów z mojego rocznika, gdzie średnia oceną było "C".

W tej chwili jestem nieszczęśliwym studentem
Middle Tennessee State University i po jednym semestrze zastanawiam się, czy nie rzucić studiów. Przez nie kompletnie zniknęła moja miłość do pisania i co nawet gorsze - do czytania. Od dwóch miesięcy nie przeczytałem ani jednej książki, niczego się nie nauczyłem i nie napisałem niczego, co by mi się podobało. Usunięto mnie z grupy zajęć pisarskich po tym, jak profesor (który rzekomo mnie faworyzował) upomniał mnie w e-mailu na temat nieobecności. Mam prawie dwadzieścia lat, nigdy nic nie wydałem, nie mogę znaleźć pracy, a kiedy przekonałem się na czym polega praca wykładowcy, nie chcę już nim zostać.

Zastanawianie się nad rzuceniem studiów sprawiło, że wiele straciłem. Wielu znajomych i członków rodziny (w tym moja matka), a także mój niegdysiejszy mentor (nauczyciel łaciny i mitologii z ogólniaka) praktycznie nie chcą mnie znać. Również dlatego rzuciła mnie dziewczyna (nie jest mi bardzo przykro z tego powodu, ale to istotny fakt) i jeśli ostatecznie podejmę tę decyzję, prawdopodobnie zostanę wyrzucony z domu.

Moim ratunkiem jest, i było od zawsze, opowiadanie nad którym pracuje od pięciu lat. Jestem w nim kompletnie zakochany i jestem pewien, że będzie szło świetnie, dopóki jego powstanie napędza ta właśnie miłość.

Doskonale rozumiem, że życie będzie o wiele trudniejsze bez dyplomu i pamiętam, że pisałeś: "jeśli redaktorowi spodoba się pierwsza strona, przewróci ją i będzie czytać dalej" niezależnie od tego, czy mam dyplom. Jednak moje pytanie brzmi...

Czy w takich okolicznościach rzucenie studiów to słuszna decyzja? Czy jestem raczej leniwym, zarozumiałym dzieciakiem, który uważa, że pozjadał wszystkie rozumy? Czy niezrozumianym pisarzem, który podąża własną ścieżką? Albo jeszcze lepiej - kimś w pełni przekonanym, że sprawiedliwość jego pieśni oddać może tylko jego własny głos (lub pióro). (Czytałem ponownie "Chłopaków Anansiego")

Pytałem swoich wykładowców; oni obiektywnie widzą moją sytuację. Pomyślałem, że zapytam Ciebie, skoro zawsze tak chętnie odpowiadasz na pytania na blogu i osobiście oraz dlatego, że w tym, co piszę często stosuję bogów i mitologię jako metaforę. Wiem dobrze, że nie masz odpowiedzi na wszystko, ale będę dozgonnie wdzięczny za Twoją opinię.

Niezależnie od tego, czy odpowiesz, dziękuję, że zechciałeś poświęcić mi swój czas i niecierpliwie oczekuję Amerykańskich bogów na srebrnym ekranie.
-Levi


Pytasz, czy powinieneś rzucić studia albo zrobić sobie przerwę? Brzmi, jakbyś już zadecydował.

Myśl o pisarzu, który traci zainteresowanie pisaniem i czytaniem niezwykle mnie smuci. A oprócz tego mam jeszcze dwie uwagi. Pierwsza to, jak sam powiedziałeś (a i ja o tym wspominałem w przeszłości), nikt nie będzie pytał cię o wykształcenie zanim sięgnie po twoją książkę.
Może powinieneś przez jakiś czas zająć się czymś innym lub postudiować coś innego. Spróbuj popracować jako dziennikarz albo pojeździj po świecie. Nazbieraj doświadczeń, o których pewnego dnia będziesz pisać. (Niewielu jest dwudziestolatków, którym poradziłbym rzucić wszystko i pisać książki.)
Druga uwaga jest taka, że cieszę się, że poniższy list przyszedł kilka dni po twoim. Jak Diane sama napisała, jest długi. A także fascynujący.

Cześć Neil,
Wybacz, że to będzie długi list, ale myślę o tym już od dawna.

Od czasu do czasu początkujący pisarze pytają cię w listach, czy warto iść do college'u i studiować pisanie [creative writing]. Radzisz im i mówisz, co trzeba robić, by zostać pisarzem, ale z zastrzeżeniem, że nie możesz nic powiedzieć o kursie, na którym sam nigdy nie byłeś. Chciałabym dołożyć swoje trzy grosze i ponad 20 lat doświadczenia. Dyplom [BA] z creative writing otrzymałam w 1987, w zeszłym roku uzyskałam stopień MFA z pisania prozy. Jestem asystentką z przedmiotu, który muszą zaliczyć wszyscy studenci pisania, aby otrzymać dyplom z creative writing.

Po pierwsze, wielu prowadzących uniwersyteckie kursy z tego przedmiotu pracuje w ten sposób, bo jako pisarze nie mogą się utrzymać. Praktycznie wszyscy poeci są zmuszeni do pracy jako nauczyciele, aby mogli się zajmować pisaniem, bo za poezję już nikt nie płaci. Ale wielu pisarzy/wykładowców zajmuje się tym przedmiotem, bo ich dzieła nie mają szansy znaleźć odpowiednio szerokiej publiczności. Istnieją wyjątki, np. Zadie Smith i Jane Smiley. Prowadzenie takich zajęć może być też atrakcyjne dla uznanych pisarzy (czyt. tych, którzy osiągnęli sukces finansowy) na jeden, czy dwa semestry, ale utrzymanie ich na stanowisku na stałe (na etacie) jest trudne ze względu na wymogi stanowiska, konieczność udziału w komisjach egzaminacyjnych itd. Potrzeba siedmiu lat, aby zostać stałym członkiem kadry wykładowców. Jedna z moich wykładowczyń opuściła właśnie uniwersytet, bo podpisała kontrakt na swoją pierwszą powieść, opiewający na sumę z sześcioma zerami. Nie spodziewam się, żeby miała jeszcze wrócić do tej pracy, bo już zwyczajnie nie musi, choć jest znakomitym wykładowcą i lubiła uczyć.

Jednym słowem, personel interesuje się przede wszystkim artystyczną stroną prac, które powstają. Na tym się znają i tego uczą. Jednym z głównych produktów kursów pisania nie są wzięci pisarze, ale nauczyciele prowadzący takie właśnie kursy - dla szkół podstawowych i średnich, lokalnych college'ów i uniwersytetów. Są jednak wyjątki! Wielu pisarzy po kursach w Iowa i Teksasie, stypendiach Stegnera na Stanford i innych renomowanych programach (ale są one zazwyczaj podyplomowe) mogą wykorzystać takie uprawnienia, gdy szukają agentów i wydawców. Pozostali nie zyskują wiele poważania ze względu na ukończenie takiego kierunku i nawet tytuł niewiele pomoże, bo nie wymaga się go przy przyjmowaniu na te studia. Przychodzi się na zajęcia i dostaje tytuł niezależnie od jakości tego, co się pisze.

Na kursie creative writing można nauczyć się bardzo wiele na temat warsztatu: jak rozwijać postaci, jak pracować nad poszczególnymi elementami narracji i otrzymać od innych pisarzy konstruktywną krytykę własnej twórczości. Najczęściej forma kursu to warsztaty, na których rozdaje się wszystkim do przeczytanie swoje opowiadanie i na następnym spotkaniu jest ono omawiane. W zależności od prowadzącego może to być doświadczenie wartościowe lub miażdżące. Jeśli osoby z twojej grupy pragną zniszczyć każdego innego pisarza, bo postrzegają go jako konkurencję, taki warsztat może mieć destrukcyjny wpływ na młodego pisarza, który dopiero zaczyna szukać własnego głosu. Czy będą to dobre warsztaty, czy nie, trafisz na grupę ludzi, którzy chcą tworzyć SZTUKĘ i będą szydzić ze wszystkiego, co nie ma literackich aspiracji.

Kursy takie nie nauczą za to, jak zostać pisarzem, którego dzieła są wydawane. Większość programów nie wspomina słowem o biznesowej stronie pisarstwa. Nie uczą jak czytać umowy, szukać publikacji, które zechcą przyjąć to, co piszemy, szukać agentów lub w jakikolwiek sposób zarabiać na pisaniu. Co prawda niewielu pisarzy utrzymuje się wyłącznie z pisania, to programy creative writing nie planują przygotować swoich uczestników do rynku pracy. Myślę, że to właśnie tabu sprawia, iż na większości tego typu kursów niemile widziane są gatunki typu s-f, fantasy, powieść historyczna, romanse, czy literatura młodzieżowa (choć ostatnio zaczynają powstawać kursy pisania poświęcone temu właśnie gatunkowi). Pisanie wszystkiego, co nie mogłoby się znaleźć w księgarni na półce z literaturą piękną będzie odradzane, a w niektórych przypadkach wręcz zabronione na zajęciach.

Nie rozumiem skąd te uprzedzenia, skoro jest tyle wspaniałych opowiadań należących do rozmaitych "gatunków", które trafiły do kanonu literatury: Nowy wspaniały świat, Rok 1984, Sto lat samotności, praktycznie wszystko, co napisała Ursula LeGuin. Również Twoja twórczość, Neil, szybko staje się częścią kanonu. Nie mam pojęcia skąd biorą się takie uprzedzenia w programie kursów pisarskich. Są oczywiście wyjątki - kursy, w których wspiera się pisarzy niezależnie od gatunku, który tworzą, ale trzeba się ich naszukać i pytać "czy inne gatunki są dozwolone".

W młodości pisałam sporo science fiction i fantasy. W wieku 13 lat napisałam ponad dwustustronicową powieść fantasy, a jeszcze przed pójściem do college'u wysyłałam swoje opowiadania do Asimova i innym magazynów. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że interesuje mnie creative writing i tego chcę się uczyć, ale już podczas pierwszych zajęć prowadząca ustaliła zasady. Interesowała ją tylko tradycyjna proza, żadne odmiany. Tak było przez cały okres moich studiów i chyba z tego powodu jeszcze przez kilka lat po skończeniu uczelni nie mogłam się odnaleźć jako pisarka. Nie wiedziałam już, co chcę pisać, a nie chciałam pisać tego, czego oczekiwali ode mnie i co chwalili wykładowcy.

Piszę o tym ze względu na prowadzącą i to, co zrobiła w ciągu ostatnich paru miesięcy. Tytuł MFA otrzymałam w maju, ale w semestrze jesiennym jestem asystentką prowadzącej zajęcia. Jeden ze studentów w jej grupie pisał powieść fantasy, moim zdaniem całkiem niezłą. W połowie semestru prowadząca zaczęła powtarzać asystentom: "czy nie mówiłam, że nie toleruję innych gatunków" i mówić o tym, jak okropne jest to, co ów student napisał. Wraz z innym asystentem broniłam jego pracy, nam obojgu bardzo się podobała. Na wczorajszym spotkaniu przed zajęciami profesor opowiedziała nam o swoim pomyśle, aby studenci musieli podpisać swego rodzaju umowę, że nie będą pisać nic poza "zwykłą" prozą. Jeden z powodów, które podała brzmiał: są za młodzi, żeby tworzyć w innych gatunkach. Pomyślałam sobie: "za młodzi? Neil Gaiman napisał Sandmana mając dwadzieścia parę lat i dzięki temu zmienił całą branżę. Dlaczego oni mieliby być za młodzi?" Po zajęciach rozmawiałam w tym studentem, jak pisarz z pisarzem i powiedziałam mu, że jeśli prowadząca rzeczywiście zrobi, co zamierzała, powinien ją zignorować i nie brać tego do siebie, bo nikt nie ma prawa mówić pisarzowi, co pisać.

Pisze o tym ze względu na pytania o kursy pisarskie, które zadają Ci młodzi pisarze i chcę zwrócić uwagę na dyskryminację wobec pewnych gatunków. Jeśli ktoś potrafi odsunąć na bok swoje opowiadanie fantasy i pracować nad nim samodzielnie, a na zajęcia pisać realistyczną prozę - świetnie, college i kierunek creative writing jest właśnie dla niego. Patrząc na obecna sytuację, nie ma co spodziewać się pozytywnego feedbacku na temat swojej twórczości. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli chce się stać lepszym pisarzem tworzącym te "inne" gatunki, najlepsze co można zrobić to dużo czytać i dużo pisać. Jeśli ktoś chce koniecznie pomocy z zewnątrz musi poszukać warsztatów, grup, konferencji i spotkań z pisarzami, gdzie będą oni opowiadać o swoim rzemiośle. Stopień naukowy lepiej zdobyć w interesującej go dziedzinie, jak historia lub psychologia, która dostarczy materiału do pisania.

Dzięki za wysłuchanie,
Diane Glazman


Dziękuję, że napisałaś i to tak wyczerpująco.

Myślę, że dla osób piszących SF czy fantasy niezły będzie Clarion. http://clarionfoundation.wordpress.com/). Kilka lat temu uczyłem u nich, a John Scalzi, który będzie prowadził zajęcia w tym roku pisze o tym na http://whatever.scalzi.com/2010/12/02/clarion-submission-period-open/. Kat Howard, uczestniczka zajęć w roku, kiedy tam uczyłem opisała swoje wrażenia na blogu http://strangeink.blogspot.com/2010/12/most-wonderful-time-of-year.html i powinni go przeczytać wszyscy zainteresowani warsztatami.

Nie prowadziłem zajęć na Clarion West - http://www.clarionwest.org/ - ale zestawienie tegorocznych prowadzących jest niesamowite.

A na tej stronie można znaleźć zestawienie wszystkich warsztatów/obozów treningowych dla pisarzy SF/fantasy: http://www.johnjosephadams.com/2007/10/article-basic-training-for-writers/

...
Właśnie wysiadł prąd. Potem się włączył. Znów wysiadł, wrócił, wysiadł ponownie. I wrócił.
Kiedy w ciepłych miejscach wysiada prąd, ludzie specjalnie się nie przejmują, prawda?

...
Jutro będę opowiadał o komiksach na TALK OF THE NATION. Właściwie to już dzisiaj.

Wywiad Kevina Smitha ze Smodcastle, jest w dwóch trzecich dostępny:
część pierwsza na http://smodcast.bandcamp.com/track/chapter-1-the-neil-amanda-interview
(To jest sam wywiad).


Już za moment zamieszczona zostanie ostatnia część, w której czytam "Being an Experiment..." i z pomocą Kevina i Amandy przedstawiam scenkę z Bilquis z pierwszego rozdziału Amerykańskich bogów.
...
Na koniec artykuł z Boing Boing o Kairze, nie tym w Egipcie, tylko tym w stanie Illinois, o którym ostatnio często myślę przy okazji przygotowywania jubileuszowego wydania Amerykańskich bogów. Choć uważam, że nazwanie przez Cory'ego miasta "wymarłym" jest przesadą, to sytuacja rzeczywiście nie wygląda najlepiej. A z tego wpisu dowiedziałem się o problemach, na jakie natknęli się ludzie chcący otworzyć tam punkową kawiarnię (teraz jest na sprzedaż).

niedziela, 19 grudnia 2010

W Moim Miodzie Jest Płaczący Anioł i Inne Prawdziwe Historie

Neil napisał w niedzielę 5 grudnia 2010 o 19:04

Na Święto Dziękczynienia wybrałem się do LA, żeby spędzić je z rodziną Amandy, ale zanim tak dotarłem Kevin Smith przeprowadził ze mną i Amandą pierwszy wywiad z serii "Starf*cking", na żywo, z publicznością, w Smodcastle - teatrze w Hollywood, w którym mieści się 50 widzów. Show trwał trzy godziny, a może i dłużej, bo Kevin z nami rozmawiał, potem Amanda grała, potem ja przeczytałem opowiadanie "Being An Experiment...", po czym zmusiłem oboje, żeby zaprezentowali ze mną scenę z Amerykańskich bogów.

Wkrótce będzie można tego posłuchać na http://smodcast.bandcamp.com (i ściągnąć zapłaciwszy 90 centów za wszystkie trzy części lub więcej, jeśli czujecie się wystarczająco zamożni - wszystko trafia na konto The Wayne Foundation) (a tu opisana jest misja Wayne Foundation).


(Zdjęcia: Allan Amato)

Amanda podczas próby.

A kiedy było już po wszystkim poczułem się jak po służbie i przestałem robić zdjęcia, więc wszystkie późniejsze przygody są fotograficznie nieudokumentowane. Spotkałem mnóstwo znajomych, jechałem pociągiem (film Christophera Salmona The Price osiągnął ustalony na kickstarterze cel, kiedy jadłem śniadanie w pociągu z Los Angeles do Santa Fe. Złożyło się na to 2001 osób. Jesteście najlepsi.) grałem na harmonijce klawiszowej z trzyletnim siostrzeńcem Amandy Ronanem, poprawiłem scenariusz filmowy i przejrzałem jubileuszowe wydanie Amerykańskich Bogów.

Zamierzałem napisać o emisji w NPR audycji Science Friday Broadcast na temat ceremonii przyznania Antynobli 2010 (o której pisałem tutaj http://journal.neilgaiman.com/2010/09/banned-books-and-ig-nobels.html) na stronie http://www.npr.org/2010/11/26/131608853/silly-science-honored-with-ig-nobel-prizes (podcast można ściągnąć tutaj).

Potem wróciłem do domu, trafiłem na śnieżną zamieć i w słoiku miodu znalazłem Płaczącego Anioła. (Zdjęcie i próby wyjaśnienia można znaleźć na http://www.birdchick.com/wp/2010/12/lets-get-weird-with-honey/).
Większość czasu w ostatnich dniach poświęciłem na gonienie terminów. Zdarzało mi się także wyprowadzać psy. (Uwielbiam to zdjęcie. Tak trudno sprawić, żeby oba jednocześnie patrzyły w dobrą stronę.)

Cabal z każdym dniem chodzi coraz lepiej.

Śnieg to dla Loli zupełna nowość. Biega z wywieszonym językiem i caly czas próbuje go lizać.
Białe psy znikają w śniegum zwłaszcza podczas wieczornych spacerów. Naprawdę znikają. Z przodu widać nosy i oczy. Z tyłu są niewidzialne...

Zdfjęcia powyżej zrobiłem telefonem Nexus 1, z aplikacją Vignette. (Wspominałem o tym w NPR http://www.publicradio.org/columns/marketplace/tech-report/2010/12/neil-gaimans-favorite-photography-app-vignette-for-android.html)

Zdjęcie poniżej zrobiłem prawdziwym aparatem: Lomo LC-A+. Ludzie, którzy się zajmują Lomo przeprowadzili ze mną wywiad (pytania można przeczytać na http://www.lomography.com/magazine/competitions/2010/12/02/lomoamigo-neil-gaiman-interview-rumble-winner-announcement) i dają czytelnikom bloga/Facebooka/Twittera 15% zniżki na asortyment sklepu (link do sklepu w USA) przy podaniu kodu NEILHIMSELF.


Dobrze. Jutro więcej bloga. A nie tylko lista rzeczy, o których chcę wam opowiedzieć...

niedziela, 25 lipca 2010

Normalne funkcjonowanie zostanie przywrócone najszybciej jak to możliwe

Neil napisał w piątek 23 lipca 2010 o 11:41

Kilka lat temu BBC World Service przygotowało adaptację "Chłopaków Anansiego". Jestem wielkim fanem słuchowisk i wielbicielem reżysera, który się tym zajmował, ale coś poszło nie tak. Najgorsze stało się już na samym początku, kiedy zmagające się z cięciami budżetowymi i ograniczaniem czasu na słuchowiska World Service postanowiło wyprodukować godzinną adaptację. A kiedy powieść próbuje się przerobić na godzinną adaptację dzieją się złe rzeczy. I pomimo znakomitej obsady, produkcji i porządnego jak na takie warunki scenariusza - nie byłem zadowolony. Wydawało mi się, że zrobili z tego streszczenie przypominające książki Readers' Digest.

Postanowiłem sam napisać scenariusz serialu na podstawie "Chłopaków Anansiego". Jak tylko podjąłem tę decyzję, zadzwonił do mnie Hollywoodzki Producent.

"Byłem w trasie z [gwiazdą, która na razie pozostanie anonimowa]", powiedział. "I na lotnisku kupiłem sobie Chłopaków Anansiego, żeby mieć coś do poczytanie w samolocie. Zaczęliśmy czytać sobie fragmenty i robiliśmy to do końca podróży. Czy możemy z tego zrobić film? Napisałbyś do niego scenariusz?"

Zwykle nie zgadzam się na pisanie filmowych adaptacji własnych utworów. Ale chciałem, żeby powstała wersja "Chłopaków Anansiego" z której będę wreszcie dumny, a po wersji radiowej miałem tylko ochotę powtarzać "Nie, to nie o to mi chodziło". Więc się zgodziłem.

Zostawiłem sobie trochę czasu, żeby nad tym popracować. Pracę nad scenariuszem miałem zacząć pod koniec marca 2009.

Na początku marca 2009 mój dotąd zupełnie zdrowy ojciec niespodziewanie zmarł na atak serca podczas spotkania biznesowego.

Co dziwne, na samym początku "Chłopaków Anansiego" na atak serca niespodziewanie umiera ojciec Grubego Charliego Nancy. To wydarzenie stanowi zawiązanie akcji, ale jego atak serca jest nieco krępujący i zabawny. Atak serca mojego ojca nie był.

Przez prawie rok otwierałem program to tworzenia scenariuszy Final Draft [ang. ostateczna wersja], otwierałem scenariusz "Chłopaków Anansiego", przeglądałem te trzy czy cztery strony, które udało mi się napisać. Dopisywałem zdanie, albo jakieś kasowałem. Potem zamykałem program i brałem się za coś innego. Napisałem opowiadanie. Popracowałem nad książką. Pisałem na blogu. Cokolwiek innego. Byle nie pisać tego scenariusza.

Ciągnęło się to do marca tego roku. Wtedy pojechałem do LA na ceremonię wręczenia Oscarów, bo "Koralina" była nominowana do nagrody za najlepszą animację. Napisałem nawet scenariusz do wywiadu, do którego animację zrobił Travis Knight, a który wyświetlono podczas ceremonii. Jestem pewien, że spośród zrobionych przeze mnie dotąd rzeczy, ta miała największą widownię. Wieczór Oscarowy wypadł w rocznicę śmierci mojego ojca. To był bardzo dziwny, smutny dzień. Był o tyle gorszy, że wiem, że powinienem się dobrze bawić, a nie mogłem.

Ale to wydarzenie zamknęło pewien okres. Kiedy wróciłem do domu, usiadłem do pracy nad scenariuszem "Chłopaków Anansiego", z małą przerwą na scenariusz do "Doctora Who", który z serii 5 przeskoczył do 6 (napisałem Bardzo Kosztowny Odcinek. Nie planowałem tego. Po prostu tak wyszło i w budżecie 5 serii nie starczyło dla niego miejsca.) i musiałem go trochę przerobić, bo seria 5 nie jest serią 6. A ponieważ kalendarze produkcji telewizyjnych nie czekają na nikogo, potrzebowali go na już.
Tymczasem "Chłopaki Anansiego" miały i tak niewiarygodne wręcz opóźnienie.

Gdzieś po drodze uznałem, że przestanę pisać na blogu, dopóki nie skończę obu scenariuszy. W ten sposób będę martwił się o jedną rzecz mniej. A myśl o blogu będzie mnie napędzać do zakończenia pracy.

19 lipca oddałem szóstą wersję swojego odcinka "Doctora Who".

A w ten poniedziałek oddałem pierwszą wersję scenariusza do "Chłopaków Anansiego". (Uważam, że jest całkiem niezły.)

Pewnie myślicie, że powinienem móc wrócić do pisania bloga. A jest o czym pisać. Pies Cabal dochodzi do siebie po operacji karku. (Właśnie zdjęli mu szwy. Osobom, które pytały o dwunastocentymetrową ranę na jego karku odpowiadałem, że przeszczepiliśmy mu mózg goryla. Kłamałem.) Lola, surrealistyczny szczeniak, z każdym dniem staje się większa i bardziej skoczna, jak skrzyżowanie Tygryska z Andre Bretonem, tylko biała. Stara kocica Księżniczka robi się coraz bardziej marudna i coraz bardziej szalona. Amanda właśnie wypuściła album
“Amanda Palmer Performs the Popular Hits of Radiohead on her Magical Ukulele” [Amanda Palmer wykonuje popularne piosenki Radiohead na swoim magicznym ukulele], który świetnie sobie radzi.
Album jest dostępny tylko na winylu i w wersji elektronicznej, która będzie was kosztować 84 centy - tyle kosztują prawa do piosenek Radiohead i transakcja. I co dziwne, nie są to żadne nowości. Posłuchajcie.
Pszczoły ciężko pracują, jagody dojrzewają. Doskonała pogoda do pisania na blogu.
Powinienem też zareklamować Coilhouse Magazine. Jestem w numerze 5.
Poza tym - jak tylko oddałem "Chłopaków ...", przyszła wiadomość od zespołu "Doctora Who", że będę musiał przygotować jeszcze jedną wersję scenariusza. W pisaniu książek i komiksów najwspanialsze jest to, że budżet jest nieograniczony: tyle samo będzie kosztowało narysowanie takiej czy innej rzeczy, napisanie takiej, czy innej strony. Za to w telewizji są fundusze na charakteryzację albo efekty komputerowe, ale nie na jedno i drugie (szybko! zdecyduj się! a teraz popraw scenariusz tak, żeby wszystko się zgadzało) albo mogą ci nagle powiedzieć, że nie, nie uda się zrealizować Podwodnej Sekwencji Tanecznej Syren, bo kamery do kręcenia pod wodą zużyją budżet zanim jeszcze zacznie się planować syrenie ogony, ale mamy już gotowe ptasie kostiumy, więc czy możesz przerobić wszystkie syreny na ptaki? I jesteś pewien, że możesz, tylko nie potrafisz wmyślić jak to zrobić...*
Tak naprawdę nie narzekam. Uwielbiam pisanie "Doctora Who" i jak dotąd każda kolejna wersja scenariusza była lepsza od poprzedniej. Ale dotarliśmy do punktu, gdzie producenci w Cardiff zaczynają niecierpliwie bębnić palcami o blat biurka i spoglądać na zegarek. Więc odkładam bloga jeszcze na kilka dni.
Nawet wczoraj wieczorem, kiedy spotkałem się Amandą (wystąpiła gościnnie na koncercie Steel Train), większość czasu spędziłem za kulisami, próbując wymyślić jakieś rozwiązania i zapisując wszystko w małym, zielonym notatniku.

W ciągu paru dni powinienem skończyć Siódmą Wersję Scenariusza "Doctora Who". I wtedy wrócę do pisania na blogu, w samą porę na wyjazd do Sydney. (Bilety na spotkanie w Operze w sobotę 7 sierpnia są prawie wyprzedane. Powinniście przyjść. Będzie wspaniale.)
I nie, nie będzie mnie w tym roku na Comic-Conie w San Diego. Ale odbędzie się aukcja CBLDF - a ja przekazałem im do wylicytowania stronę z "Czarnej Orchidei" narysowaną przez Dave'a McKeane'a. To jedna z pięciu stron, które dostałem od Dave'a bardzo dawno temu. Są na niej Czarna Orchidea i Trujący Bluszcz i wisiała u mnie w domu przez dwadzieścia lat. (Poświadczyłem to odpowiednim podpisem i autografem na odwrocie ramy) W aukcji możecie wziąć udział niezależnie od tego, czy przyjedziecie do San Diego - na dole strony są zasady aukcji.
A skoro już tu jestem: Z rzeczy, w których jestem teraz zakochany: aplikacja Vignette photo Android na mojego Nexusa 1.



Wrócę, naprawdę.

całusy

Neil






*Przez ostatnie kilka miesięcy miałem okazję przekonać się, że dowolna moja wypowiedź na temat "Doctora Who" jest przez fanów serialu w internecie analizowana, rozkładana na części pierwsze, interpretowana i prawdopodobnie odczytywana od tyłu w lusterku, a następnie porównywana z jakimś wersetem z Księgi Enocha, dzięki czemu mają oni podstawę do Tworzenia Teorii. A więc specjalnie dla nich uroczyście ogłaszam: W moim scenariuszu "Doctora Who" nie ma ani syren, ani ptaków. Podawałem tylko przykład. Serio. Ten przypis nie jest też sprytnym podwójnym blefem i tak naprawdę w odcinku będą ptaki i syreny, ale próbuję zbić was z tropu wspominając o nich, a następnie zaprzeczając wszystkiemu.

niedziela, 17 stycznia 2010

Znów w domu, plus zdjęcia psa

Jestem w domu.

Taką pogodę pies lubi najbardziej: rześko, chłodno, taka pogoda przypomina mu jego wilczych przodków polujących na stepach.

Ja zakładam ciepłą bieliznę i kilka warstw ubrania, a na to ujgurską czapkę z owczej skóry, którą wytargowałem w Xinjiang (Sinkjang) i brodzę w śniegu w ślad za nim. Śnieg jest zmrożony na wierzchu, więc idąc chrupiesz, chwiejesz się i szukasz wydeptanych wcześniej śladów albo próbujesz truchtać po powierzchni, potykając się co kilka kroków. Tymczasem Cabal jest przeszczęśliwy w świecie wyraźnych zapachów i zamarzniętych rzek, radośnie dokazuje w śniegu i lodzie.





***
Wiele lat temu (za pośrednictwem Fabulista, obecnie na urlopie) odkryłem Jasona Webleya. Zamieściłem link do piosenki Eleven Saints ("Jedenastu świętych"), którą Jason napisał i wykonał z Jayem Thompsonem...



Jason się ucieszył i napisał do mnie, żeby podziękować, a kilka lat później przedstawił mnie emailowo swojej znajomej, Amandzie Palmer, z którą współpracował. Chcieli przedstawić światu muzykę dwóch sióstr, bliźniaczek syjamskich, które odkryli w internecie. Od długiego czasu zamieszczone były dwie piosenki tajemniczej pary, ale dziś pojawiła się nowa, "A Campaign of Shock and Awe": możecie usłyszeć ją na stronie http://www.myspace.com/evelynevelyn. Gorąco polecam i nie tylko ze względu na, no wiecie, koneksje rodzinne.
...
Dobra. Dzisiaj nie chcę, aby mi przeszkadzano. Będziemy z Maddy nadrabiać noworoczne zaległości i oglądać pierwszą część "Końca Czasu" Doctora Who.

niedziela, 20 grudnia 2009

Post Otwarcie Reklamowy Osłodzony przez Zdjęcie Psa

Neil napisał w niedzielę 20 grudnia 2009 o 17:02


Szybka notka z informacją dla zainteresowanych tym, że zarówno Amazon, jak i Barnes and Noble przygotowali świąteczne promocje na ODDA I LODOWYCH GIGANTÓW. Można go kupić za połowę ceny z okładki.

Link do Amazonu http://www.amazon.com/Odd-Frost-Giants-Neil-Gaiman/dp/0061671738
i do Barnes and Noble http://search.barnesandnoble.com/Odd-and-the-Frost-Giants/Neil-Gaiman/e/9780061671739

...

Niewielu jest autorów ilustrowanych książek równie fajnych, co Dave McKean i Neil Gaiman, a ich ostatnie wspólne dzieło, Crazy Hair (Bloomsbury £11.99), od 3 do 6 lat, to prawdziwe szaleństwo. Książka opowiada o ojcu, którego potężna fryzura kryje tygrysy, statki piratów i karuzele. Dzięki znikształceniom i powiększeniom, ilustracje są dziwaczne i niepokojące, a dorównują tekstowi zawartą w nich energią i werwą.
Któregoś dnia udało mi się zaimponować swojej córce, Maddy, za pomocą http://us.akinator.com. Być może Wam też się uda. A może po prostu nauczycie się demonstrować swoje telekinetyczne moce (Żałuję, że nie znałem tego, kiedy miałem dwanaście lat. Zawojowałbym cały świat.)

W Czechach miał miejsce literacki skandal, który mnie absolutnie zafascynował. Uczestniczyła w nim nieistniejąca dziewiętnastoletnia Wietnamka: http://english.vietnamnet.vn/reports/200912/The-literary-scandal-that-rocked-the-Czech-Republic-884057/.

A gdybyście potrzebowali zdjęć zmartwionych lub krzyczących dzieci siedzących na kolanach różnych Świętych Mikołajów, od obojętnych do przerażających, zajrzyjcie na

czwartek, 4 czerwca 2009

album oraz koty

Neil napisał w czwartek 28 maja 2009 o 8:40

Za pięć minut wyruszam w kierunku mojej bramki prowadzącej do samolotu do NY. A więc wrzucam szybko kilka zdjęć, podziękowania dla Kyle'a Cassidy'ego.

To jest potwornie ziewający Coconut [Kokos].

Dwa kolejne przedstawiają mnie i Zoe, która jest ślepa i mieszka w sypialni na strychu.


Ja. Mój pies. Mój dom. Moje siwe pasmo, które naprawdę wygląda bardzo fajnie.

Pod i Hermione. Mają 17 lat, i są słodkie, ale pomimo tego szalone.
Hermione mnie lubi. Pod nadal się nie zdecydowała.


I na koniec kilka zdjęć innej osoby, która gościła u mnie w ubiegłym tygodniu, uroczej Amandy Palmer. Robi sobie wolne od pracy i od sieci. (Ja, w tle, piszę na blogu)


(Musze zapytać Kyle'a, czy ma jakieś zdjęcia Księżniczki, których mi nie dał, spała w dodatkowym pokoju razem z nim. Nie widzieliśmy Freda.) Dobra. Czas do bramki.

poniedziałek, 30 marca 2009

Przeszłość, teraźniejszość i patyk

Neil napisał w niedzielę 29 marca 2009 o 13:16


Ja, w rok przed zrobieniem zdjęcia, które zamieściłem poprzednio. Lat 14. Nieco zmartwiony posiadaniem największych ust na świecie. 1975.

...
A dzisiaj było zimno, ale słonecznie i bez chmur, więc poszedłem na spacer z psem i Billem Stitelerem.





A mój pies znalazł patyk, który był najlepszym patykiem znalezionym przez jakiegokolwiek psa w dziejach. Takiego patyka jeszcze nie było.








Oddałem go.

sobota, 28 lutego 2009

Raczej rozbawiony

Neil napisał w sobotę, 28 lutego 2009r.

Mam naprawdę wysoki stopień tolerancji dla durni. Naprawdę mam. Wiem, jak łatwo zadać głupie pytanie. No ale ludzie...

Właściwie nie mam zamiaru przytoczyć listu, który właśnie odebrałem i który poinformował mnie, że opublikowanie "Blueberry Girl" i "Crazy Hair" było tanią próbą zgarnięcia czeku po wygraniu Medalu Newbery'ego, ponieważ gdybym sam go wysłał, nie sądzę, bym chciał być ośmieszany. Poza tym wciąż obiecuję sobie, że będę używał mocy tylko do czynienia dobra.

Ale spójrz, Kimkolwiek Jesteś, http://journal.neilgaiman.com/2004/11/listening-to-unresolving.asp to post prawie sprzed pięciu lat. Ogłosiłem w nim, że "Blueberry Girl" będzie książką oraz że Charles Vess zaczął nad nią pracować. Listopad 2004r. W http://journal.neilgaiman.com/2007/12/still-alive-not-song.html umieściłem okładkę "Blueberry Girl". Grudzień 2007r.

Ponad rok temu wyznaczono datę publikacji na marzec 2009r., kiedy już wszystko będzie gotowe.



Historia "Crazy Hair" ciągnie się jeszcze dłużej. Dave zgodził się pracować nad nią w 2003r. Pierwotnie miała się ukazać w 2005r., ale Dave miał pewne zaległości w związku z "Lustrzaną maską" i nie dostarczył tej ostatniej podwójnej strony do stycznia 2007r. Dziwaczność rozkładów wydawniczych (oraz fakt, że "Niebezpieczny alfabet" zaliczał się do tej samej kaegorii książkowej) zadecydowały o tym, że około stycznia 2008r. zaplanowano wydanie na marzec 2009r.


(Kliknij na obrazek, by móc go obejrzeć w rozsądnej wielkości)


Wydanie "Blueberry Girl" teraz oznacza, że książki zostałe wydrukowane za granicą już jakiś czas temu, następnie złożone i umieszczone w pojemnikach w większych sklepach.

Wiesz, zwykle jestem naprawdę pogodny. Ale... oskarżanie mnie o wypuszczenie tych dwóch książek w celu zarobienia na Medalu Newbery'ego bez dostępu do maszyny czasu czy czegoś w tym stylu sprawia, że mam ochotę uderzać głową w drzewo
przez pół godziny. Najwyraźniej dla niektórych myślenie to za dużo.

No dobrze. Już.

Moja asystentka Lorraine zawsze narzeka, że zawsze, gdy jeździ na koncerty, na których także jestem, ja dostaję laminowaną odznakę "Nieograniczony dostęp", podczas gdy jej dają kawałek papieru, naklejkę lub coś podobnego. Tak więc wczoraj, kiedy podpisywałem książki w DreamHaven i byłem u fryzjera (wspaniałej Wendy z Hair Police, dzięki której wyglądam jak człowiek od października 2000r.) zrobiono dla niej laminowaną odznakę.



Nikt inny takiej nie miał. Tylko ona. Poniżej możecie zobaczyć, jak ją pokazuje. Po prawo jestem ja i fryzura. Nie wiem, kim są ludzie z guzikami zamiast oczu. Przerażają mnie.

I znowu oni, poklepujący mojego psa na szczęście przed wyjazdem do Chicago (miasta, które John Hodgman uznaje za mityczne). Co oni robili przy moim stole w czasie śniadania? Dlaczego wczoraj wieczorem musiałem grać na tamburynie? Dlaczego w mojej lodówce znajduje się mała futbolówka z mięsa?



To był jego pierwszy spacer bez smyczy od czasu operacji. Był najszczęśliwszym psem na świecie.

czwartek, 26 lutego 2009

Śmierć, Macki i Pip

Neil napisał w środę 25 lutego 2009 o 6:01

Pewnie myśleliście, że już po mnie. Przynajmniej ci z was, którzy nie spojrzeli na okienko Twittera z boku strony. A nawet jeśli spojrzli, to mogłem przecież być Martwy lecz Wciąż Twitterujący. Takie coś mogłoby się zdarzyć i pewnie się zdarza.

Ale nie jestem martwy. Nie jestem nawet chory. Jestem w domu, wróciłem wczoraj po południu. Sześć tygodni szalonej eskapady dobiegło końca i ponieważ wczoraj położyłem się przed dziewiątą, to dziś o szóstej rano jestem na nogach, złapałem za komputer i piszę bloga w łóżku, w ciemności.

(Pies Cabal bardzo się ucieszył na mój widok. Po operacji stan zdrowia poprawił mu się o 90%: co prawda jeszcze przez 10 dni nie wolno mu wchodzić i schodzić po schodach [więc nadal śpię w prowizorycznym łóżku na dole], ale wolno mu biegać i ma - po raz pierwszy w historii - apetyt, jak każdy normalny pies i nawet przybyło mu parę kilo. Przypomina teraz bardziej białego owczarka niemieckiego,  a mniej dużego, białego charta.)

Ja też ucieszyłem się na jego widok. Oto uśmiechnięte zdjęcie z powitania...

Po raz ostatni dawałem znaki życia z hoteliku w krainie szkockich gór i wysp, podczas tajemniczej wyprawy. (Najlepszą jej część stanowiło karmienie frytkami mew na małej szkockiej przystani.)

Potem pojechałem do Inverness i stamtąd poleciałem do Londynu, gdzie zobaczyłem się z Holly, posiedziałem w hotelowej bibliotece, żeby trochę popisać, spotkałem się ze znajomymi, wziąłem udział w kilku spotkaniach związanych z filmami, telewizją i książkami, zjadłem jeszcze więcej ryby z frytkami, piłem herbatę i ostatecznie mając do wyboru spotkanie z Dave'em McKeanem, którego nie widziałem od Halloween, oraz pójściem na brytyjska premierę "Strażników" zjadłem w towarzystwie Dave'a przemiły obiad, a do znajomych, którzy poszli na premierę dołączyłem później. Ale po wysłuchaniu ich wrażeń mam nieco większą ochotę iść do kina.

(A mój przyjaciel Duncan Jones pokazał mi swój najnowszy film - "Moon" i wkrótce o nim tu napiszę. Ten film to kawał prawdziwego science-fiction, juz takich nie robią.)

Zobaczmy. Zdobyta przez "Księgę cmentarną" nagroda Newberry nadal czyni cuda. Do księgarń trafiają egzemplarze ze złotą taklejką-medalem na okładce, a książka sprzedaje się jak (miałem zamiar powiedzieć "ciepłe bułeczki", ale szczerze mówiąc w życiu nie słyszałem, żeby ktoś pytał "czy te bułeczki sa ciepłe? W takim razie biorę wszystkie!") [nasze "ciepłe" lub "świeże" bułeczki po angielsku są "ciastkami", zdaniem Neila ciastek najwyraźniej nie kupuje się na ciepło ;) przyp.noita] a jej recenzje pojawiają się tak, gdzie nie nie była opisywana przed otrzymaniem nagrody.

W napisanej przez Gaimana opowieści o duchach dreszczyku strachu i emocji nie brakuje, ale to nie wszystko. Historia jest wielowymiarowa, złożona, o ogromnej warości literackiej. Gaiman stara się dodać czytelnikom otuchy i zapewnić ich, że człowiek może dostastać w nawet najbardziej złowrogich okolicznościach i że zawsze istnieje możliwość zmiany na lepsze. I jak we wszystkich wartościowych opowieściach o dorastaniu, zakończenie stanowi jednocześnie początek nowego.
The Chicago Tribune,
...łaczy realistyczne dialogi z fantastycznymi możliwościami w opowieści, która nie opiera się na podanej w atrakcyjnej formie przemocy, ale na myśli, że szczęście może pojawić się w życiu każdego. Czytajcie więc powoli, bo jest to książka naprawdę znakomita. Zdaniem wielu dorosłych czytalników, niezależnie od tego, czy mają dzieci, jest frapująca.
Poleca ją redakcja "New York Times", ale nie "The Boston Globe", który opublikował pierwszą znaną mi recenzję książki zgodną z mottem zająca Tuptusia [z filmu "Bambi" - przyp.noita] "jeżeli nie możesz powiedzieć o kimś czegoś dobrego, lepiej nie mów nic". W całości brzmi ona:

Uważam, że książka jest dosłownie i w przenośni straszna, a ponieważ podziwiam i szanuję literacki geniusz Gaimana, to na tym zakończę.

... co skłoniło mnie do rozważań jak coś może być straszne w przenośni. ("To było straszne. Tak w przenośni!) i doszedłęm do wniosku, że Liz Rosenberg użyła tego słowa chociaż tak naprawdę chodziło jej o to, że książka była straszna w kilku znaczeniach tego słowa (tzn. pełno w niej martwych rzeczy oraz nie spodobała jej isę ani trochę). No cóż. Mam nadzieję, że spodoba jej się moja kolejna książka, cokolwiek to będzie.

A właśnie. Jak mi powiedziano, twa właśnie drukowanie książki "Kto Zabił Amandę Palmer" i już wkrótce powinna ona ujrzeć światło dzienne. (Tutaj informacje na temat zamawiania.)

A oto krótkie opowiadanie z owej książki. Wszystkie opowiadania są króciutkie i bardzo się różnią między sobą, ale w każdym z nich Amanda ginie. To jest bajką. Zaczyna się około 2:19.


(Tutaj można zobaczyć zdjęcie, które pokazuje Amanda. A jeżeli chcielibyście dowiedzieć się jak to spotaknie wyglądało od frontu, tu znajdziecie zdjęcia oraz jeszcze więcej zdjęć. A także relację z jej koncertu w Sugar Club. Mam zmierzwione włosy. Kto by pomyślał?)
...

Dobrze, a teraz przejdźmy do "Koraliny"



Przewidywano, że wtym tygodniu trafi na 3. miejsce. Ale pod koniec weekendu znalazła się na 2. Gdyby nie fakt, że na nasze miejsce na ekrany 3D trafią w piątek Jonas Brothers, polałby się szampan.

Dobrze. Czas pozamykać rozdziały związane z "Koraliną".

Tutaj znajduje się świetny artykuł na temat projektantów komputerowych modeli do "Koraliny", które były następnie wykonywane za pomocą trójwymiarowej drukarki, co pozwoliło zaoszczędzić około czterech lat pracy rzeźbiarskiej. (Czy jeśli naciskasz klawisz i coś powstaje, to wciąż nazywamy to efektami specjalnymi?). Wywiad ze mną i Henrym Selickiem.

Więcej na temat śnieżnych kul z zoo w Detroit. Artykuł na temat Phila Knighta i promocji "Koraliny". Recenzja, która mi się spodobała. Recenzje z "Christianity Today", "Catholic News Service" i "Episcopal Life" są rozsądne i pochlebne. Wciąż czekamy na recenzję na Capalert. (ale oni uznali przecież film "Lew, Czarownica i stara szafa" za niebezpieczny dla dzieci.)

Recenzję "Koraliny" zamieścił "New Yorker". Mike Baker wydobył bardzo starą okładkę tej książki. Tutaj znajduje się plik pdf z instrukcją, jak zrobić na drutach sweter Koraliny.

Irene Gallo zaczęła zbierać na blogu (http://igallo.blogspot.com/) linki do stron związanych z projektowaniem i animacją w "Koralinie". A prace Chrisa Turnhama na http://christurnham.blogspot.com/ są wspaniałe. Stef Choi właśnie zamieścił trochę rysunków na http://stefchoi.blogspot.com/(Powtórzę, że bardzo chciałbym zobaczyć książkę poświęconą artystom związanym z "Koraliną" i ich pracom. W swoim przewodniku do filmowej "Koraliny" Steve Jones musiał ograniczyć się do informacji i materiałów, które dostaczyło mu studio Laika. Teraz, kiedy nikt już nie pracuje w morderczym tempie nad ukończeniem filmu na czas, wspaniale byłoby udokumentować cały przebieg procesu tworzenia wizualnej strony filmu.)
...

Na kuchennym stole czekało na mnie wiele cudownych rzeczy. Spróbuję zrobić zdjęcie. Czekał na mnie egzemplarz magazynu "The Lifted Brow", a także DVD "American Scary". (Pierwsze dziesięć minut można obejrzeć na http://www.youtube.com/watch?v=ukvJYs4Kq_k)

Pisałem tutaj już kilkakrotnie o Juliem Schwartzu. Przeczytajcie to. Jest cudowne, w każdym znaczeniu tego słowa.

Tydzień od 1-7 marca jest Tygodniem Willa Eisnera. Jak dowiadujemy się ze strony http://www.cbldf.org/pr/archives/000386.shtml

Tydzień Willa Eisnera ma być okazją do nieustającego promowania czytelnictwa powieści graficznych, walki o wolność słowa oraz przedstawienia dorobku samego Eisnera szerokiej publiczności. Pierwsza edycja planowanej jako coroczna akcji nosi tytuł "The Spirit of A Legend" ["Duch Legendy"] i będzie dotyczyć kluczowego komiksu Eisnera - "Spirit", a także tkwiącego w jego pracach ducha, który inspirował pokolenia czytelników i artystów komiksowych. Będzie to temat przewodni obchodów w College of Art and Design w Minneapolis, College of Art and Design w Savannah, a także w Nowym Jorku. Oprócz organizowanych imprez, na stronie WillEisnerWeek.com znajdą Państwo różnorodne materiały i związane z tematem opracowania naukowe.

I na koniec...

W sobotę 7 marca w księgarni Books of Wonder na Manhattanie będziemy z Chrlesem Vessem podpisywać ksiązki. Spotkanie rozpocznie się o 13.00. Przeczytam "Blueberry girl" (nie jest długa.Może przeczytam ją dwa razy, albo będę czytał barrrrdzo powooooli, a Charles przygotuje wystawę obrazów i będą też reprodukcje do kupienia. Potem będziemy odpowiadać na pytania i powinno być fajnie.  Bałem się, że miejsca będzie za mało, ale Peter z Books of Wonder zapewnił mnie, że od kiedy byłem tam po raz ostatni przenieśli się do nowej siedziby i organizowali spotkanie z J.K. Rowling, więc bez problemu poradzą sobie z ilością ludzi, jaka może się pojawić. A zatem hurra, przybywajcie! Część zysków zostanie przekazana na konto fundacji RAINN (z którą TOri Amos współpracuje - przyp.noita), bo napisałem "Blueberry girl" dla Tori i jej wtedy-jeszcze-nienarodzonej-córki i chyba właśnie tak należy postąpić.